„Coś kiepsko mi idzie to
umieranie” – wyszeptała z nikłym i prawie przepraszającym uśmiechem, gdy
opiekunki dokonywały jej porannej toalety - „Umieram, umieram, i umrzeć nie
mogę…”. „Co też pani opowiada, za progiem wiosna, słonko zacznie grzać i od razu
nabierze pani sił, wyjedziemy na balkon albo do ogrodu, jakie umieranie, pani
kochana” – śmiały się dziewczyny, sprawnie przebierając pacjentkę i poprawiając
poduszki. Kiedy pół godziny później doniesiono jej pierwszą porcję leków, już
nie żyła. Odeszła spokojnie, pozostawiając po sobie wątłą, skurczoną w pościeli
postać i łagodność śpiącego oblicza. Zegar nad drzwiami wskazywał kilka minut
po szóstej, zaś ten wystukujący rytm jej istnienia – prawie 96 lat. Ten zegar,
który nabrzmiały policzalną, ale jednak niezliczoną ilością godzin jej
osobistego czasu nagle utracił zdolność odmierzania, smutno zwiesił wskazówki
minut i sekund, i ostatnim słyszalnym oddechem zrzucił z siebie już nic nie
znaczące cyfry, po czym zamilkł, na zawsze, bezradny wobec nieuchronności i
niepogodzony z koniecznością bezruchu.
Przyjemnie szeleszczą liście pod
zziębniętymi stopami, zawstydzone i chude słońce przemyka nisko pod rubasznymi
chmurami, które ochoczo panoszą się na zawłaszczonym terytorium nieba. Pola
pachną zmęczeniem, jeszcze leciutko drgają skibami przeoranej ziemi, jeszcze
wysuną na chwilę koniuszek wesołej zieleni na zapomnianej miedzy, jeszcze nie
zdążą schować w zmarszczkach brązowych bruzd
kilku ostatnich, niepokornych ziemniaków i wysuszonych kolb kukurydzy. Z
drzew zwieszają się smętnie ostatni brązowi żołnierze, te niedobitki armii,
którą pokonał wiatr. Nad ranem cisza
snuje się mgłami, niosąc ukojenie, i coś jeszcze, tę nie do końca chcianą,
fałszywą obietnicę, przysięgę odpoczynku. Ziemia musi odpocząć, domknąć
odwieczny cykl natury, dokonać przeznaczenia, umrzeć, by się narodzić, zasnąć,
by zbudzić się naprędce wraz z pierwszym promieniem wiosennego słońca,
wygrzebać się z resztek śniegu, wyłuskać z błota i błysnąć gotowością. Ludzki zaś
los minionych lat, los wiejski, związany z ziemią, natura przędzie inaczej… Odpoczynek
po miesiącach ciężkiej pracy to jednocześnie niepokój o siebie i o tych
wszystkich, z którymi przychodzi żyć. W pozornym ukojeniu kryje się groza zmian
i zwyczajnie ludzki strach, czy zima nie zabije mrozem i śniegiem, czy
przenikliwym wiatrem nie wciśnie śmiertelnych chorób pod skromne strzechy
domów? Czy nie zagrozi braciom mniejszym, skrywanym w stodołach i komórkach,
przechowywanym troskliwie, bo ich istnienie oznacza życie dla ludzi? Czy na
przednówku nie zagrozi głód, nie spojrzy szeroko rozwartymi, dużymi oczami z
wychudłych dziecięcych twarzyczek? Czy wystarczy zboża, nasion, bulw, by
rzuciwszy je w żyzną, wyspaną ziemię, odwieczny cykl natury mógł nieprzerwanie
dokonywać się nadal? Czy żywioł nie zniszczy pracy rąk ludzkich, czy człowiek -
najeźdźca nie odbierze, czy nieudolności państwowe i złe rządy nie skrzywdzą,
nie okradną, nie złamią spracowanych karków w geście bezsilnej rozpaczy?
Żyła cyklicznością pór roku,
trwała bez skarg, spokojna, zawsze pogodzona z tym, co dni i lata ze sobą niosły,
nawet jeśli wrzucały na plecy ciężary dotkliwsze, niż te polne, zasępione
kamienie. Płynęła z nurtem zmian rodzinnych, społecznych, cywilizacyjnych, a
jednocześnie zawsze powtarzała, że ludzie się wcale nie zmieniają, że kłócą się
ciągle o to samo, że nie potrafią ze sobą rozmawiać, że są zazdrośni i
zawistni, że zakochują się czasem nieszczęśliwie, że generują niepotrzebne
konflikty, a jednocześnie pomagają sobie w kryzysach, dzielą się tym, co mają,
wspierają, stają w swojej obronie i bawią, gdy jest czas zabawy. Normalne są
narodziny, normalna jest śmierć, takie ludzkie przeznaczenie, taki porządek ma
sens, powtarzała.
W czasach, gdy tkwimy w bańce
technologicznych symulacji i dajemy się mamić bożkom komercji może warto
powrócić mentalnie do korzeni, by uświadomić sobie, że życie zgodne z przyrodą
może wyznaczać nam cele, że życie to przyroda, którą trzeba chronić tak, jak
próbujemy chronić siebie, cząsteczkę ledwie nieskończonej potęgi wszechświata.
I może to jest właśnie odpowiedź na wieczne nasze szarpanie się z żywotem, z
własnymi demonami, wątpliwościami i niemocami najróżniejszymi, ze zmianami,
których nie chcemy, a które przekornie śmieją nam się w nos, bo przecież nic
nie jest stałe, i nic nie jest nam dane na zawsze. Paradoksalnie zaś to natura
od wieków tuli kojącą przewidywalnością, i jak żadna inna siła na tym świecie
pokazuje, że po zimie zawsze przychodzi wiosna i słońce po równo świecić będzie
każdemu, kto tylko zechce je dostrzec, kto wyrazi chęć przebicia się przez
skorupę własnych ograniczeń, pustych działań, powierzchownych sądów. Niech
zatem uczą nas ci, którzy minęli, niech przemawiają żyjący, niech przemawiają
książki, które rysują nam obraz wsi sielskiej, ale i trudnej i pełnej wyzwań
swoich czasów. Serdecznie polecam i Sagę Wiejską, i „Chłopki”, i Reymontowskich
„Chłopów”, którzy nam się aktualnie w kinie przepięknie, malarsko kłaniają, i
choć adaptacja wiele książkowych wątków pomija – bo też czemuż miałoby być
inaczej – to zachwyca ostatnia scena, w której prawie współczesna Jagusia
pokazuje twarz wcale nie zgnębioną, a silną, emanuje nienaruszalną kobiecą potęgą,
niczym matka ziemia trwająca w niezmiennym cyklu natury. Ta twarz daje
nadzieję, że zima się skończy, a ludzkość błędów swych przodków powtarzać już
nie będzie, czerpać zaś będzie pokorę
wobec tego, co ciągle mądrzejsze od niej.
Żyjemy, czepiąc z natury, i sami
nią jesteśmy. Cykl życia i zmienność pór roku to doskonałość procesów, czysta
logika konsekwencji, niepojęta różnorodność mechanizmów powstawania, rozwoju,
trwania i odchodzenia. Okrucieństwo praw, ale i piękno wytworów. Nam,
współczesnym, wskoczenie w to młyńskie koło zmienności przyjdzie może łatwiej,
bośmy już ani głodni, ani zziębnięci, jak nasi przodkowie, i nieporównywalnie
więcej potrzeb możemy spełniać na co dzień, nawet się nad tym nie
zastanawiając. A gdyby tak zimą naprawdę odpoczywać, pozwolić wytchnąć
umysłowi, nadrobić zaległości snu, relaksu, obcowania z kulturą, zakopać się w
śnieżny puch koca i wymrozić na zawsze wszystkie niechciane emocje? Wiosną, gdy
słońce błyśnie i zbudzi pierwsze pędy zamierzeń wstąpi w nas czysta energia
działania, to czas wielkich planów i odwagi do zmian, czas rozsiewania pomysłów
i próbowania siebie na żyznych polach możliwości. I ani się obejrzymy a słońce
brązowić będzie nasze ramiona i rezultaty, które dojrzałe i smaczne spadać nam
będą w koszyki spełnienia; to etap
zbierania plonów i ludzi, by w swoich spiżarniach mieć tylko kontakty zdrowe i
pełnowartościowe. Lato to czas dojrzałości i błogostanu istnienia. A jesień?
Jesień to perfekcyjna pani domu, układa nam na półkach zapasy dojrzałej
nadziei, suszone owoce wiary, pęki dobrych emocji, butelki spokoju i spore
słoiki ufności. W zgrabionych pod płotem liściach usypia niepokoje i każe
drzemać lękom; z kopczyków zbutwiałych roślin podkradać będziemy później, po
troszku, gałązki codziennych radości.