Obserwatorzy

sobota, 19 grudnia 2020

Przy kawie... świątecznie, o cierpliwości planety

 



Zaciekawiony wróbel w podskokach zwiedza oszroniony parapet. Kręci bystrym łepkiem, jakby dziwił się wszystkiemu, co widzi. Podlatuje do karmnika na belce balkonu, skubnie to i owo, i znów wraca na parapet, kontynuując wróblowego oberka. Przyglądam się z czułością i jednocześnie napominam nieruchomego tygrysa po drugiej – mojej - stronie szyby, który przyczajony,  w bezruchu śledzi każdy podskok pierzastego. Zobacz, jaki fajny, mówię, podziwiaj, daj żyć, nie dla kota ptak, mówię. Bez większego związku przypomina mi się akcja ratowania tygrysów z transportu z poznańskim Zoo, sprzed roku. Dramat Nieumarłych, którym żyła spora część naszego społeczeństwa. I myślę sobie, że tak jak mój tańczący wróbel na balkonie, tak i one chciały tylko żyć. Wciśnięte w ciasne klatki, pozbawione swojej godności, na granicy nie tylko kraju ale i życia i śmierci, chciały przetrwać. Każde stworzenie na ziemi w swój kod genetyczny wpisaną ma silną wolę trwania, mimo przeciwności i okoliczności takich, jak czyjaś usprawiedliwiana czy też nie - chęć pozbawiania życia przez kogoś. Co więcej – każde istnienie ma do życia prawo, bowiem sam fakt tegoż zaistnienia stał się wystarczającym powodem do rzeczonego imperatywu . Truizm? Być może. Na tyle jednak wyświechtany i przestarzały, że jakoś przestał być aktualny. To, że najwyższa na tej planecie forma świadomości i inteligencji, czyli ludzie, z lubością czynią sobie game over nawzajem – to jedno. Z drugiej strony mamy jednak uporczywe wytrząsanie się nad słabszymi i bezbronnymi, którymi rządzi i rządzić powinien najpiękniejszy i najdoskonalszy wytwór życia  - natura. Zamiast uczyć się od niej zasad postępowania i rozwijać potężne cywilizacje w zgodzie z nią, dostosowywać się do niej, kreatywnie czerpać z niej inspirację do progresu w wielu dziedzinach - wszystko robimy dokładnie na odwrót. I powinno nam być w tej sytuacji okropnie wstyd, że w ostatnich dziesięcioleciach kopem z buta rozwalamy idealną strukturę, dopracowaną w najmniejszym szczególe zachwycającą budowlę z klocków bytu. Jeżeli jakieś formy życia przyglądają nam się z czeluści kosmosu, to i mysia dziura zbyt mała, aby się w niej z płonącymi policzkami schować, choć mysz nam schronienia raczej nie da za to, co jej czynimy w laboratoriach doświadczalnych. Niszczymy naszą planetę, zatruwamy wody, dziesiątkujemy populacje najróżniejszych gatunków, dajemy sobie prawo do kontrolowania rozrodu w imię równowagi ekosystemu i zachowywania odpowiedniej proporcji liczby zwierząt do terenów, które im notabene kradniemy. Odbieramy godność zwierzętom dzikim, nasze śmieci stają się grobem dla wielu stworzeń morskich, testujemy kremy na gryzoniach i odzieramy ze skóry norki. Kradniemy przestrzeń, zieleń, miejsca schronień. W uwłaczających warunkach trzymamy zwierzęta domowe, krzywdzimy je przemocą i zaniedbaniem. Wymieniać można by długo. I to wcale nie chodzi o to, by w jakiś pokrętny sposób pozwolić się zwierzakom zdominować czy skrzywdzić, nie o to, by do ogródka wpuścić dziki a w piwnicy trzymać rodzinkę rozbawionych żmij. Nie, ziemia ma w posiadaniu przecież wiele gatunków niebezpiecznych czy też wykazujących wobec człowieka daleko idącą ostrożność, właśnie dlatego, że tak, a nie inaczej stworzyła je natura. Chodzi o to, by człowiek, czyli ta bliska wszelkim ideałom myśląca istota dwunożna wypracowała taki sposób na współistnienie ze stworzeniami, z którymi dzieli życie i los, aby ta egzystencja była optymalnie obustronnie zadowalająca. Nie tylko dlatego, żeby los zwierząt polepszyć czy dać im prawo do wyrażania siebie poprzez instynkty ale również dlatego, że mamy w tym własny dość istotny interes. Właściwie nawet bardzo istotny, bowiem jeżeli dalej będziemy się tak panoszyć i udawać, że tacy jesteśmy ważni, to Pacman wypuszczony z rękawa wróci wielki jak King Kong i z lubością połknie i nas. A mówiąc poważniej – niszcząc florę i faunę, niszczymy sami sobie najlepsze warunki do życia, w efekcie czego pozbawiamy się podstawowych kryteriów egzystencji. Na szczęście przychodzi otrzeźwienie, powoli i opornie, ale jednak. Coraz większa świadomość, coraz więcej działań. Ciągle to kropla w zanieczyszczonym morzu ale wiadomo, kropla drąży skałę. Bądźmy istotami myślącymi, świadomymi i empatycznymi, nie czyńmy głupot większych, niż schowanie kluczyków do lodówki i przyglądajmy się swoim eksploatacyjnym działaniom krytycznie. Mądrze wykorzystujmy wszystko to, co nasza zmęczona ale ciągle piękna planeta nam oferuje. Z racji zaś zbliżającego się czasu Świątecznego, czasu magii, bliskości i rodziny życzę nam serdecznie, abyśmy potrafili żyć wspólnie - osobno czy też razem, w jednym domu czy też na jednym kontynencie – ale wespół, w zgodzie, nieegoistycznie, z szacunkiem wobec siebie, życia, praw natury i mądrego porządku świata. Do kawy natomiast, pozostając w klimacie harmonii, życząc jej nam bardzo, polecam Wam dzisiaj dwie niezwykłe książki: „Tygrysie serce. Moje życie ze zwierzętami” Ewy Zgrabczyńskiej oraz „Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo” Larsa Berge. Prawdziwa uczta!

Spokojnych Świąt!


Przy kawie z termosu... o szumiących drzewach


 

Leżeć w wysokiej trawie, celebrując łąkową przestrzeń, wiejską aglomerację gatunków na różnym etapie rozwoju, nad którą czuwa natura - matka najdoskonalsza,  albo siedzieć na mchu, przy pniu starego dębu, w pozie swobodnie opartej, obserwować leniwie płynące chmury, słuchać pokrzykiwania jerzyków, albo iść… iść leśną ścieżką, niespiesznie, sycąc wzrok zielenią i brązami  w milionie odcieni, z wolna skubiąc liść akacji: kocha, lubi, szanuje…,zatrzymać się przy porytym, na wpół wyschniętym bajorku i stać oniemiałą w zachwycie nad rozgrzebaną raciczkami historią całych rodzin dzików… I dostrzec zająca za bukowym zagajnikiem, zastygłego w czujnym nasłuchiwaniu, chwilkę małą, moment jeden bo w następnym już tylko lekko kołyszące się paprocie świadczą o tym, że ktoś ich filozofię trwania lekko, nieznacznie naruszył. Albo leżeć na plaży, z zamkniętymi oczami, całym jestestwem przyjmując na siebie atakujące promienie rozochoconego widokiem bladych ciał słońca, słuchać jak szumi morska nieskończoność fal, niepowtarzalnych w swojej powtarzalnej gonitwie ku niedoścignionemu brzegowi, zdenerwować się na wrzeszczące mewy, które zakłócają tę adorację momentu, gdy nic nie trzeba a wszystko można, i tylko piach we włosach i w zębach, gdy wiatr z chichotem doprawia gotowaną kukurydzę. Lub przysiąść na sporym głazie, przy drodze na szczyt, na szlaku, który pamięta miliony stóp, te, które są i te, które były, obserwować niepojęty plan przestrzeni, gdzie wszystko takie doskonałe w całej swojej przypadkowej rozrzuconości drzew, skał i krzewów, do bólu wypatrywać wzrok w zauroczeniu, uznając potęgę i dostojeństwo gór ponad wszystko to, czym przyroda obdarza zwykłego śmiertelnika. I czuć zmęczone ciało, utrudzone wspinaczką, ale szczęśliwe jak nigdy, bo każdy trud jest wart tych widoków, tych odczuć i tego jednoczesnego poczucia i małości i ważności – że człowiek jak nikły pyłek miota się we wszechświecie, gubi szlak, plącze nogi ale przy tym wszystkim jest elementem systemu, przewybornego i perfekcyjnego w najmniejszym szczególe.   A może by tak wsiąść na rower i pojechać przed siebie, z wiatrem w plecy, z lekkością w sercu i wietrzącą się głową, z której jak z suszonego na wietrze prania ulatują krople myśli, trosk i trudnych decyzji. Gdzieś w las, między pola, do parku, gdzieś, gdzie nas pcha tęsknota i potrzeba, nasza indywidualna konieczność hurtowego zaopatrzenia się w siły i energię, w obecność drugiego człowieka, a może i w potrzebę pogadania i pobycia ze sobą samym. Tak, by wysiłek włożony w pedałowanie wprost proporcjonalnie przełożył się na spokój ducha, który jest nam dzisiaj wyjątkowo potrzebny.
Tęsknicie?
Jeszcze do niedawna zachcianki wyjazdowe nie były większym kłopotem. Trochę kombinacji organizacyjnych i pyk!, już człowiek czuł pod stopami kamienisty trakt wśród świerków w drodze na Nosal, przemierzał na bosaka plaże Bałtyku, rezerwował, wynajmował, bukował, zamawiał. Dziś fakt wyjazdu stał się rarytasem, pandemiczna rzeczywistość zaskoczyła nas swoją niewyjaśnionością, wątpliwościami, ignorancją i ostrożnością jednocześnie. Złamał nas lockdown i zakomputeryzowały obowiązki pracownicze oraz edukacyjne. Często nie ma czasu, okazji, potrzeb, zgody i sił, by wyjść, wyjechać, przewietrzyć głowę i wypuścić na wolność toksyczne, ciężkie myśli. Jednakowoż absolutnie i bezwzględnie nie traćmy okazji do tego, by leczyć się przyrodą, odnajdźmy miejsca, które są niedaleko nas, wyprowadzajmy się na spacer jak najczęściej, uznajmy moc natury i uzdrawiające w samym swoim istnieniu właściwości roślin, które mijamy. Obserwujmy zwierzęta, zachwycajmy się ptakami, dokarmiajmy sikorki i wróble, które nieśmiało zaglądają do naszych okien. Nie zamykajmy się w domach - na tyle, na ile to możliwe. Wolność jest w naszych głowach, a świeże powietrze, przestrzeń, rośliny, wszystko co, czego potrzebujemy do higieny umysłu, czułości wobec ciała i pielęgnacji serca mamy na wyciągnięcie ręki. Nawet w tych zadziwiających czasach.
Dziś kawka na szlaku, w termosie, z książkami w plecaku, oraz dużo dobrej energii z Rezerwatu Skalnego Prządki. Potęga przyrody zaklęta w skałach i znikoma ingerencja człowieka w architekturę zieleni. Majestat i dzikość.
Drzewa szumią, że jutro będzie lepiej.
Bywajcie!


Przy kawie... o różnych odcieniach szarości


 

Coś trzasnęło, huknęło i runęło w dół. Rozpadło się w pył. Z oparów kurzu powstała hybryda, taki nieforemny stwór, na który patrzymy nieufnie, bo niby znany, niby podobny, ale zaskakująco zmienny, i przerysowany jakiś taki, nie do końca zrozumiały. Imię jego: Nowa rzeczywistość.
Trzy pary drzwi. Zamkniętych. Nasłuchuję.
„Open your books... Repeat after me... What is the name of this animal...”, „Funkcję ef nazywamy funkcją liniową, jeśli określona jest wzorem… gdzie a i be… Zbiór zadań, strona dwunasta…”, „Kto przeczyta czytankę z literką „Y”? Maciuś, głośno! Napiszcie teraz literkę po śladzie i całą linię”. Tajemne szyfry z kosmosu? Telewizor z samoistnie przeskakującymi programami? Omamy słuchowe? Nie, to tylko zdalne nauczanie i troje moich pociech zamkniętych w pokojach na czas lekcji. Etap: Kamerka mi nie działa! Słyszę panią, a ona mnie nie! Nie rozumiem! Nie mogę znaleźć łapki do zgłaszania! Laptop mi się zawiesił! Zerwało się połączenie! Wywaliło mnie! Gdzie jest ten czat? ... -  chwilowo mamy za sobą, aczkolwiek jest to ciągły i żywy proces z tendencją nawracającą. W ciągu kilku miesięcy zmuszeni zostaliśmy do takich przeobrażeń w kwestii codziennego życia, że trudno już chyba nawet przypomnieć sobie dokładnie, jak było wtedy. Milion lat temu. Zanim huknęło. I może nie siedziałabym teraz w przedpokoju na podłodze, z kubkiem kawy w dłoni i książką pod pachą, taka zrezygnowana i zaniepokojona – wszak do wszystkiego się można przyzwyczaić a każda zmiana ma też i swoje plusy – gdyby nie pan Szamałek, który wkroczył do mojego życia cichaczem, kradnąc mi ze cztery noce i całkiem spore godziny ostatnich dni. Koleś, który swoją trylogią „Ukryta sieć”, z pomysłowo skonstruowaną fabułą, daje nam trochę po głowie głębokim niepokojem  w kwestii wiecznie rozwijającej się technologii telekomunikacyjnej i komputerowej, w kwestii niepohamowanego rozwoju cyfryzacji i powstawania co rusz nowych, karkołomnych przepaści Internetu. Daje po głowie, bowiem chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, jak ta sfera życiowa na nas wpływa, ile niebezpieczeństw niesie ze sobą i jak mało bezpieczni jesteśmy w wirtualnej rzeczywistości. Trochę w jego książkach o cyberprzestępczości, i o najmroczniejszych zakamarkach Internetu (takich jak Dark Web), i o tym, jak nieanonimowi jesteśmy  w sieci, ile informacji można o nas znaleźć, jakie ślady zostawiamy i jakie dane o nas mogą być zbierane. Wszystko to pięknie opakowane w ciekawą treść beletrystyczną, od której trudno się oderwać. I może nie smuciłoby mnie to aż tak bardzo, jako że mam wszak ogólną świadomość tego, w czym rzecz. Może skupiłabym się na czystym zachwycie książką jako lekturą niezwykle interesującą, pogratulowałabym panu Szamałkowi wiedzy w dziedzinie tychże technologii i umiejętności kupienia sobie czytelnika w sposób najzupełniej uczciwy. Może. Przeszkadza mi w tym jednakowoż fakt posiadania na tymczasową własność kilkorga latorośli, które w sposób jak najbardziej aktywny uczestniczą w tym pełnym zagrożeń internetowym życiu, nie tylko rozrywkowo czy też informacyjnie, ale i ostatnimi czasy na wskroś edukacyjnie.  I żeby było jasne  - odcieni szarości jest mnóstwo! Internet ma również sporo jasnych stron, pozytywnych, przepełnionych możliwościami, tętniących dobrym rozwojem i emanujących walorami edukacyjnymi. Pytanie tylko, jak nauczyć dzieci korzystania tylko z tego dobrego? W jaki sposób przekazać im umiejętności wyszukiwania treści, które będą niewątpliwą wartością w ich życiu? Jak przestrzec je przez wirtualnym niebezpieczeństwem i zainstalować w młodych umysłach wstręt wobec ciemnej strony internetowej mocy? Jak wpoić umiejętność filtracji i potrzebę filtracji, uchronić od pokus nieproduktywnej, niczym nie popartej  ciekawości? Najbardziej przykra i niepokojąca jest w zasadzie nie tyle ciekawość zajrzenia gdzieś tam, i nawet nie naiwność, ale fakt, że tak łatwo, tak dziecinnie prosto jest zwyczajnego użytkownika Internetu wykorzystać, oszukać, ukraść nie tylko bezduszne cyfrowe dane ale i tożsamość, godność ludzką, zaufanie do ludzi, do świata. No i radość. Taką zwyczajną radość życia.

Ale żeby nie było tak całkiem przygnębiająco, na koniec powiem Wam, że dziś trochę cieszę się z tego całego Internetu – bo dzięki niemu mogę te słowa do Was pisać, i książki Wam polecić, i życzyć Wam udanego, niekoniecznie internetowego weekendu, wśród realnych – nie wirtualnych! bliskich, i wśród prawdziwej, nie foto-obrazkowej przyrody.

Uważajcie na siebie!

Ja zaś wskakuję  z przyjemnością w trzeci tom „Ukrytej sieci”. Przy filiżance mojego ulubionego napoju, rzecz jasna.

Macie dziś również coś dobrego do kawy? 

Przy kawie... z Osiecką


 

Nie wiem, która to już. Może czwarta. Tym razem mocna, z fusami, ot,  taki kaprys, bo z reguły ulubiony bolesławiecki kubek naddaje się pokornie stękom, stukom i szumom rezultatowi odkrywczej, technologicznej myśli ludzkiej, powstałemu ku uciesze wybrednych i szczęśliwie uzależnionych kawoszy. Pierwszy łyk. Super. Nieco przereklamowana, ale ciągle naiwnie dopieszczana chwila dla mnie. Ekran laptopa łypie pikselowym wzrokiem, czeka tylko na moment, by pochwycić i uwięzić moją rozproszoną i rozanieloną uwagę. Udaje mu się to, rzecz jasna, bez większego problemu, nie opieram się nawet.  Drugi łyk. Przebiegam wzrokiem treść wiadomości, newsów, doniesień … jak zwał, tak zwał, chodzi o wcale nieprzesianą mąkę codziennych wydarzeń z kraju i ze świata, gdzie bez zbędnych zabiegów filtracyjnych podsuwa się nam właściwie wszystko, co tylko jest w stanie zmieścić się w niczym nieograniczonej przestrzeni sieci. Pobieżny rzut okiem i: Wirus nie odpuszcza…, lekarka alarmuje…, pożar w szpitalu…, brakuje sprzętów…, sezon na świąteczne filmy wystartował…, prezydent ostro o piątce dla zwierząt…, czy mierzysz ciśnienie prawidłowo?..., wirusolog alarmuje…, Austria wprowadza całkowity lockdown…,  Kazimierz Wielki – fakty, których nie znaliście…., zabił i poszedł na piwo…, najlepsze sposoby na bezsenność…,polskie gwiazdy dostaną miliony od państwa…, kim są i czym zajmują się wszystkie córki prezydentów USA…, wypadek wstrząsnął całą Polską…, nie ma cię w internecie? Tracisz miliony klientów!..., jak sobie pomóc przy covid19?....,przygotuj swoje auto do zimy…, mam prośbę do kardynała, żeby nie ściemniał…, trener Włochów stracił rachubę…, nowy sondaż partyjny…, niesamowite odkrycie w Egipcie…, wyhamowaliśmy przed punktem krytycznym…, koronawirus w odwrocie…, dlaczego przegrał wybory?..., podczas lotu paralotnią zaatakowały go sępy…, nie ma w nas zgody…, jest w nas zgoda i gotowość do podjęcia konstruktywnych rozmów…, ustabilizowanie się epidemii jest pozorne, świat w ogromnym niebezpieczeństwie!…

Stop.

Wychłodzona kawa smakuje jak wyrzut. Odsuwam od siebie elektroniczne siedlisko chaosu i wzrok mój pada na książki, które przyniosłam sobie do kawy, no tak, do kawy…  Jak mogłam zapomnieć? Przytulam do siebie „Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze”, zapadam się w treść: „Powiedziałam, że do ciebie przyjdę – nie przyszłam ; powiedziałam, że za ciebie wyjdę – nie wyszłam (…)”, a potem „Dookoła noc się stała, księżyc się rozgościł, jeszcze ci nie powiedziałam, wszystkich słów miłości”. Czarny napój, choć zimny, smakuje wybornie.

Miło z panią pić kawę, pani Agnieszko!

A Wy? Z kim dziś pijecie kawę? J


niedziela, 6 września 2020

BALLADYNA Juliusz Słowacki


Lekturą tegorocznego Narodowego Czytania, czyli wspaniałej akcji społecznej propagującej znajomość polskiej literatury, stała się tragedia Juliusza Słowackiego. "Balladyna", bo o niej mowa, rozbrzmiewała w wielu miejscach kraju, czytana przez Polaków o różnym statusie społecznym, zawodowym, w różnym wieku i o najróżniejszych poglądach, od młodzieży począwszy, poprzez nauczycieli, osoby publiczne, rządzących, lokalnych samorządowców, na ludziach związanych z instytucjami szeroko pojętej kultury skończywszy. Nie przeszkodziła temu wyjątkowa sytuacja w kraju; organizatorzy zachodzili w głowę, w jaki sposób uczynić akcję bezpieczną, zgodną z zasadami i jednocześnie dostępną w odbiorze. I udało się.
Nisko wiszące chmury, zapach świeżo skoszonej trawy wilkowickiego boiska i przytulny, drewniany dach, pod którym skryły się wysłużone ławki dla widzów stały się klimatem dla mojego własnego, lokalnego, wyczekiwanego widowiska, zainicjowanego przez dziewczyny z Gminnej Biblioteki Publicznej. Sceneria była  skromna, lecz w swej skromności niezwykle wymowna. A w wymowie trochę rustykalna, bo i to kapryśne niebo wokół, i drewniana ściana "sceny", i takież słupy podtrzymujące konstrukcję, zieleń... wszędzie zieleń, szerokie liście wyrastające z donic, zwieszający się smutno bluszcz, który zazdrosny o niewymuszoną i nieskromną wesołość kwiatowych wianków rzucał się z romantycznym urokiem na głowy i ramiona aktorek czytających i odgrywających role Goplany, Skierki i Chochlika. W sentymentalną, choć tematycznie trudną podróż po minionych czasach zabrała widzów urzekająca i pomysłowa charakteryzacja pozostałych aktorów, bo zachwycała i delikatna Alina, której ciche, pełne prostoty i szczerości słowa "Kochać i być wierną" wspaniale podkreślała długa, koronkowa sukienka; i energiczna Balladyna, której czarny strój odbijał jak w lustrze dość skomplikowany, trochę depresyjny i jednak - czarny - charakter, a burza ciemnych loków na głowie przywodziła na myśl władcze królowe minionych epok. Któż jeszcze? Męski, dobry Kirkor z mieczem u pasa; biedna, uczuciowa, pełna nadziei Wdowa, matka córek, w szatach żałobnych, z sercem złamanym żalem; i brodaty Pustelnik - król w czarnym kapturze; i niezwykle autentyczny, ekspresyjny Kanclerz, i liryczny Narrator, którego określić można wielozadaniowym z racji "wyczytania" także innych, pomniejszych ról. Pominąć nie można tutaj donośnego głosu ludu, który rozlegał się od strony widowni z niezwykłym natężeniem artystycznym i emocjonalnym. Aktor odgrywający rolę głosu ludu oraz rolę głosu z wierzby zadbał o to, by okrzyki: "Niech żyje królowa!", "Jezus Maryja!", czy też "Osądź!" zostały podkreślone z przejmującą mocą, taką, która przenika na wskroś i wywołuje dreszcz grozy. Całości obrazu tegoż zróżnicowanego, barwnego korowodu artystów dopełniała postać uroczej skrzypaczki, która słowem muzycznym podkreślała fragmenty sztuki; nie ma prawdziwego teatru bez wymowy nutowej, bez dźwięku instrumentów dopełniających zmysłową ucztę odbioru.
A była to rzeczywiście uczta. Widok znajomych twarzy wbrew pozorom nie rozpraszał, nie stanowił przeszkody w przeżywaniu fragmentów sztuki takimi, jakie je w zamyśle widział i uczynił autor. Znękany widz, mile powitany czułostkowym liryzmem pierwszych scen, magią nastroju, zaproszony do świata nie tylko realnych obrazów ale i fantazji, do której czasem tęskni każdy z nas, zostaje sprytnie sprowadzany stopniami w dół, ku kręgom piekła. Nie sposób uchwycić ulotnej chwili, momentu, w którym uderza w niego żar przykrych prawd. Współczesnych, a jakże. Pojawiają się pytania o ważność więzów rodzinnych, o to, czy dobro zawsze musi z takim mozołem walczyć o swoje bytowanie - czy zawsze wymaga poświęcenia, czy musi być tak bezradne wobec siły zła, czy władza nad innymi ludźmi, społecznościami nie może mieć innych sposobów wpływu jak przemoc, siła, nacisk? Tragedia Słowackiego ukazuje nam dobitnie deprawującą siłę władzy i nie pozostawia złudzeń - sprawiedliwi przegrywają z łajdakami, panowanie może przypaść w udziale przypadkowemu niegodziwcowi, a ten, który może zmienić świat na lepszy żyje w chacie pustelnika. To nie wszystko. Chorobliwe ambicje sprawiają, że popełnić zbrodnię można na najbliższych, a ślepa miłość miewa przerażającą moc. Dowiadujemy się również, że każdy człowiek nosi w sobie elementy dobra i zła, a perspektywa władzy i pieniędzy sprawia, że często ta mroczna strona natury ludzkiej staje się wiodącym dyktatorem zasad postępowania.
I nic pocieszającego? Nic krzepiącego? A jednak, gdyż w utworze, w sposób nienachalny autor zawarł podziw! W żywiołowo poetyckich scenach z Goplaną i jej sługami tkwi podziw dla ładu panującego w przestrzeni, gdzie i zieleń traw, i użyteczność drzew, i wielka potrzeba opieki nad najmniejszymi stanowi życiowy sens. Niepojęta jest moc przyrody i natury, która, choć zmienna, bywa jedyną trwałą i stałą wartością istnienia. Postać Goplany i jej sług uświadamia czytelnikowi-widzowi, że życie w zgodzie z naturą może nam przynieść ukojenie. 
Pozostaje lekki niedosyt - że przedstawienie już się zakończyło, bluszcz wrócił do donic, aktorzy do domów, maliny zjedzone. Smutno rzucone arkusze z tekstem odpoczywają na stosie, intensywnie wyczytane, jeszcze lekko rozświetlone ciepłem trzymających je dłoni. Na stole narratora samotna miseczka z ostatnią maliną daje nadzieję, że koniec to nie ostateczność. To nowy początek.

piątek, 10 lipca 2020

DRUGIE ŻYCIE Marcin Wolski


Któż by nie chciał...? Któż nie ucieszyłby się z możliwości przeżycia swoich dni jeszcze raz, tak samo lub inaczej, z szansy naprawienia błędów lub poprowadzenia swoich codziennych ścieżek w inną stronę? Albo...o! z entuzjastycznej radości empirycznego  sprawdzenia wyborów innych, niż się dokonało, z praktycznej weryfikacji stwierdzenia: "co by było, gdyby.."?
Marcina Wolskiego przedstawiać nie trzeba. Autor - wulkan, z niesamowitym potencjałem twórczym, z wyobraźnią rozległą, głęboką i nieprzeniknioną - niczym studnia bez dna. Niepozorną powieść jego autorstwa zupełnym przypadkiem wydobyłam z bibliotecznego rządku innych książek i pochłonęłam, bo czyta się ją tak, jak się zjada soczystą pomarańczę - z niecierpliwą przyjemnością. W pozornie zabawnej, dość przewidywalnej i nawet sztampowej fabule autor zamyka pewne prawdy, które odkrywa się warstwowo, i które trzeba czasem odkopać, pozwalając myśli czytelniczej poszybować i dalej, i wyżej. Bo oto w przeciętny życiorys prostego człowieczka, stojącego już właściwie u kresu swego istnienia, z impetem wpadają nieprzeciętne wydarzenia. Nic nie jest zwyczajne. Wiara trzyma człowieczka w pionie. A przy okazji poznajemy proste, życiowe, banalne oczywistości: duże pieniądze wyzwalają najgorsze instynkty, trudno pogodzić się z upływem czasu, prawdziwych przyjaciół poznaje się w obliczu kryzysu, miłości się nie szuka - ona znajduje nas, dobro powraca... i tak dalej.
I uwierzcie, fabuła, choć ciekawa, sprawna i zabawna, nie jest w książce najważniejsza. Nie wiem, jakie zabiegi dokonuje autor, jakie przewrotne metody, których celem jest psychiczne dręczenie czytelnika, stosuje; dość, że po odłożeniu książki wiele tygodni temu, po zwróceniu jej do biblioteki i zwyczajowym pożegnaniu się z nią nadal nie mogę uwolnić się od pytań. Zanudzać Was nimi nie będę, bo każdy ma w swojej prywatnej szafie umysłu taki zestaw do analizy, że cudza retoryka potrzebna mu nie jest. Dość, że zaczęłam zastanawiać się nad modnymi ostatnio, dostępnymi na wyciągnięcie ręki głównie na rozmaitych stronach internetowych ofertami motywacyjnymi różnych domorosłych i samozwańczych psychologów, kołczów, przewodników życiowych i tak dalej. Każdy z nas ma w swoim życiu różne kryzysowe sytuacje, konflikty, źle przeżyte i nieprzepracowane emocje. Smutki. Żale. Wyrzuty. Toksyczne złości i wścieki. Są to sytuacje, do których mamy pełne prawo, których nie da się w zasadzie uniknąć bo na takiej równowadze w przyrodzie polega całe człowieczeństwo - jest nam trochę dobrze, i trochę źle, bo jak by było za dobrze, to by w zasadzie było źle. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie chciałby wówczas wymazać wszystkiego, co mu psuje rysunek, zdjąć żelazną zbroję, która uwiera, popaść w totalną amnezję i zacząć życie od nowa. Bez niechcianego bagażu, bez dręczących myśli, bez pamięci. Poddać się, jak Antoni Jurkowski, kilkumiesięcznej hibernacji i obudzić się  w nowej rzeczywistości, z nowym ciałem i spontanicznie radosnym apetytem na życie. Niestety, nie da się tak. Jesteśmy skomplikowanym mechanizmem, który nawet po konserwacji i wymianie niektórych układów scalonych nadal ma ten sam dysk twardy, i pamięć wewnętrzną, która pewne informacje, jak na porządny system przystało, zachowuje na zawsze. Dlatego kiedy taki pełen charyzmy, dobrej energii, uduchowiony, jaśniejący wiecznym ogniem mądrości w aureoli nieomylności trener motywacyjny krzyczy: Zmień swoje życie! Zmień swoje myślenie! Zacznij robić to... albo tamto! Wypisz sobie! Pomyśl! Nie porównuj się z innymi! Jesteś lepszy! Nabierz dystansu! Wyjdź do lasu! Ćwicz! Usiądź! Wstań! Połóż się! Biegnij!... to zaczynam zastanawiać się, co biedny człowiek, który autentycznie po jakąś pomoc próbuje sięgnąć, ma z tą skrzyczaną wiedzą zrobić. Wszelkiego rodzaju treningi, wykłady, książki - szumnie nazywane motywacyjnymi, to prawdziwy dramat. Dołująca propaganda nieosiągalnego sukcesu, która kopie leżącego pod pretekstem wykopania z niego demonów zła. Człowiek nie został wyposażony w przycisk OFF i nie ma niestety, póki co, możliwości odrodzenia się niczym skrzydlaty Feniks z popiołów. To, co nas pcha do przodu, a czasem ciągnie w bok lub usiłuje szarpać ku tyłom to emocje, i to na nich trzeba nam się skupić, dać sobie na każdą z nich łaskawe pozwolenie, nazwać je, określić, przepracować samodzielnie lub z pomocą prawdziwego fachowca od tego kruchego elementu naszej osobowości, jaką jest psychika. I dopiero wtedy - po przejściu przez ten niełatwy tunel zrozumienia i akceptacji  - możemy zacząć układać sobie klocki motywacji, popijając koktajlem uwolnionej, czystej energii, zacząć budować sobie jasne i realne cele, małe, duże, ambitne, jakie tam sobie wycięliśmy z życiowych możliwości i potrzeb. 
Zatem drogi panie internetowy kołczu motywacyjny - ja nie mogę zmienić mojego myślenia i wyjść do lasu wtedy, kiedy szaleje we mnie złość, kiedy chce mi się wyć i drzeć na sobie szmaty, kiedy mi się nie chce nic albo nie wiem, jak wyjść z impasu. Ja mam wtedy ten las niestety w bardzo głębokim poważaniu, choć ogólnie uwielbiam. I ja go będę znowu uwielbiać, wtedy, gdy zedrę z siebie warstwę moich trudnych ludzkich przeżyć. Potrzebuję do tego czasu i wsparcia, a nie pustych słów, twojego radosnego krzyku, który sypie mi piach w oczy i krzywi obraz rzeczywistości, jednocześnie karmiąc złudzeniami. Potrzebuję akceptacji mojego ułomnego człowieczeństwa.
I w zasadzie o tym jest ta książka. Dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że każda forma życia na ziemi ma swoje pudełko kredek, którymi koloruje rzeczywistość, i mimo szczerych często chęci, trudno się koloruje cudzymi kredkami, które ani w ręku jakoś nie leżą, ani tonacją i barwą nie pasują. Choć czasem wydaje nam się, że to właśnie one nam dadzą spełnione arcydzieło.
Chodzi też chyba trochę o to, żeby to nasze własne życie po prostu przeżyć. Nie przeczytać, nie dopasowywać do układanki innych, nie wciskać w ramy oczekiwań, w standardy dziwnych ustaleń na zasadzie: "bo tak". 
Przeżyć, jeden raz, ot tak.

czwartek, 2 lipca 2020

NIEAUTORYZOWANA AUTOBIOGRAFIA Kuba Wojewódzki




Nie wiem, czy to pandemiczna sytuacja odizolowania, która każe identyfikować się trochę z  outsiderami różnych typów i powodów, czy też potrzeba odkopania bliżej niezidentyfikowanej tajemnicy, a może gotowość do odkrycia najbrutalniejszej z prawd... Coś z zagadkową intensywnością przyciągnęło mnie do autobiografii jednego z najbardziej intrygujących celebrytów naszego rodzimego estradowego światka. Dość obszerna księga to niesamowicie bogaty zbiór przemyśleń, luźnej narracji, opisów, wspomnień, przytaczania dialogów i rozmów z najróżniejszymi ludźmi. To także próba diagnozy współczesnego świata i mechanizmów tendencyjnych dotyczących rozwoju społeczeństwa, przyznać muszę - zaskakująco trafna. Autor droczy się z czytelnikiem nieskończenie wiele razy, ujawniając swoje kontrowersyjne ale i refleksyjne prawdy, i choć czasem irytuje swoją nieokrzesaną pewnością siebie, podwójną moralnością i innymi niewygodnymi cechami, przyznać trzeba mu rację, bo gdzieś tam w tym chaosie osobowościowym posiada zdolność obiektywnej oceny i niezwykle bystre oko. Jest zadziorny i zabawny. Sarkastyczny do szpiku kości. Złośliwy. Sam przyznaje, że z interakcjami międzyludzkimi nie zawsze mu po drodze: "(...) kocham wszystkich ludzi. Ale niektórych nie teraz". No chyba, że są to piękne, młode kobiety, wtedy weryfikacja następuje niejako na skróty. 
I rzeczywiście: erotoman, narkoman, skandalista, człowiek inteligentny ale moralny inaczej, prowokator, indywidualista, próżny kolekcjoner nieprzyzwoicie drogich aut i bezwzględny koneser interesujących kobiet. Na wskroś oryginalny, przy czym jego definicja oryginalności jest ujmująca: "Oryginalność to sztuka obejrzenia wszystkiego, co mnie inspiruje, i zapomnienia o tym. Wymyślenie siebie na nowo". Niezwykle obrazowo pokazuje funkcjonowanie współczesnego szołbiznesu, świata, w którym porusza się i on, i inni jemu mniej lub bardziej podobni; dla zwykłego szarego człowieka, nawet takiego dość świadomego, jest to szok i takie czasem kręcenie głową z niedowierzaniem. Choć przyznać trzeba, że autor kreśli nam nie tylko szarość tegoż światka. Paradoksalnie, przez pryzmat zepsucia i artystycznego konsumpcjonizmu każe czytelnikowi zauważać również całą feerię wartościowych prawd. Ukazane są one głównie jako rozmowy z ludźmi, którzy są zwyczajnie po ludzku mądrzy, inteligentni i którym z przyzwoitością po drodze, a owszem, mamy takich - aktorów, piosenkarzy, producentów. Gdzieś tam się uchowali, odporni na degenerację, z solidnym kręgosłupem moralnym. I takie też odniosłam subtelne wrażenie, że choć Wojewódzki sam siebie określa mianem zepsutego owocu tego świata, "pomyłką", "błędem adresowym", "kosmicznym spamem", to akcentowanie tych zgodnych z regułami słuszności, tych autentycznych obiektywnych norm każe sądzić, że sam jednak takim do końca mefistem naszych czasów nie jest. Świadom jest przemijalności czasu i we właściwy dla siebie sposób kpi z tego: "Życie zacina się po czterdziestce", ale jednocześnie docenia ważność doświadczeń życiowych: "Tak, moi drodzy, im człowiek jest bogatszy w osądy, tym uboższy w przesądy", oraz ludzkiej sprawczości i brania losu we własne ręce: "Podobno życie składa się tylko w dziesięciu procentach z tego, co ci się przytrafiło, a w dziewięćdziesięciu procentach z tego, co z tym robisz".   Na tematy polityczne sarkastyczny ale i niewiarygodnie obiektywny, zatrwożony, świadomy:  "(...) w dyktaturze wolno głupcom rządzić, w demokracji wolno głupcom głosować. I czasem trudno pojąć, co jest gorsze." 
Lubię Wojewódzkiego i szanuję jego dziennikarstwo, choć on sam do ogólnie pojętego szacunku przejawia stosunek ambiwalentny. Bawi mnie jego diaboliczne i ironiczne poczucie humoru, w związku z czym chciałam potraktować tę książkę jako lekki przerywnik pomiędzy dziełami cięższej wagi. Okazuje się jednak, że nie do końca jest to lektura rozrywkowa, mało tego - w jakiś pokrętny sposób pełni funkcję życiowo i społecznie edukacyjną, refleksyjną, może nawet filozoficzną. A kwintesencją tych wynurzeń, swego rodzaju diagnozą społeczną jest przytoczenie przez autora swojej rozmowy z Danielem Olbrychskim, który podsumowując pewne niechlubne działania swojego syna powiedział: " Widzisz. Jak się natura w jednym pokoleniu mocno napracuje, to w następnym często odpoczywa". Gdy zaś nam czasem pokłady dobrej woli się skończą, gdy zabraknie nam wobec innych  i cierpliwości i wyrozumiałości, i empatii,  niech nam żartobliwym sztandarem usprawiedliwienia będą słowa tego samego aktora: "Dorastanie jest obowiązkowe. Dojrzewanie niekoniecznie".

wtorek, 14 kwietnia 2020

JARONIZMY Paweł Jaroński




A kiedy ten zadziwiający i trudny czas, tętniący emocjami, paraliżujący strachem, wiążący codzienne supełki obaw o najbliższe "jutro" stanie się boleśnie nie do zniesienia, spójrzcie tu! Dwa albumy, które szczerze wielbię i darzę cielęcym podziwem, perełka wśród łamigłówek i pierwsza jaskółka komiksów. Jaronizmy, proszę Państwa! Niezwykle pomysłowe wykorzystanie liter, sytuacji, ludzi, zwierząt, postaci biblijnych, boga Ra, klocków Lego, insynuacji erotycznych, służb mundurowych, dzieci a nawet postaci pana Tadeusza Drozdy do tworzenia jedynych w swoim rodzaju rebusów i gier słownych. Rarytas i smakowite ciasteczko na stole literackiej i rysunkowej rozrywki. Personifikacja, genialne wyniesienie do poziomu ludzkiego bytowania wielu liter alfabetu, niedocenianych, stojących karnie w szeregach słów, z pokorą współistniejących, bez możliwości rozwoju! Pan Jaroński daje im szansę, pięć minut sławy i długie godziny podziwu. Miejsce przy stole! Tak jak w "Dramatyzuje" - gdzie siedzi sobie literka U z piękną kobietą przy okrągłym stole i obie zajadają opasłe tomy dramatów. "Przytyło się" ? Taki niepozorny zbitek dwóch słów, a sponsoruje go literka T, przy której stoją dwa rozkoszne łosie. "Wściekły pies" to nie tylko groźny czworonóg, ale i udany występ literki S, która groźnym okiem łypie w kanał ściekowy. Ale to nie wszystko! Jaronizmy to nie tylko ukłon w stronę liter, to również pasjonujący taniec z wyrazami, obrazami, wielością znaczeń fonetycznych, z niejednoznacznością i nieszablonową interpretacją. "Coś mi świta" - a tu cóż, na obrazku miś witający sympatyczne coś. "Weź to olej" - i widzimy znaną wszystkim butelkę Oleju Kujawskiego, kuszoną przez mikroskopijnego diabełka, by wzięła sobie portfel leżący na ławce.
Nie będę pisać więcej, by nie psuć Wam zabawy. Podsumuję krótko: można umysł poćwiczyć, i oko nacieszyć, i totalnie naładować baterie odcinając się od jakże trudnej aktualnie rzeczywistości. Polecam!

BALLADYNA zbiór opowiadań


"Już przeszłość zamknięta. W grobach... Ja sama panią tajemnicy" (Juliusz Słowacki "Balladyna")
Prowadzi nas ta współczesna wersja literackiej tragedii przez świat mroczny, posępny i beznadziejny. Zbiór opowiadań polskich autorów nie pozostawia złudzeń - świat jest siedliskiem zła, nic nie kończy się dobrze i nikomu nie można zaufać. Nawet osobom z genezy i natury bliskim. A może i w szczególności takim bo tacy najlepiej wiedzą, gdzie uderzyć aby zabolało, zapiekło, zabiło.
"(...) marzenia są dla bogatych, czyli nie dla nas" mówi Bala i bez skrupułów wskakuje w życie swojej siostry, zanim ta, nie do końca spełniona, z niezrealizowanym talentem aktorskim odejdzie z tego świata, przegrywając rozpaczliwą walkę z chorobą. "Nieoczekiwanie zgasło słońce" ale Bala nie zważa na ciemność, bo sama jest mrokiem, "taka okrutna i piękna". Bezkompromisowo szlachetna, opiekuje się Alką, stając się nią. Własnością Bali stają się zarówno Alkowe ubrania, jak i dom, mężczyzna i ideały. Wystarczy pierwszy krok, później już nie ma odwrotu, i nie ma nawet pragnień powrotu, bo cała staje się tym, co robi.
Bohaterka innego opowiadania układa swój mroczny schemat życia z klocków wielu istnień : "Tego dnia, a właściwie wieczoru" Bella" zabija po raz pierwszy". Eliminowanie niewygodnych, szantaż, niekończący się festiwal przemocy staje się jej codziennością, i jak się łatwo domyślić, impreza nie kończy się dobrze, a ona sama stanie się ostatnim elementem diabelskiej budowli. Bez możliwości przerwania zabawy. "Weszła do tej rzeki i musi płynąć z prądem".
I tak się obijamy o ostre kanty okrucieństwa przewracając kolejne strony książki, ślizgamy się po powierzchni zalanej krwią ofiar, dryfujemy w przestrzeni kosmicznej nieuniknionej przyszłości, gdzie "(...) apgrejdowana psychopatka wybiła połowę populacji Układu", przyglądamy się upozorowanemu aktowi odebrania sobie życia bo ofiara nieopatrznie stanęła kolejnej zimnej i wyrachowanej Balladynie na drodze do kariery, a później okazuje się, że inni ludzie również w jakiś sposób przeszkodzili jej żyć, tak więc ofiar staje się więcej, co już właściwie wcale czytelnika nie dziwi.
W tej zadziwiającej podróży nie może zabraknąć pełnego bezwzględności świata artystów, w którym niepodzielnie rządzi ona, aktorka, która nie chce przeminąć, która bierze się ostro za bary z upływającym czasem i nie pozwala sobie na starość, na zużycie, na ustąpienie miejsca młodszym. Sposoby eliminacji chętnych aktorek do odegrania roli Balladyny - roli, którą ona przez wiele lat uparcie monopolizowała, nie stanowią rzecz jasna łagodnych technik przekonywania i udowadniania swojej ciągle pełnej wigoru aktorskiej gotowości. To bezwzględna gra o niepodzielne panowanie, bowiem królowa jest tylko jedna. I ma pozostać niezastąpiona.
Jedna może być również tylko siostra, przekonuje nas "Balladyna" innego opowiadania. Nie ma na tej ziemi miejsca dla dwóch, nawet jeśli są rodzonymi bliźniaczkami. Ciekawie skonstruowana opowieść, której podrozdziały można czytać w dowolnej kolejności nie pozostawia złudzeń: spotkanie po latach nie zakończy się dobrze, wspomnienia zburzą spokój i odsłonią dawny ból. Sprawę ostatecznie załatwi destrukcyjna i skuteczna w swych zaplanowanych działaniach zazdrość. "A teraz śpij. Raz, dwa, trzy... I stało się tak, że młodsza z sióstr umarła jako druga, a starsza jako pierwsza. Czas ich życia się zrównał. I nareszcie były takie same".
Nie ma w tych opowiadaniach grama optymizmu. Po dotarciu do ostatniej strony książki nie nabierzemy przekonania, że tak w bajkach, jak i w prawdziwym życiu wszystko kończy się dobrze. Niemniej warto oczywiście przeczytać, trochę z ciekawości, trochę z przekorności i przezorności a trochę dlatego, że autorzy poradzili sobie z odmalowaniem wizerunku współczesnej Balladyny w sposób, moim zdaniem, doskonały.

czwartek, 26 marca 2020

Dziś jest dobry dzień

Kurz na półce. Pogoda nie taka. Kolejka do kasy w markecie. Cieknący kran, rosnące ceny i humorzasty szef. Ot, zwyczajna codzienność, czasem pogodna a czasem właśnie taka - szarpiąca, nerwowa, irytująca. Zmienia się ta perspektywa bardzo po przeczytaniu choć jednej książki o codzienności w Auschwitz. Literatura oscylująca wokół tematyki obozowej kosztuje mnie zawsze dużo emocji, to takie świadome przejechanie buldożerem po moim ignoranckim zadowoleniu, mojej beztrosce i poczuciu bezpieczeństwa. Bo oto nagle okazuje się, po raz kolejny, że zło i krzywda ludzka może nie mieć żadnego uzasadnienia. Może pojawić się ot tak, jako konsekwencja niegroźnego, wydawać by się mogło, przyzwolenia na traktowanie innych ludzi inaczej. Wczoraj byli to Żydzi, jutro możesz być ty; ponieważ masz odmienny kolor skóry, inne przekonania, priorytety życiowe. A może też dlatego, że lubisz sok pomarańczowy, a nie cierpisz jabłkowego. "Lista jest życiem. Wokół jej wystrzępionych krawędzi rozpościera się ocean niepewności". Tak, niczego nie można być pewnym. Nie jest to pocieszające stwierdzenie, jednak człowiek ma zastanawiającą i wręcz przerażającą umiejętność przystosowywania się do każdej niemalże sytuacji, asymilowania się w tło najbardziej dramatycznych wydarzeń. Mało tego, w miejscach takich jak obozy koncentracyjne rozkwitać mogą najpiękniejsze uczucia, proste i oczywiste, lub obierające kierunki co najmniej zaskakujące. On - młody esesman, bardzo zaangażowany w swoją misję - choć nie do końca, jak się okazuje podatny na Hitlerjugendowską indoktrynację. I ona - młoda, zdolna Żydówka, która dzieli los tysięcy swoich rodaków. Miłość przebija się niczym wątła roślinka usiłująca po ciężkiej zimie wydostać się na powierzchnię, pokonując zwały błota, kamieni i piachu. A w tle szaleje piekło Auschwitz i okoliczności kompletnie nie składają się na proces miłosnych uniesień. Nie ma na takie uczucie przyzwolenia i nie ma przyzwolenia tak na zaangażowaną zuchwałość dziewczyny, jak i pełne wątpliwości i sprzeczności cierpienie młodego chłopaka, który urodził się nie po to, by zabijać. Choćby nie wiem jak długo i intensywnie trwało odczłowieczanie:  "Trzeba umieć stworzyć sobie własne małe niebo. Wewnętrzną salę balową, po której będzie się wirowało w szalonym tańcu radości, że się w ogóle żyje". Tak, życie to zdecydowanie największa wartość, i choć w obozach wielu istotom ono się kończy, innym, na przekór wszystkiemu, może się dopiero zaczynać; świat stanął na głowie a za kolczastym drutem rodzą się dzieci i ludzie chronią siebie nawzajem, bo przecież "Ktokolwiek ratuje jedno życie, jakby cały świat ratował". Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, wszyscy "Stoimy po kostki w gównie ale nie musimy się w nim topić".
Nam współczesnym, owładniętym poczuciem, że jesteśmy wieczni i wszechmocni, toczonym chorobami takimi jak nadmierna konsumpcja, egoizm, chciwość i wygodnictwo, z zapałem niszczącym wszelką ziemską florę i faunę, przyda się prosta lekcja życiowa. Takie" memento", które w jednym zdaniu kieruje do nas człowiek w pasiaku, pozbawiony wszelkich podstawowych dóbr i nie mogący zrealizować swoich w większości zupełnie podstawowych potrzeb, ba! - nie mający pewności, czy za godzinę będzie jeszcze człowiekiem żywym: "Jeżeli budzisz się rano, to znaczy, że jest dobry dzień".
Dlaczego czytamy takie książki? Dlaczego autorzy ciągle je piszą i konsekwentnie jeżdżą po naszych czytelniczych umysłach wywołujac grymas trwogi i przerażenia? Dlaczego nocną zaczytaną porą toczą nam po policzkach łzy współczucia i niedowierzania? Czy robią to z szacunku dla nich, dla tych cichych, wychudzonych bohaterów? Trochę tak, choć co im po naszym szacunku, kiedy oni bytują już w innym świecie albo z traumatycznymi wspomnieniami szykują się do przejścia tam właśnie. Bardziej chyba chodzi o pamięć. O świadomość, że tak było, i że jeśli damy na to ciche zezwolenie - jeśli będziemy obojętni - tak może być znów.  Trudno zrozumieć koszmar obozów koncentracyjnych i całą grozę wojen, może wręcz nie powinniśmy rozumieć, tylko trzeba nam pochylić się z pokorą nad faktami. Uznać dramat historii i ból wspomnień, i starać się ze wszystkich dostępnych nam sił, by historia optymistycznie padła naprzód, zamiast proroczo toczyć koło.

W tekście wykorzystałam fragmenty następujących książek: "Lista Schindlera" Thomas Keneally, "Czerń i purpura" Wojciech Dutka," Położna z Auschwitz" Magda Knedler, "Tatuażysta z Auschwitz" Heather Morris.

czwartek, 12 marca 2020

Nie lubię czytać




Niełatwo mnie zaskoczyć. W nieprzeniknionej gęstwinie własnych preferencji czytelniczych, w zaroślach sympatii autorskich, w plączących się wodorostach literackich wyborów skrzętnie ukrywam znajomość nie tyle tworów książkowych ukazujących się na rynku wydawniczym, co wrodzony i kłopotliwy trochę echolokator namierzania. Taki sondopodobny impuls niechciany, który każe mi natychmiast i niezwłocznie wejść w posiadanie tej właśnie a nie innej książki. Radar rzadko kiedy się myli, gdyż sukcesywnie olejowany czytelniczą intuicją pracuje sobie wesoło oznaczając co i rusz kolejny cel. I tak rośnie sobie radośnie stosik wstydu, papierowy i elektroniczny, a ja zwijam się z bólu nienasycenia i niedoczytania.

A przecież nie lubię czytać. Wszak najważniejsza jest dla mnie rodzina, nigdy niegasnące ognisko domowe, i dzieci. Tak, dzieci! "Dzieci zaczynają od zera, od pustych kartek. Są nowe, jak świece z całym knotem i chleb, z którego nikt nie odkroił nawet piętki". Z genialnie prostej, nielukrowanej historii o macierzyństwie, któremu wolno popełniać błędy wyłuskuję z zachwytem osobę rezolutnej, pięcioletniej Krysi, która w sposób bliźniaczo podobny do sztuczek mojej własnej córki uczy mnie życia idealnie spełnionego: "W życiu nie trzeba nic kupować, tatusiu. W życiu trzeba spać na trawie i wywoływać zdjęcia". Jak dobrze jest ufać dzieciom, jak dobrze jest pozwolić im na wspólne budowanie przestrzeni, gdzie wszystko jest proste ale jednocześnie relatywnie zmienne i wytłumaczalne. To piękny świat, bliski wielu autorom, nie tylko przy okazji lekkich tematów; pani Grochola na przykład przekonuje nas w swoim obyczajowym kryminale, że nawet krzywda ludzka, przemoc i zło mają swój korzeń i swoje źródło, i dadzą się pomalować kolorami usprawiedliwienia: "Nic nie jest czarne, ani białe. (...) I jedyne, czego się musisz wystrzegać, to ludzi bez wątpliwości".
Życia nie da się malować jedną kredką i realizować jednym szablonem. Zczytuję jednym niemalże tchem strony "Chrobotu" i chłonę inspirujące historie ludzi z różnych zakątków świata; wynika z owych historii oczywisty fakt, iż rzeczywistość nie zawsze jest łatwa w obsłudze ale warto próbować się z nią mierzyć: "Tata nauczył ją wielu modlitw, mama tylko jednej: Jeśli ci czegoś trzeba, poproś o to świat. Świat da ci wszystko, czego potrzebujesz, jeśli nikogo tym nie skrzywdzisz". Optymistycznie? Tak! Nie będzie odkrywczym fakt, że to nasz umysł generuje nam  matrycę egzystencjalnego losu, i cokolwiek trzymamy  w okowach podświadomości prędzej czy później wybije na powierzchnię. Czasem trwa to długo, i wymaga pokonania demonów przeszłości, jak w "Taśmach rodzinnych" , gdzie autor umieszcza głównego bohatera w krzywym zwierciadle współczesnej Polski, wplatając go dodatkowo w zawiłą sytuację rodzinną i każąc poszukiwać niejako własnego odbicia: "Bumelował. Mogło się wydawać, że jest leniwy. A on tylko oszczędzał energię na większe sprawy". Jednym większe sprawy i większe możliwości da świat, inni uparcie poszukują duchowości, bo tylko ona obdarowuje ich poczuciem sensu istnienia i daje nadzieję. Szukają więc w kościołach, w zakonach, w osobach duchownych, w sobie. Przejmująco tęsknią: "Życie osoby wierzącej to nieustanne przedzieranie się do Boga, odbijanie się od jego milczenia (...). Czy Boga można pojąć? (...) Brakuje mi Boga, który się odsłania, który pozwala usłyszeć i doświadczyć. Boga, który jest zaprzeczeniem ludzkiego o Nim wyobrażenia".
Jednak kiedy wydaje się, że mimo wszystko życie to zlepek naszych własnych pragnień i wystarczy chcieć by móc, a pozytywna podświadomość załatwi wszystko, jak grom z jasnego nieba spada literackie zło, takie, które z niemalże fizyczną satysfakcją zwycięża nad dobrem, takie, w którym pragnienie bogactwa i władzy każe zabijać i niszczyć - siostrę, przyjaciółkę, rywalkę. Współczesna Balladyna, dramat o funkcjonowaniu zła w nowoczesnym wydaniu, mroczny zbiór opowiadań, w których nie ma litości: "(...) marzenia są dla bogatych, czyli nie dla nas. A teraz śpij. Raz, dwa, trzy... I stało się tak, że młodsza z sióstr umarła jako druga, a starsza jako pierwsza. Czas ich życia się zrównał. I nareszcie były takie same. " Takie to literackie zło z szelmowskim uśmiechem informuje mnie, że nie, nie wystarczy produkować sobie w umyśle samych dobrych myśli, nie wystarczy optymalnie programować sobie podświadomości w kierunku jasnej strony mocy. Czasami nasza wrodzona radość życia nie wystarczy. Dobitnie przekonuje o tym literatura dotykająca tematu Holocaustu. Tam człowiek, cały arsenał możliwości, myśli, marzeń to tylko cel eliminacyjny: "Żeby nienawidzić, należy najpierw odczłowieczyć, sprawić, że znienawidzony człowiek przestanie być człowiekiem, a stanie się robakiem, tyleż groźnym, co niepotrzebnym". I nagle, na tym smutnym tle i w  przygnębiającym kontekście zupełnie innego znaczenia nabiera fragment skądinąd świetnej, aryciekawej książki przybliżającej laikom świat chemii i procesów jej dotyczących: "Ostatecznie to wy, którzy czytacie te słowa, jesteście niczym innym jak właśnie kupkami molekuł, które rozmyślają o molekułach".
Mamy jednak to cholerne szczęście, że żyjemy w miejscu i w czasie pokoju. Możemy się wygodnie ulokować w życiu, rozsiąść z rozmachem i rozstawić wokół to, co nam się najbardziej podoba. Możemy brać się za bary z rzeczywistością, nawet jeśli czasami coś tam uwiera, coś spada na głowę i ciężko strzepnąć od razu jak uciążliwy paproch z rękawa. Możemy sobie własne istnienie wymyślić i nadać mu kształt; to chyba właściwie jedyna rzecz, jakiej się od nas wymaga i jakiej sami od siebie oczekujemy: "(...) przychodzi jednak moment w życiu, w którym musisz przestać wybierać i zacząć żyć decyzją, wyborem (...). Nie można mieć do końca życia niewybranego życia".

Nie lubię czytać. Ponieważ ja nie czytam. Ja chłonę. Asymiluję. Napawam się i rozkoszuję. Upajam się i odurzam każdym przeczytanym słowem, każdym sformułowaniem, dialogiem, opisem i myślą. Czytanie mnie definiuje i dookreśla. Uwielbiam zwiedzać literackie światy, przyglądać się bohaterom, czasem z boku, czasem wskakując na moment w ich skórę. Lubię spoglądać na krajobrazy rysowane słowem pisanym, dotykać przedmiotów i rzeczy. Lubię być w świecie słów istotą zdziwioną, zaintrygowaną, smutną, wesołą, zniesmaczoną, przerażoną, rozczuloną i emocjonalnie rozbitą. Lubię roześmiać się w głos i ukradkiem obetrzeć łzę. Lubię przykleić sobie książkę lub czytnik do dłoni na długie godziny nocne i zapomnieć się zupełnie w czasie i przestrzeni. Tak, to lubię.
Tylko czytać - nie lubię.

W tekście wykorzystano fragmenty z następujących książek: "Krysia. Mała książka wielkich spraw" Michalina Grzesiak, "Zranić marionetkę" Katarzyna Grochola, "Chrobot" Tomasz Michniewicz, "Taśmy rodzinne" Maciej Marcisz, "Zakonnice odchodzą po cichu" Marta Abramowicz, "Balladyna" zbiór opowiadań, "Czerń i purpura" Wojciech Dutka, "Śmierć przy myciu zębów. Chemia dla zabieganych" Mai Thi Nguyen-Kim, "Pół na pół. Rozmowy nie dla dzieci" Marcin Prokop, Szymon Hołownia.

czwartek, 27 lutego 2020

PÓŁ NA PÓŁ. ROZMOWY NIE DLA DZIECI. Szymon Hołownia, Marcin Prokop


Rzec by się chciało: ach, cóż to była za uczta!
Książka, o której chciałabym skreślić kilka słów należy, w mojej osobistej klasyfikacji, do typu: zachłannie chciałoby się skończyć czytać i jednocześnie nie chciałoby się skończyć czytać, bo żal! Przejmujący żal, że koniec upajania się każdym słowem, zachwytów nad formą, treścią, emocją, przekazem.
Każdy, kto lubi duet panów będących autorami tego "smakołyku", i w zasadzie nie tylko duet ale również każdego z osobna, nie będzie zawiedziony. Treść ma formę dialogu, autorzy zadają sobie pytania, opowiadają o sobie, o swoim życiu od lat dziecięcych, poprzez wczesną młodość ("Liceum - czas, gdy płynny człowiek dzieciństwa tężeje") , aż do współczesności. Zwierzają się z planów, zrealizowanych marzeń i zadań, snują rozważania nieomal filozoficzne, a na pewno egzystencjonalne, którymi przekonują, że być jest ważniejsze od mieć i zrobić: "Budzisz się rano, dostajesz osiemdziesiąt cztery tysiące czterysta sekund i nie możesz tego odłożyć na jutro, zainwestować, zaoszczędzić, musisz wydać dziś, a i tak na koniec dnia masz na koncie zero". Dzielą się z czytelnikiem często bardzo osobistymi, intymnymi przemyśleniami i przedstawiają swój punkt widzenia w kwestiach moralnych, społecznych, życia rodzinnego oraz tego szeroko-głośno-globalnego. Krótko i treściwie obnażają dziwny świat szołbiznesu, przyglądają się współczesnym mechanizmom wpływania na tłum poprzez sprzedawanie ludziom najróżniejszych złudzeń oraz z niepokojem spoglądają w przyszłość: "(...) przestaliśmy ogarniać świat, który stworzyliśmy, nadzieja, że z chaosu wyłoni się jakiś nowy porządek, żyjemy w czasach, gdy znane nam mechanizmy wprowadzające w świat już się zużyły, a nowe jeszcze nie powstały".
I podkreślają nieustannie jak ważne jest być człowiekiem, który afirmuje życie, cieszy się nim i dzieli swoją dobrą energią z innymi: "Jeśli generujesz jakieś napięcie, to ono zawsze do ciebie wróci. Jeśli natomiast idziesz z pogodną pewnością to nagle zbierają się wokół ciebie ludzie, którzy ci kibicują".
Oczarował mnie i urzekł ten niezwykły zapis rozmowy, która wbrew pozorom rozmową lekką nie jest. I owszem, humor się skrzy, dyskusja jest barwna i dynamiczna, zachwyca inteligentną formą przekomarzania się  i niewymuszoną błyskotliwością. Panowie nie ukrywają, że choć przyjaźnią się szczerze i głęboko, więcej ich różni i dzieli niż łączy, od centymetrów wzrostu poczynając, poprzez ścieżkę życiową, doświadczenia z dzieciństwa, przypadki życiowe i celowe wybory, a na poglądach na rozmaite kwestie - na przykład religijne - kończąc. Oboje jednak wyrażają tu i ówdzie troskę o ten nasz dziwny, zwariowany świat, który nie wiadomo dokąd zmierza i w jakiej formie da się poznać kolejnym pokoleniom. A może zdominują nas własne twory technologiczne, które przejmą władzę nad nami i światem, i to już wesoła perspektywa niestety nie jest.
Nie popadajmy jednakowoż w otchłań czarnych proroctw; dajmy się ponieść fali mimo wszystko optymizmu, który wypływa z tej książki - nie pozwólmy przeciekać życiu przez palce, cieszmy się istnieniem, kochajmy, bądźmy wdzięczni za pokój, wolność wyboru i możliwości. Bądźmy świadomi i uważni: "(...) W życiu dużo ważniejsze od tego, by szukać, jest to, by nie przegapiać".


środa, 26 lutego 2020

ZAKONNICE ODCHODZĄ PO CICHU Marta Abramowicz, CZARNI Paweł Reszka


Przyznaję, obawiałam się mojej czytelniczej podróży z tymi akurat książkami. Ujęcie tematu Kościoła w aktualnej publicystyce, w tworach kulturalnych i w publikowanych tu i ówdzie komentarzach społecznych nie jest instytucji owej ostatnimi czasy przychylne. Nie napawa optymizmem również nastawienie do kleru i środowisk zakonnych. I żeby było jasne - moje obawy nie wynikały z potrzeby bezkrytycznej obrony tak instytucji jak i samych duchownych czy też z subiektywnych własnych przekonań w kwestii wiary i zasadności uznania Boga. Powodem obaw była moja niechęć do wszelakich skrajności. Nie chciałam chłonąć li tylko krytyki bowiem zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest, nomen omen, czarne, jak i nie wszystko jest białe, a skala szarości tak w przyrodzie jak i w życiu bywa rozległa.
Z obu książek wypływa jednakowoż szerokim strumieniem przede wszystkim smutek.
"Zakonnice odchodzą po cichu" to reportaż o tym, dlaczego kobiety nie wytrzymują życia w zakonie, dlaczego odchodzą i dlaczego tak trudno jest - w przeciwieństwie do byłych księży - nawiązać z nimi kontakt i szczerą rozmowę. Autorce udało się porozmawiać z kikoma byłymi zakonnicami; nie były to łatwe i lekkie rozmowy, kobiety mówiły o przestarzałym systemie funkcjonowania w zakonach, opartym głównie o ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych, o braku pomocy i wsparcia, o depresji i problemach z pełnieniem posługi na zewnątrz - na nic zdawały się marzenia i potrzeba pomocy ludziom w sytuacji, gdy matka przełożona nie godziła się na takie zamierzenia: "Chcesz pójść za głosem serca, ale to sprzeczne z posłuszeństwem. Nie pomagasz komuś, bo to wbrew woli przełożonej".
W książce pojawia się sformułowanie, że zakonnice to współczesne niewolnice, zależne nie tylko od zakonnych Matek ale i od księży, co wynikać może z ciągle tradycyjnego obrazu kobiety, która ma być "od modlenia i zajmowania się domem". Autorka przedstawia szereg opinii, które głośno mówią o potrzebie zmian i dowodzą, że zakony męskie zmieniły się na bardziej współczesne po Soborze Watykańskim II, natomiast żeńskie w większości zostały w czasach przedsoborowych -  ciągle żarliwe, radykalne, tradycyjne, dominują w nich twarde reguły zakonne i zniknięcie dla świata. Brakuje w nich wolności i dostosowania do potrzeb współczesności; autorka wspomagając się koncepcjami i stanowiskiem badaczy tego tematu dowodzi wręcz, że religia niewoli zamiast wyzwalać a Kościół narzuca cały czas taką interpretację Pisma, dzięki której ciągle zapewnia sobie władzę i dostatni byt. Jezus Chrystus był dobry i wybaczający, nie chciał Kościoła, który ciemięży ludzi w imię utrzymania nad nimi władzy i dotyczy to nie tylko braci zakonnej ale wszystkich wyznawców; to nie ma nic wspólnego z Ewangelią - czytamy.
W treści, przy okazji analizowania sytuacji sióstr zakonnych, odnajdujemy sporo ciekawych fragmentów odnoszących się do samej wiary, jedna z byłych zakonnic mówi: "Życie osoby wierzącej to nieustanne przedzieranie się do Boga, odbijanie się od jego milczenia (...). Czy Boga można pojąć? (...) Brakuje mi Boga, który zachwyca, zadziwia... Boga, który się odsłania, który pozwala usłyszeć i doświadczyć. Boga, który jest zaprzeczeniem ludzkiego o Nim wyobrażenia. "
Nie można takiego, ani żadnego innego dobrego Boga odnaleźć w skostniałych i ograniczonych murach Zgromadzeń.
" Czarni" to również reportaż. Zamierzeniem autora jest pokazanie kleru "od środka", sam w tym celu zakłada sutannę by "popatrzeć na świat oczami duchownego". Na książkę składają się jednak przede wszystkim rozmowy z księżmi i zakonnikami, w różnym wieku, z różnych zakątków kraju. Odnajdujemy tutaj również świadectwo trudnego życia w zakonie i nie do końca zrozumiałe zasady naboru i funkcjonowania kandydatów w nowicjatach. Bardzo dosadnie podkreślona zostaje zawodność systemu, który pozwala utrzymać się na powierzchni tym duchownym, którzy niekoniecznie się do pełnienia posługi nadają, a tym samym utrudnia kapłańskie lub zakonne życie, czy wręcz je łamie jednostkom w tym miejscu odpowiednim. Autor podzielił książkę na rozdziały nazwane po kolei grzechami głównymi; wypowiedzi duchownych oscylują wokół tych grzechów, mówią o majątkach, zarobkach, o władzy biskupów, o zazdrości i lenistwie, o kobietach i seksualności, która jest w Kościele tematem tabu  a jednocześnie po cichu dopuszcza do łamania ślubów czystości: "Celibat to nie jest czystość tylko bezżeństwo" - konkluduje jeden z rozmówców.
Co mnie najbardziej uderzyło podczas czytania tej książki to widoczna tak w historiach jak i w monologach Czarnych przejmująca samotność. I fizyczna - samotne przebywanie w mieszkaniach czy pokojach na plebaniach, w celach zakonnych, w domach księży - ale i również samotność mentalna - brak najbliższej rodziny, przyjaciół, częste zmiany parafii narzucane decyzją biskupów; życie do bólu tułacze. Jeśli dodać do tego problemy natury egzystencjonalnej, walkę z systemem, nieudane próby konstruktywnych zmian... Nie może być pokrzepiającym towarzyszem ku wieczności ksiądz, który sam wsparcia i pomocy od własnych przełożonych, i od innych ludzi nie dostaje. A jest przecież również tylko człowiekiem.
Czy w Polsce przeżywamy kryzys wiary? Kryzys Kościoła? Znawcy krzyczą, że owszem. Z różnych względów. Politycznych, społecznych, obyczajowych. Osoby wierzące i tak zwane praktykujące, widząc chwiejące się filary systemu budującego tę instytucję, doświadczając coraz większego braku zaufania do tych, którzy z zasady, jako namiestnicy Boży winni być ostoją i generatorem owego zaufania a tymczasem wychodzić z nich poczynają ludzkie wady i słabości,  z coraz większym niepokojem spoglądają na metaforyczny ołtarz swojej wiary. Wiary, która zabiera wolność. Wraz z dostępem do bezkresnego oceanu informacji zaczęła się w ludziach zwiększać świadomość, że być może są zwyczajnie oszukiwani. Przez ludzi, nie przez Boga. "Jezus nigdy od nas nie żąda ślepego posłuszeństwa i nie będzie żądał, bo religia chrześcijańska jest zachętą do dobrowolności, do wyboru. Jest tylko zaproszeniem, nigdy przymusem. Jest krokiem, który robisz w stronę twojej wolności." (ks. Krzysztof Niedałtowski, fragment kazania w" Zakonnice odchodzą po cichu").
Pozostaje mieć nadzieję, że ci, którzy na swych barkach dźwigają słuszność całej społeczności Kościoła i towarzyszą ludziom w drodze do Pana, nie utoną w strumieniu zła i przeciętności, i chronić będą dobry obraz Boga dla tych, którzy wierzą i chcą wierzyć.

niedziela, 23 lutego 2020

Seria KOBIETY Z ULICY GRODZKIEJ Lucyna Olejniczak





Przybywam dzisiaj do Was z propozycją dość ciekawej, sprawnie napisanej i błyskawicznie czytającej się serii książek. Nie tylko o kobietach, i dla kobiet, myślę, że różnorodność wątków oraz tło historyczno-społeczne powieści mogłyby zainteresować również panów. Seria liczy sobie sześć tomów, w których akcja toczy się chronologicznie, i gdzie każdy kolejny jest kontynuacją poprzedniego. Tytuły tomów to imiona bohaterek, następujących po sobie w linii rodu. Pierwsza książka nosi tytuł "Hanka", kolejne: "Wiktoria", "Matylda", "Weronika", "Emilia", "Aleksandra".
Historia zaczyna się w roku 1890 w Krakowie. W ciemnej piwnicy pod apteką rodzi się dziewczynka - Wiktoria - nieślubna córka właściciela apteki i młodej służącej, Hanki. Jej życie od samego początku jest zagrożone, gdyż aptekarz pozbywa się wszystkich swoich potomków z nieprawego łoża. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności akuszerka ratuje życie dziecku, natomiast wyczerpana trudnym porodem Hanka, tuż przed śmiercią, przeklina aptekarza i wszystkich jego potomnych, w tym, nieświadomie, również własne dziecko. Czy istnieje sposób na zdjęcie klątwy, czy też będzie ona unieszczęśliwiać wszystkie kobiety z rodu?
Z grubsza sto lat opowieści rodzinnej i zajmujące historie kobiet, ich codzienność, wybory życiowe, ludzie, którymi się otaczają a wszystko to na barwnie i rzetelnie przedstawionym tle historyczno-społecznym. Jest więc to opowieść i o klątwie, o trudnych relacjach rodzinnych, o wybaczaniu; opowieść oprawiona w klimat czasów, które już minęły i doprawiona nutką subtelnych interwencji zmarłych. W całej serii odnajdujemy wątki romantyczne, obyczajowe, feministyczne, kryminalne i szereg innych, przy zachowaniu zdrowej proporcji. Wątkiem dominującym jest przekonanie o sile rodziny, którą nieustannie i konsekwentnie spajają w każdym pokoleniu mądre i odważne kobiety.
Akcja wszystkich tomów jest wartka, dynamiczna, obfitująca w zaskakujące zwroty. Postaciom brakuje może głębi psychologicznej, są jednak realistyczne, wyraźnie nakreślone a ich losy są niebanalne i częstokroć zaskakujące.
Konstrukcja i swego rodzaju "technika" powieści może odrobinę rozczarowywać, język i styl narracji nie porywa, można by rzec nawet, że jest słaby, infantylny, trochę tendencyjny. Lektury bronią się jednak szybkością akcji bez "przynudzania", dobrze odwzorowaną rzeczywistością i wiarygodnymi postaciami, oraz świetnie oddanym klimatem epoki.
Dlatego też warto. Warto poczytać, podumać trochę o losach kobiet minionych czasów, zobaczyć je w konkretnych ramach historii i przy okazji samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, gdzie są granice ludzkiego zrozumienia i współczucia. I wybaczenia, bowiem zdjęcie rodzinnej klątwy jest możliwe tylko wtedy, gdy krzywda ludzka zostanie wybaczona.




niedziela, 16 lutego 2020

ZRANIĆ MARIONETKĘ Katarzyna Grochola


Nie waham się, i nie boję się przyznać, że uwielbiam twórczość Katarzyny Grocholi. Lubię jej książki za niestandardowe ujęcia standardowych tematów, za genialne aluzje, za ekspresyjny styl pisania, błyskotliwość, poczucie humoru, a z drugiej strony - niepatetyczność i prostotę dramatów. Za prawdziwe, niebanalne postaci! Z tychże, między innymi, powodów jej najnowsza książka bardzo szybko znalazła się na mojej liście "do przeczytania", z etykietą "pilne!".
Nie zawiodłam się.
Powieść zakwalifikowana została jako kryminał i jej wiodącym wątkiem jest seria morderstw, dokonanych w krótkim czasie w Warszawie. Odnalezione zwłoki i okoliczności śmierci osób sugerują samobójstwo, jednak dociekliwy detektyw i towarzysząca mu, narzucona odgórnie współpracownica - antropolożka - na wskutek pewnych przesłanek zaczynają snuć przypuszczenia, że do śmierci ofiar mogły się jednak przyczynić osoby trzecie. Choć pozornie ofiar nic nie łączy.
Nie do końca mamy tutaj do czynienia z typowym kryminałem, bowiem na powierzchnię wybijać się poczynają inne istotne wątki oraz historie, i powieść bardziej przypomina kryminał obyczajowy. Ofiara przemocy seksualnej bezgłośnie krzyczy w naszym czytelniczym umyśle, szarpiąc się pomiędzy wagą trudnych przeżyć a lojalnością i zrezygnowaniem, pytając, ile jeszcze ma trwać w stanie zawieszenia, i czy jest jakaś nitka nadziei, która mogłaby połączyć ją ze zmianą. Z przerażeniem towarzyszymy niewinnej z pozoru zabawie przez internet, która polega na oczernieniu i zdeprymowaniu przyzwoitej, moralnie "czystej" osoby, cóż z tego że bliskiej i cóż z tego, że ona nie będzie miała szansy się nawet o tym dowiedzieć, a tym samym obronić. Tematy trudne takie jak przemoc, molestowanie, pedofilia ukazane na tle społeczno-obyczajowym, przeplatane prawdziwymi emocjami i " żywym czuciem" osób, które w tę historię zostały wklejone czyni powieść niezwykle ciekawą, wielowątkową i problematycznie aktualną. Autorka, jak ma w zwyczaju, ujmuje temat wielopłaszczyznowo, a wątki obyczajowe i kryminalne zostają konsekwentnie i proporcjonalnie rozłożone. Jeżeli dodać do tego wiarygodność psychologiczną postaci otrzymujemy powieść, którą czyta się szybko i "smakowicie", i może nie do końca przyjemnie w znaczeniu sensu i wagi przekazu ale na pewno ze swego rodzaju spokojem, że w trakcie czytania nie zaskoczy nas jakiś kontekstowy, zagadnieniowy zgrzyt.
Katarzyna Grochola, po prostu.

sobota, 15 lutego 2020

GDYBY NIE TY oraz KOLOROWYCH SNÓW Monika Sawicka


Z twórczością Moniki Sawickiej spotkałam się przypadkiem, podczytując u znajomej książkoholiczki fragment jednej z  książek tej autorki. Zaintrygowana, tego samego wieczoru nabyłam dwie w formie elektronicznej i pochłonęłam w tempie ekspresowym.


Dlaczego wzbudziły moje zainteresowanie? 
Niekiedy nam się wydaje, szczególnie w sytuacji gdy zbierze się kilka takich zwyczajnych, codziennych przeciwności losu, że problemy nas przytłaczają, że mamy już dosyć, że ciężko się wygrzebać spod zgryzot, trosk i wątpliwości. Tymczasem obie książki Moniki Sawickiej pokazują nam, że człowieka czasem dopada taki kłopot, który te nasze zwyczajne miażdży niczym buldożer i w ogóle są one jak pesteczka z małej czeresienki. Kłopot, który trudno nawet ubrać w słowa, by pokazać jego monstrualny zasięg i konsekwencje.
"Gdyby nie ty" to historia zakochanej dziewczyny, która za swoim wybrankiem opuszcza kraj i chce rozpocząć nowe, szczęśliwe życie w słonecznej Hiszpanii. Niestety na miejscu okazuje się, że cudowny Marco ma dwie twarze a ciągle zakochana dziewczyna zmuszona zostaje do prostytucji na ulicy. Po latach okazuje się, że nad jej córką, w wyniku nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, wisi podobny los, dlatego musi przywołać bolesne wspomnienia, rozdrapać rany i rozliczyć się z przeszłością. Jest to dość trudna lektura, która porusza tematy, między innymi, handlu ludźmi, manipulacyjnego stręczycielstwa, ukazuje również schematy zachowań powtarzających się u osób krzywdzonych; zobrazowanie tych schematów pomaga zrozumieć, dlaczego Eliza nie próbowała ucieczki, nie szukała pomocy mimo codziennych dramatów i traumy. Historia wywołuje w czytelniku intensywne emocje i przemawia niemalże dosłownie: "(...) zamień się ze mną przeszłością. Nie znam twojej, biorę ją w ciemno. Spróbuj mnie przelicytować".
Nie inaczej jest w "Kolorowych snów". Tutaj również, jak przysłowiowym obuchem, dostajemy w twarz emocjonalną falą uderzeniową, tym bardziej, że główny wątek historii oparty jest na faktach;  rzeczywiście istniała taka dziewczyna i rzeczywiście w mediach społecznościowych jej walka z chorobą miała duży zasięg społeczny jeśli chodzi o kwestie pomocy. O czym, czy raczej: o kim, rzecz? 20 letnia Natalia jest energiczną, kreatywną osobą, ma mnóstwo pomysłów na życie i na siebie, do czasu, gdy nagle dowiaduje się o ciężkiej chorobie. Zostaje zmuszona do tego, by odłożyć swoje dotychczasowe marzenia, nagle wyrwana z biegu musi przewartościować swoje życie. "Rak jest jak koparka, która wjeżdża w ciebie i ryje łyżką wszystko, co napotka na swojej drodze". Jest to zatem historia o chorobie, tęsknocie, o stracie, odnajdujemy tutaj heroiczną walkę o życie, momenty zwątpienia i rozpaczy, a w tle zachowania najbliższych i różne inne problemy współczesnego świata. Czytając opinie o tej książce napotkać można wnioski, iż jest przeładowana, i rzeczywiście - mnóstwo tutaj innych, nie mniej trudnych, pobocznych historii, powiązanych mniej lub bardziej z głównym wątkiem. Można ulec wrażeniu, że są to powiązania i zbiegi okoliczności wręcz nieprawdopodobne, co może czynić tę książkę nieco sztuczną. Przyznaję, tak skonstruowana fikcja literacka może przeszkadzać przy historii, która, paradoksalnie, stoi na solidnych fundamentach prawdy. 
Taki jest jednak specyficzny styl Autorki, w powieści "Gdyby nie ty" trafiamy na podobne zabiegi, łączenie wielu trudnych tematów i emocji, wkładanie w treść wiele wątków pobocznych. Rozczarowywać trochę może również sam styl pisania, język i ogólna forma literacka obu powieści. Nie jest to warsztat wysokich lotów, nie zmienia to jednak faktu, że obie książki poruszają ważne społeczne tematy, które są cały czas aktualne a podobne dramaty konkretnych ludzi z naszego otoczenia nieodmiennie wzbudzają współczucie i mobilizują do działań pomocowych oraz chęci zmian.

wtorek, 4 lutego 2020

CZERŃ I PURPURA Wojciech Dutka


Długo dojrzewałam do próby ubrania w słowa moich myśli i wrażeń wynikających z przeczytania, czy może raczej z przeżycia  tej książki. Obawiałam się swoistej profanacji treści, formy, idei, jaka mogłaby nastąpić po zbyt powierzchownych wnioskach. I szczerze powiedziawszy, nadal nie jestem pewna, czy potrafię dookreślić moje uczucia.
Książka jest piękna, a jednocześnie w tym pięknie niezwykle trudna. Jest to zdecydowanie najbardziej wstrząsającą powieść dotykająca kwestii Holocaustu, z jaką przyszło mi się zmierzyć, a nadmienić muszę, że w tej tematyce przeczytałam sporo. Dorównać jej może jedynie "Klucz Sarah" ( Tatiana De Rosnay).
Powieść jest o miłości, o dwojgu młodych ludziach, którzy nie mieli prawa się spotkać. A jednak spotkali się i mimo okoliczności wysoce niesprzyjających, uczucie wybijało się w ukryciu, niczym wątła, maleńka roślina, usiłującą po ciężkiej zimie wydostać się na powierzchnię gruntu poprzez nieprzeniknione warstwy ziemi, piachu, błota, korzeni. Młody esesman Franz zakochuje się w żydowskiej więźniarce Milenie tak, jak codziennie miliony ludzi zakochują się w sobie, łączą swoje dłonie i serca, pozwalają rozszaleć się hormonom i pielęgnują sercowe podrywy z największą pieczołowitością wiedząc, że to jest normalne, i tak jest stworzony świat. Różnica jednak pozostaje znacząca, gdyż niepożądana miłość rodzi się w strachu a w tle szaleje piekło Auschwitz. Czy takie uczucie ma szansę przetrwania? Czy istnieje jakakolwiek możliwość, że ta kropelka normalności w oceanie wynaturzenia będzie potrafiła wydrążyć koryto i pozwoli popłynąć strumieniowi szczęśliwych zbiegów okoliczności prowadzących do szczęścia?
Obok głównego wątku skupionego wokół myśli i działań dwojga młodych ludzi, w powieści odnajdujemy mnóstwo towarzyszących temu wątkowi ponurych obrazów rzeczywistości obozowej. Głód, przemoc, tłumy ludzi wysiadających z wagonów bydlęcych i prowadzonych do komór gazowych, bezradność, rozpacz, strach, zezwierzęcenie, obojętność.
Przyznaję, zdarzyło mi się kilka razy przerwać czytanie bo przerażenie i łzy wzruszenia spowodowane okrutnymi obrazami wdzierającymi się w obszary wyobraźni nie pozwoliły mi kontynuować.
Sama siebie pytam czasami, dlaczego z uporem maniaka tak często sięgam po książki, w których zwyczajni ludzie, tacy jak ja, jak moja rodzina, znajomi, przyjaciele, zostają wyrwani ze swojego domu, z normalnego bezpiecznego życia i wrzuceni w koszmarny świat wojenny. Może lepiej nie wiedzieć, nie mieć świadomości, nie myśleć, nie wyobrażać sobie. Celem moich wyborów nie jest również jakieś absurdalne dowartościowanie się, ugłaskanie swojego ego świadomością, że oto ufff, mam lepiej więc muszę bardziej doceniać to, co mam.
Szukam takich książek dlatego, że po pierwsze: szanuję. Zdaję siebie sprawę z tego, że tych ludzi już nie ma - w zdecydowanej większości zginęli wtedy, lub później, nie wychodząc z piekła i nie mając szans na przepracowanie koszmaru, zapomnienie i niewielki choćby ułamek szczęśliwego życia później. Nie dostali takiej szansy, więc cóż im po moim szacunku. A jednak ogromnej wagi sprawą jest pielęgnowanie pamięci, oddanie honoru i  szacunku myślą, słowem, postawą po to, by nauczyć każde następne pokolenie wartości pokoju. By mając w świadomości dramat ludzi tamtych czasów, nie pozwolić na powtórkę z historii. By zapobiegać podziałom i konfliktom na tyle, na ile możemy to czynić w swoim środowisku, na poziomie życia zwykłego człowieka. By zacząć od zgody na własnym podwórku i od tolerancji wobec istoty ludzkiej, która żyje obok nas i którą mijamy na ulicy. Jakże ważne i trafiające w znak naszych czasów są słowa pana Mariana Turskiego, wypowiedziane podczas przemówienia z okazji 75 rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego aby nie być obojętnym na zło, które dzieje się wokół nas. Nie może być w nas zgody na spychanie inności w niszę społeczną, na nietolerancję i szufladkowanie. Bo przecież właśnie od tego, od naznaczenia obywateli, zaczął się dramat ludzi II wojny światowej (i innych wojen także). Nikt nie ma prawa uznać człowieka czy grup ludzi obywatelami drugiej kategorii, nikt nie ma prawa podważyć bezcennej wartości człowieka.
Dlaczego jeszcze sięgam po tego typu książki, mimo niechcianego ładunku emocjonalnego, jaki ze sobą niosą? Ponieważ chciałabym zrozumieć. Ciągle niepojęty jest dla mnie mechanizm zła rozprzestrzeniającego się  tak szeroko, zakrojonego na taką skalę. Trudno zrozumieć procesy zachodzące w umysłach ludzi, którzy kierują i sterują całą tą przerażającą maszynerią, i jeszcze umiejętniej pociągają za sobą całe tłumy współwyznawców i współdziałaczy. "Czerń i purpura" stała się moją wyjątkową lekturą również dlatego, że chyba pierwszy raz tak dobitnie uświadomiłam sobie dramat ludzi z przeciwnej strony. Zło dotknęło i boleśnie odznaczyło się nie tylko na więźniach obozów, na ofiarach Holocaustu, ale i również na oprawcach. Ścieżka życiowa i zawodowa esesmana Franza udowadnia, że nie urodził się brutalem i mordercą, nie potrafił i nie chciał zabijać ale nauka, którą wtłaczano młodym Niemcom w organizacji Hitlerjugend nie pozostawiała im wyboru. Manipulacyjne metody nauczania i szkolenia miały na celu utrwalanie i podtrzymywanie nazistowskiej ideologii, co powodowało, że w czasie wojny tak sumiennie wykonywali swoje okrutne obowiązki. Okazuje się, że w wielu przypadkach nie do końca jednak ta przykra indoktrynacja odczłowieczyła serca niemieckiej młodzieży, a przypadków niesubordynacji, przede wszystkim mentalnej, było wiele.
Wyczytywanie historii z papierowych stron ma to do siebie, że projekcje obrazu wynikającego z treści odbywają się przede wszystkim we własnym umyśle. Im umysł i osobowość wrażliwsze, tym obraz intensywniejszy.
Paradoksalnie - trudno zatem nam to wszystko sobie wyobrazić. Trudno zrozumieć. Może wręcz nie powinniśmy rozumieć, tylko z pokorą pochylić się nad faktami, i mieć nadzieję, i starać się, i modlić, aby historia optymistycznie parła naprzód, zamiast proroczo toczyć koło.

niedziela, 2 lutego 2020

PACJENTKA Alex Michaelides


Od czasu do czasu w przypływie niewytłumaczalnej "kryminałochłonnej" energii oraz konieczności wysłania siebie na chwilowy detox od ulubionej publicystyki prasowej (w szczególności reportaży) oraz od literatury dokumentalnej, rozpoczynam poszukiwania dobrego thrillera. W ferworze owych poszukiwań w moje ręce wpadła "Pacjentka", która w zupełności spełniła moje wymagania. Mimo sporych ograniczeń czasowych spowodowanych zwykłymi codziennymi obowiązkami, "machnęłam" treść w jeden wieczór i całą noc. A kiedy wczesnym rankiem, o piątej z minutami, dotarłam do ostatnich stron i w moje rozgorączkowane nieśpiące oczy uderzyło kompletnie niespodziewane zaskoczenie, nie było mowy nawet o sennej celebracji pozostałych dwóch godzin "dospania". Historia, razem z tym wstrząsającym zakończeniem, siedziała w mojej głowie jeszcze wiele godzin później.
Ceniona malarka Alicia pewnego wieczoru strzela swojemu mężowi w głowę pięć razy. Od tego momentu przestaje mówić. Nikt poza nią nie wie, co się wydarzyło. Kobieta trafia do zamkniętego ośrodka psychiatrycznego, gdzie po sześciu latach pracę z nią rozpoczyna nowy psychoterapeuta zafascynowany jej historią. Czy Theo uda się dotrzeć do pacjentki? Czy Alicia zacznie mówić?
Książkę trudno odłożyć, dlatego warto zarezerwować więcej czasu na czytanie. Zakończenie każdego rozdziału pozostawia niedosyt, treść wciąga niesamowicie. A ostatnie strony tej niesamowitej lektury dobitnie uświadamiają, że nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda oraz nigdy nie wiadomo, w jaki pokrętny sposób nasza życiowa droga może się spotkać z drogą innego człowieka. Nie mówiąc o konsekwencjach tegoż.


O, MATKO!


Zbiory opowiadań stanowią typ literatury, po który zawsze chętnie sięgam. Ciekawi mnie różnorodność podejmowanych zagadnień w obszarze najczęściej podobnej tematyki, fascynuje odmienny styl pisania, wtłaczania tego, co chcą przekazać autorzy w najróżniejsze formy wyrazu oraz stosowania charakterystycznego dla ich twórczości doboru słowa. Często się zdarza również, że w podobnych antologiach odnajduję "perełki" - autorów mniej znanych, których styl pisania trafia do mnie na tyle intensywnie, że poszukuję później innych książek autorstwa tychże.
"O, Matko!" wydana została w okolicach majowego Dnia Matki a w związku z tym, że jestem mamą po sześciokroć, książka skusiła mnie a ciekawość wzrosła tym bardziej, że autorzy opowiadań nie byli mi znani.
Opowiadania czyta się przyjemnie. Nie osiągają może wyżyn literackiego kunsztu, nie smagają po twarzy zdumieniem i radosnym zaskoczeniem ale z całą pewnością czytelniczy czas im poświęcony nie będzie czasem straconym. Zgodnie z przesłaniem, uraczeni zostajemy różnymi historiami, które próbują nam odpowiedzieć na pytanie, czym jest bycie mamą. Odnajdziemy tutaj różne oblicza macierzyństwa i różne perspektywy: punkt widzenia dziecka, matki, ojca i męża, itp.
Czym zatem jest bycie mamą? Czy macierzyństwo jest ponadwymiarowe, bezdyskusyjnie najważniejsze w życiu kobiety, czy może w obliczu różnych wydarzeń życiowych i odmiennych priotytetów może już nieco przereklamowane? Nie takie ważne, jak by się mogło zdawać?
Historie opowiedziane w tej książce pokazują nam, do czego może być zdolna matka w obronie dziecka, z jakim emocjonalnym natężeniem może troszczyć się o swoje dzieci nie tylko małe ale i również dorosłe, jak trudne jest macierzyństwo w czasie wojny i niepokoju społecznego, oraz jak trudne może być wtedy, gdy trzeba czekać - na powrót swojego dziecka, na lepszy czas, na nadzieję. Nie brakuje w opowiadaniach tematów trudnych: głosu dziecka nienarodzonego, dramatów ludzi, którym rodzicielstwo nie jest dane choć dla spełnienia tych marzeń są w stanie zrobić wszystko; dramatów wynikających z przemocy, przykrych sytuacji niewdzięczności i takich, w których na pojednanie już za późno.
Konkluzja książki nie może być inna jak pełna zgodność autorów, że macierzyństwo owszem, jest ważne. Jest ciągle i odwiecznie wpisane w naturę, i zdecydowana większość kobiet owej naturze się poddaje. A jeśli z jakichś powodów dziewczyna nie może lub nie chce się poddać, macierzyństwo i tak jej dotyczy. Sama bowiem zawsze będzie córką swojej matki.

czwartek, 30 stycznia 2020

PRAWIEK I INNE CZASY Olga Tokarczuk




Czym jest Prawiek? Kim jest Prawiek?
Kiedy kilkanaście lat temu czytałam tę książkę po raz pierwszy, miała dla mnie zupełnie inny wymiar niż dziś. Trochę nierzeczywista, nie wiadomo czy prawdziwa opowieść o polskiej wsi. Mądra, ale na pewno nie zatrzymująca na dłużej.
Dzisiaj, po latach moich osobistych życiowych doświadczeń i dojrzalsza o cały (Pra)wiek, mogę z całą pewnością powiedzieć, że jest mi bliższą niż mogła być kiedykolwiek. Chłonę każde słowo, utożsamiam się z opisami stanów wewnętrznych a w bohaterach zarówno tych z krwi i kości, jak i tych pozbawionych materii dostrzegam ludzi, których mijam na codzień; Olga Tokarczuk bezbłędnie skopiowała i przeniosła na papier cały dzisiejszy świat, nasze ludzkie przygnębiające tu i teraz. 
Rozumiem dokładnie, dlaczego powieść tę okrzyknięto uniwersalną i ponadczasową. Dlaczego ludzie czytają i ze zdumieniem odkrywają swoje własne cechy, wady, przekonania. W tej powieści każdy najmniejszy wątek, wydarzenie, myśl ma swoje uzasadnienie a w fragmentach tak realnych jak i metafizycznych odbija się współczesność.
"Idzie zły czas".
Nie chcemy tego, tak jak ludzie z Prawieku nie chcieli wojny, zła, śmierci nowonarodzonych i odejścia żyjących dłużej. Ale to przecież w nas, w naszych rękach nadzieja i moc, by nawet schodzenie w dół było budowaniem czegoś dobrego: "Czlowiek młody zajęty jest własnym rozkwitem, parciem do przodu i poszerzaniem granic (...). Koło czterdziestki następuje przełom. Młodość w swoim natężeniu, w swojej mocy męczy się ze sobą. Którejś nocy, czy któregoś poranka człowiek przechodzi granicę, osiąga swój szczyt, robi pierwszy krok w dół, ku śmierci. Wtedy pojawia się pytanie: czy schodzić dumnie z twarzą zwróconą ku ciemności, czy odwrócić się ku temu, co było, trzymać pozór i udawać, że to nie żadna ciemność, ale tylko światło zgaszono w pokoju".
Czy jest z nami Bóg?
Jest, snujemy go myślą wątpiących i bez przekonania uparcie wierzymy, choć On sam miota się w próżni naszego nieprzekonania: "Kim jestem - pyta Bóg - Bogiem, czy człowiekiem...?" I nieopatrznie spada pociecha: "Bóg jest w każdym procesie. Bóg pulsuje w przemianach. Raz jest, raz jest go mniej, ale czasem nie ma go wcale. Bóg bowiem przejawia się nawet w tym, że go nie ma." Jest zatem Bóg, którego czasem nie ma, i jest anioł, który czeka w pokoju narodzin na przejście nowego życia z tajemnicy w rzeczywistość w pełni widzialną:" A Misię anioł widział jako świeżą, jasną i  pustą przestrzeń, w której za chwilę pojawi się oszołomiona, na wpół przytomna dusza".
Nie jest to książka w pełni "przeczytalna". Nawet po wchłonięciu w siebie każdego zdania, każdego znaku interpunkcyjnego, po prześlizgnięciu wzrokiem po ostatniej dramatycznie końcowej stronie pozostaje jakiś niedosyt. Że coś tam jeszcze można było przeżyć, przemyśleć, obrócić w umyśle na milion sposobów, zdjąć skórkę i wgryźć się głębiej. Niezwykły poziom artystyczny tekstu, kunszt pisarski, rozkładająca na łopatki budowa zdań złożonych, mimo że w swej wymowie są proste, zwięzłe i zrozumiałe...., wszystko to sprawia, że książką czytelnik delektuje się jak smacznym deserem i nie ma się tego rarytasu dosyć.
Dlaczego Prawiek jest nam tak bliski? Bo w otoczeniu każdego z nas również łączą się losy ludzi jak koryta rzek, spotykających się  w jednym miejscu, a rozdzielających w innym. Bo mamy te same obawy, troski, lęki, te same bolesne doświadczenia i próby zmian. Bo w życiu każdy z nas spotyka taką Genowefę, czekającą i pełną rozterek; i taką Kłoskę, mieszkająca gdzieś poza nawiasem, wykluczoną, samostanowiącą; i takiego Izydora, samotnego, z dobrej rodziny ale z przykrą etykietą inności; i dziedzica Popielskiego, osobę z elity, wyalienowanego i z niegroźnymi, jak by się wydawać mogło, fiksacjami; i taką Rutę, którą marzenia o wielkim świecie i lepszym życiu pozbawiają rozsądku i korzeni; i taką parę jak Paweł i Misia, parę zupełnie zwyczajnych ludzi, którym los kładzie na drodze codzienność do przebrnięcia, bez wielkich uniesień ale i bez dramatów.
Prawiek dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że paradoksalnie to, co jest żywe, tętniące, zmienne, na przestrzeni wieków zatacza koło powtarzalności. I tym samym pozostaje niezmienne.

CIAŁO NIE KŁAMIE Judy Melinek, T. J. Mitchell


"- Czy cierpiał? - nienawidzę tego pytania. Rodziny zmarłych wciąż je zadają. Jeśli odpowiedź brzmi" nie", mówię im prawdę. Jeśli "tak" - czasami kłamię. Z doświadczenia wiem, że pogrążone w żałobie rodziny nie zachowują się rozsądnie".
Pozostając w klimacie interesujących mnie książek z zakresu medycyny nie mogłam pominąć tej pozycji. Tematyka dotyczy jednego z najtrudniejszych zawodów świata; jest zapisem wspomnień patolożki pracującej na stanowisku lekarza medycyny sądowej. Judy Melinek w niezwykle ciekawy sposób, a jednocześnie poprzez prosty, niewymuszony styl opowiada o sekcjach zwłok, dokonywaniu oględzin, zagadkach kryminalnych i wspieraniu pogrążonych w żałobie bliskich. Rozumie, że każdy z nas boi się śmierci i jednocześnie próbuje nas z owym tabu oswoić, zamknąć tajemnicę w ramy wytłumaczalnych procesów biochemicznych. Czy to pomaga w oswajaniu? Wszystko chyba zależy od tego, czy i jaki poziom lęku nosimy w sobie, i choć w książce niewiele jest odpowiedzi na pytania metafizyczne, niewiele pociechy sensu stricte ona niesie, na pewno jest terapią na zasadzie: "jeśli boisz się pająków, weź jednego na dłoń, trzymaj i wytrzymaj".
Czytelnicy interesujący się anatomią człowieka znajdą w książce wiele obrazowych opisów zawodowych czynności patologa. Co mnie osobiście urzekło - opisów niepozbawionych niekiedy pewnego "przymrużenia oka, jak ten dotyczący badania mózgu:
" Nie ma żadnego medycznego eufemizmu na to badanie anatomiczne: po obejrzeniu pofałdowanej powierzchni doktor A. bierze długi nóż do filetowania oraz plastikową deskę do krojenia i kroi mózg jak bochenek chleba. Następnie badamy strukturę każdego plastra".
Mimo, że autorka w rzeczowy i konkretny sposób opisuje przypadki sekcji i ciała, z którymi ma do czynienia, jej opowieść nie jest pozbawiona emocji, tak jak na przykład w sytuacji przeprowadzania sekcji zwłok kobiety, która w chwili morderstwa była w ciąży: "Odłożyłam go do ciała matki, by został pochowany wraz z nią". Podobny ładunek emocjonalny niesie ze sobą dość dokładny opis wielomiesięcznej akcji patologów sądowych po atakach terrorystycznych na World Trade Center w Nowym Jorku w 2001 roku. Przejmujące są wspomnienia ciężkiej pracy wielu lekarzy polegającej na identyfikacji ludzi nie tyle na podstawie ciał, o które w całości było trudno, co ich smutnych szczątków, pakowanych w worki części kończyn czy tułowia, czy wręcz fragmentów tkanek.
Dlatego też nie jest to opowieść li tylko o ciałach. To opowieść także, a może i przede wszystkim, o ludziach.
Ci, którzy nie boją się podobnych literackich obrazów, i fascynują się anatomiczno-medycznymi zawiłościami dotyczącymi ciała ludzkiego, tutaj akurat już niefunkcjonującego, na pewno po przeczytaniu będą usatysfakcjonowani. Książka, która jest jednocześnie i powieścią, i dokumentem, w przystępny sposób odsłania obszary medycyny niedostępnej zwykłemu szaremu człowiekowi. Jest zwyczajnie interesująca i można ją uznać za specyficzny, nomen omen, lek na oswojenie strachu przed śmiercią poprzez konfrontację.