W ciszy letniego wieczoru
Alutki pisanie o czytaniu
Obserwatorzy
sobota, 20 lipca 2024
Kiedy na zawsze odszedłeś
W ciszy letniego wieczoru
wtorek, 25 czerwca 2024
Przy kawie o Młodych
Spod koca
wystaje tylko stopa, słusznej już, nastoletniej długości. Koc ma kształt
nieokreślony, wypełnienie jest dokładne, ale nierównomierne. Pluszowy, zielony
tobołek lekko drży w kącie kanapy. „Chcesz pogadać? Zostaw mnie. Będzie
ci lepiej, jak to wyrzucisz z siebie. Nie. Jeśli mi nie powiesz, nie
będę wiedziała, jak ci pomóc. Nie można mi pomóc, rozumiesz? To nie
ma sensu! Nic nie ma sensu! Ma sens to, że tu jesteś. Jesteś dla mnie
ważny. Ja się na świat nie prosiłem! Kocham cię, będę w pobliżu, daj
znać, jeśli będziesz mnie potrzebował”. Koc
prycha i transformuje w formę podłużną, z boku, jak koła lądującego samolotu
wysuwają się obie już stopy w czarnych skarpetkach, ustawiają się miękko i
równo na podłodze, i unoszą nieco pochylony tobołek ku górze, a następnie
człapiącym krokiem do przedpokoju i dalej, po schodach, na piętro. Cichy stuk
zamykanych drzwi dowodzi, że istota, której kształt tak fizyczny, jak i
psychiczny pozostaje ciągle w sferze domysłów, teleportowała się do świata
niedostępnego dla zwykłych, średnio i przyzwoicie zadowolonych z życia
śmiertelników. Nie jest w tym świecie sama. W cieple niedostępności i
hermetyczności snują się, biegną, siedzą i leżą istoty człekopodobne, całkiem
świeże, trwające w najprzeróżniejszych formacjach cielesnych. Siedzi więc
skulona i zdecydowanie za chuda istota nieokreślona, przygląda się własnej
pracy, tej niemal artystycznej trajektorii nacięć na obu nadgarstkach; krew,
jak karmazynowa farba płynie strumyczkami, łącząc się w rozlewisko ulgi. Ból
fizyczny istoty nokautuje na jeden ulotny moment neurony wściekłej,
niepozbawionej manii wielkości, patologicznej psychiki. Niedaleko leży kolejny
przypadek, trudno stwierdzić, czy ciepły, czy plastikowy, twarz jest woskową
maską, bo ogrom zła i cierpienia odciął w końcu zdolności ekspresji; co z tego,
że w środku szaleje zgnilizna emocji – twarz pozostaje tarczą, przez zasklepione
pory skóry i nie widzące oczy nie może przedostać się zasadniczo już nic,
bezwzględnie nic więcej. Dość rozproszoną grupką, niezbyt pewnie i niezbyt prosto,
biegną ofiary zaniedbań, skrzywionych moralności, przemocy szumnych placówek, krzywd
przejmująco smutnych, różnych niekochań, nieprzytulań, niewiar i niesłuchań. Ofiary
egzystencjalnej nieważności i okrutnych manipulacji, ale i zwyczajnych, często niewytłumaczalnych,
niezrozumiałych smutków, których nie przepędzono wsparciem. Na końcu kręcą się niepewnie ofiary słabości
ciała i przypadkowych aberracji mózgowych. Zaś w znacznym oddaleniu snują się ci
niewidoczni, zwiewni i przezroczyści, tak bardzo i systematycznie zapominani,
że ich właściwie już nie ma. Strzępki egzystencji idą prosto w ramiona
współczującej, niezawodnej depresji.
Dziwny ten
zamknięty, z całym swym dobrodziejstwem wynaturzeń, świat. Z jednej strony
bezpieczny, w swoim zamknięciu kojący, z drugiej – to świat głębokiej porażki,
upadku ludzkiej moralności i oczywistej troski, świat, który musiał obronić
swoich mieszkańców przed konsekwencjami nie tylko kryzysowych zdarzeń i czasem
niemalże przypadkowych wątłości umysłu, swoistych przypadłości dojrzewającego
organizmu, ale i przed zaniedbaniami dorosłych umysłów - obojętnych, aroganckich, często zepsutych, egoistycznych
i z ograniczonymi perspektywami. Zmuszony był zasłonić przed umysłami, na
których ciąży obowiązek prawny, moralny i ludzki, by te istoty chronić, uczyć,
wspomagać, kochać.
Młodym
ludziom nie jest łatwo. I nigdy nie było. To nie tylko znak naszych czasów –
każda rozwijająca się, dorastająca istota ludzka mierzy się z szeroko pojętymi
bólami rodzenia się w dorosłość. Szaleństwo wewnątrz ciała i w samym środku świadomości
to prawdziwy rollercoaster. Nic nie jest
łatwe, huśtawka zmian buja się bez przerwy, wątpliwości się piętrzą, a karuzela
emocji nie pozwala na jeden słuszny i prawdziwy obraz rzeczywistości. Jeżeli do
tego zamieszania dochodzą niestabilne i błędne systemy opiekuńczo-wychowawcze,
rodzinne, szkolne i rówieśnicze w środowiskach, w których żyją, jeżeli pojawia
się przemoc, jeżeli nie są zaspokajane elementarne potrzeby, jeżeli oddziałują
skutki kryzysu rodziny, a wpływ świata wirtualnego jest zdecydowanie negatywny,
jeżeli młodzi pozostawiani są sami sobie, nie mogą poznać i przeanalizować
wzorców, nie potrafią sprostać oczekiwaniom innych ludzi – wtedy z pomocą rusza
ten alternatywny świat. Nietrudno zauważyć, że choć dla nich przytłaczająco i
paradoksalnie bezpieczny – świat ten nie jest dobry i słuszny, niewyobrażalnie
ciężko z niego wyjść, a przecież trzeba, bo rzeczywistość prędzej czy później
się o mieszkańca upomni.
Książki,
które Wam dziś proponuję do kawy są z rodzaju tych przypominających,
otwierających, poszerzających świadomość. Obowiązkowe lektury dla rodziców, i
zdecydowanie polecane dla nauczycieli i wychowawców. Są przy tym treściowo
bardzo współczesne, dotykają wielu aktualnych problemów młodych ludzi, wskazują
zagrożenia – czasem zaskakujące, zwracają uwagę na powszechność bagatelizowania
niebezpieczeństw w sieci, wszystko to zaś jest czytelniczo bardzo wdzięczne –
rozmowy, wywiady, przykłady, opisy przypadków, profesjonalne i kompetentne
konsultacje i wnioski, wstrząsające zwierzenia.
Nie mają
nikogo innego poza nami, dorosłymi. Jeśli stają u progu wytrzymałości
psychicznej i dane jest im doświadczać dojmującej bezradności - szukają po
prostu sposobu na wylogowanie się z tego świata. Nie pozwólmy im na to - chwilą
uwagi, zainteresowania, montażem jakiejś dobrej relacji, obecnością, szacunkiem,
zrozumieniem, bliskością. Czasem potrzeba pomocy profesjonalistów i zbudowania
całego systemu wsparcia, a czasem niewiele trzeba, aby wyszli spod koca, zdjęli
maskę, odłożyli ostre narzędzie, wstali od komputera, przestali uciekać,
zaczęli mówić, płakać, spać, czuć. Bywa, że potrzeba nam samym najpierw
zatroszczyć się o siebie, naprawić lub wręcz zbudować własne zasoby, pozwolić
sobie na zmiany, które wygenerują nam nasz własny dobrostan psychiczny - i
dopiero wtedy próbować ratować rozbite młode istnienia. Jakąkolwiek drogą
poprowadzi nas życie – niech nowe, zdrowe pokolenie, pełne pasji, wiary,
motywacji, umiejętności i sił kroczy razem z nami, a właściwie – już przed
nami, zbierając po tejże drodze materiał na nowy, lepszy świat.
Książki na
fotografii:
1. „Żyletkę zawsze noszę przy sobie” M.
Gołota
2. „Żyję, czy to mało?” M. Łokciewicz,
K. Karchel
3. „Nie zostawaj influencerem” J.
Strojny
4. „Influenza. Mroczny świat
influencerów” J. Wątor
poniedziałek, 15 kwietnia 2024
Przy kawie o Przyjaciołach
Lokal jest słabo oświetlony,
nieliczne lampki i żarówki odbijają się refleksami w szkle kolorowych butelek
za kontuarem. Klimat tworzą plakaty, gitary wiszące na ścianach i czarno-białe
fotografie zespołów muzycznych goszczących przez lata na małej scenie pubu. Z
głośników The Rembrandts kojąco szarpią struny w melodyjnym zapamiętaniu,
przekonując, że nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, których znaliśmy. Przetarty
welur kanap w kolorze butelkowej zieleni przyjemnie oddaje energię generowaną
przez czystą radość cielesnego, osobowego zawłaszczenia powierzchni. Nad stołem
przetacza się łoskot śmiechu, snuje się ton rozmów cichych, który przy
krawędziach pytań i zadziwień zapętla się nagle, zaczyna wirować, wydobywając
dźwięki głośnego przekonywania, emocjonalnego wyrażania wątku, który spadł
nieopatrznie. I nic, tylko pobrzękiwanie szkła, te głosy, ten śmiech i ta
muzyka. Dwadzieścia lat później nie zmienia się nic, tylko stół zastawiony
bardziej szkłem i rozmowami, które dojrzały w słońcu minionych lat, rozrosły się
w kiście doświadczeń, zdarzeń, przypadków. Kogoś nie ma, ale ktoś inny ozdabia
pustkę ciekawą indywidualnością, komuś posiwiały skronie, ktoś zmienił rozmiar,
komuś rozlały się rzeki żył na dłoniach, bo przecież życie to nie bajka, i nie
film. I znów wirują słowa radosne, troskliwe, ciche i zawstydzone,
onieśmielone, tuż przy odważnych, bystrych, pękatych dumą i satysfakcją. Skrzą
się pary oczu, jak jeziorka ukryte w sitowiu pierwszych zmarszczek, różowią się
policzki, na ramionach siadają emocje, które zagoszczą tu na dłużej, ołówkiem
wspomnień zapiszą sens i podyktują zadanie domowe – nie zapomnij, nie utrać,
nie zrezygnuj.
Kilka par dłoni w gestach
tętniącej gestykulacji zupełnie nieświadomie rozpina solidny most pomiędzy tym,
co było, a tą chwilą, która trwa; stoją na samym środku mostu, tam gdzie
błyszczy „friend zone”, która wyznacza trend na całe ich życie. Jakiż to był
wspaniały czas, gdy stanowili dla siebie wszystko – nie tylko przyjaciół, ale i
rodzinę z wyboru, byli sobie najbliżsi, razem zmagali się z trudami wchodzenia
w przerażającą dorosłość, razem próbowali się dopasować do układanki oczekiwań
społecznych i jednocześnie nie wypaść z huśtawki własnych, rozbujanych,
niedookreślonych pragnień. Razem rozbijali mury pełne absurdów, buntowniczo
stawali przeciwko zamachom na wolność i niezależność, po czym wypłakiwali się
sobie nawzajem w rękawy zrozumienia, gdy ta upragniona i młoda wolność
soczyście policzkowała ich pełne nadziei plany. Rozbierali się przed sobą z
kolejnych warstw pozorów, prezentując intymność nagą i dużo bardziej prawdziwą,
niż zwyczajowa cielesność. Wyłuskiwali z siebie sekrety i w przypływie frustracji
zdradzali je namiętnie, by się w rezultacie zbliżyć do siebie bardziej. Miewali
uczty bogów, które czyniły z nich wielkich tytanów, po czym żebrali o resztki
złudzeń, mierząc się z depresjami swoich wątłych i delikatnych psychik.
Przerzucali się kłamstwami, czasem ranili celnie z precyzyjną dokładnością, dobrze
wiedząc w jakie bolesne miejsce uderzyć, a potem tulili się do siebie, wiążąc
pakt o nieagresji złotym łańcuszkiem łez.
Na końcu mostu jest dobre
dzisiaj, jest ten sam stolik w pubie i te same wiecznie młode twarze. Fabryka
czasu dodała akcesoria – zmarszczki, kilogramy, bardziej stonowaną paletę barw
włosów, oczu i skóry. Każdy przytargał ze sobą spory plecak doświadczeń,
radości i trosk, sukcesów i porażek; upiększający zestaw lat wygładził
usposobienia i zaokrąglił kanty charakterów. Ciągle jednakowoż ta sama nić
porozumienia wiąże ich pełne uczuć serca, ciągle się znają do granic
niedowierzania i lubią w sobie to samo, choć życie ich rozpięło na różnych
orbitach zadań, w różnych strefach wszechświata. Ciągle stanowią dla siebie te
same cząstki jabłek, nieważne, że nadgryzione i z pomarszczoną skórką.
Przynoszę Wam dzisiaj książki,
których treści nie trzeba przedstawiać. „Przyjaciół” znają chyba wszyscy, tak
jak i spora część istot współczesnych jest w posiadaniu wiedzy o tym właśnie
niepojętym fenomenie kulturowym, serialowym, który wywarł wpływ na ludzi na
całym świecie. Pokazał dosadnie, jak ważny jest czas w życiu człowieka, gdy
najważniejsi są przyjaciele. Ten czas, gdy czując zew dorosłości, rozrywamy
oplatające nas ciasno ramiona rodziców i opiekunów, i strzałą rzucamy się, jak
w ogień, w obcy nam, trudny świat. I tylko dzięki podobnym sobie, zagubionym
idealistom, współczesnym Werterom błędnych autorytetów, Judymom dobrych chęci,
herosom i naprawiaczom wielu społecznych krzywd, jesteśmy w stanie przetrwać,
wspierając się nawzajem na swoich niepewnych ramionach.
A kiedy życie nam już dokopie,
kiedy przyjdzie moment kryzysu, kiedy w ciemnościach wielu nocy i w smutkach
deszczowych poranków, nie wytrzymując oskarżeń, zaczniemy krzyczeć najgłośniej,
jak potrafimy, że przecież: „We were on a break!”, możemy się spodziewać, że właśnie
najpewniej oni zbiorą z podłogi nasze rozbite i brudne zasoby, i klejąc je
własną siłą, miłością, zrozumieniem, zbudują razem z nami zupełnie nową jakość.
Czytajcie i nie zapominajcie o
swoich strażnikach dusz. Ja również dziękuję
- z całego serca dziękuję -moim
prywatnym obrońcom, moim Przyjaciołom.
Książki na fotografii:
·
Matthew Perry „Przyjaciele, kochankowie i ta
Wielka Straszna Rzecz”
·
Saul Austerlitz „Pokolenie przyjaciół.
Zakulisowy obraz kultowego serialu”
·
Kelsey Miller „Przyjaciele. Ten o najlepszym
serialu na świecie”
·
G. Susman, J. Dillon, B. Cairns „Friends. Przyjaciele na zawsze. Ten o
najlepszych odcinkach”
niedziela, 17 marca 2024
Krótka historia pewnej tęsknoty
Niechcący spadł mi świat,
wysunął się z drżących dłoni,
rozbił o kant codzienności.
Rozsypał się w drobny mak.
Nie chciałam go pozbierać,
słyszałam tylko ulgę,
i krzyki mew na nieboskłonie.
Mówiłeś, że łąki chustę
szarpałbyś dla mnie za róg.
Szarpnąłeś, a ja upadłam,
pośród wstydliwych stokrotek.
Motyle wiatr bezradności leciutko
unosi,
ponad horyzont twoich powiek.
Wiedziałeś, że czekałam,
choć o mnie nic nie wiedziałeś.
Zostałeś słów murarzem.
Ostrożnie stawiasz nuty na
pięciolinii marzeń.
Ja jednak sama nie wiem,
czy my się jeszcze szukamy,
czy to tylko takie gdybanie.
I gdy tak ładnie na mnie
nie patrzysz,
gdy uwodzisz
niespoglądaniem,
gdy w moich słowach się zaplatasz,
i z samotnością zaprzyjaźniasz -
nie mogę ci powiedzieć,
ile dla mnie znaczysz kochaniem.
Chciałabym tylko na trochę,
na jedną maleńką chwilę,
zatonąć w twoich oczach,
otoczyć się ramionami,
dotknąć ustami twoich ust.
A później przecież
wrócimy do swych żyć.
Jak gdyby nigdy nic.
Fragmenty zaznaczone kursywą
pochodzą z tekstów poezji śpiewanej, w interpretacji Michała Łangowskiego.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
raniąca,
przedziwna,
na wskroś i obłędnie przygodna.
Nie mogę spojrzeć Ci w oczy,
mówisz: nie trzeba, rozumiem,
całujesz moją skroń,
milcząc najładniej, jak umiesz.
Schowałam się w cień Twoich
dłoni,
pod szorstkim kocem powiek,
nic nie mów,
nie jest mi zimno,
pamiętasz?
"Miłość to dobry człowiek".
piątek, 10 listopada 2023
Przy kawie o jesieni
„Coś kiepsko mi idzie to
umieranie” – wyszeptała z nikłym i prawie przepraszającym uśmiechem, gdy
opiekunki dokonywały jej porannej toalety - „Umieram, umieram, i umrzeć nie
mogę…”. „Co też pani opowiada, za progiem wiosna, słonko zacznie grzać i od razu
nabierze pani sił, wyjedziemy na balkon albo do ogrodu, jakie umieranie, pani
kochana” – śmiały się dziewczyny, sprawnie przebierając pacjentkę i poprawiając
poduszki. Kiedy pół godziny później doniesiono jej pierwszą porcję leków, już
nie żyła. Odeszła spokojnie, pozostawiając po sobie wątłą, skurczoną w pościeli
postać i łagodność śpiącego oblicza. Zegar nad drzwiami wskazywał kilka minut
po szóstej, zaś ten wystukujący rytm jej istnienia – prawie 96 lat. Ten zegar,
który nabrzmiały policzalną, ale jednak niezliczoną ilością godzin jej
osobistego czasu nagle utracił zdolność odmierzania, smutno zwiesił wskazówki
minut i sekund, i ostatnim słyszalnym oddechem zrzucił z siebie już nic nie
znaczące cyfry, po czym zamilkł, na zawsze, bezradny wobec nieuchronności i
niepogodzony z koniecznością bezruchu.
Przyjemnie szeleszczą liście pod
zziębniętymi stopami, zawstydzone i chude słońce przemyka nisko pod rubasznymi
chmurami, które ochoczo panoszą się na zawłaszczonym terytorium nieba. Pola
pachną zmęczeniem, jeszcze leciutko drgają skibami przeoranej ziemi, jeszcze
wysuną na chwilę koniuszek wesołej zieleni na zapomnianej miedzy, jeszcze nie
zdążą schować w zmarszczkach brązowych bruzd
kilku ostatnich, niepokornych ziemniaków i wysuszonych kolb kukurydzy. Z
drzew zwieszają się smętnie ostatni brązowi żołnierze, te niedobitki armii,
którą pokonał wiatr. Nad ranem cisza
snuje się mgłami, niosąc ukojenie, i coś jeszcze, tę nie do końca chcianą,
fałszywą obietnicę, przysięgę odpoczynku. Ziemia musi odpocząć, domknąć
odwieczny cykl natury, dokonać przeznaczenia, umrzeć, by się narodzić, zasnąć,
by zbudzić się naprędce wraz z pierwszym promieniem wiosennego słońca,
wygrzebać się z resztek śniegu, wyłuskać z błota i błysnąć gotowością. Ludzki zaś
los minionych lat, los wiejski, związany z ziemią, natura przędzie inaczej… Odpoczynek
po miesiącach ciężkiej pracy to jednocześnie niepokój o siebie i o tych
wszystkich, z którymi przychodzi żyć. W pozornym ukojeniu kryje się groza zmian
i zwyczajnie ludzki strach, czy zima nie zabije mrozem i śniegiem, czy
przenikliwym wiatrem nie wciśnie śmiertelnych chorób pod skromne strzechy
domów? Czy nie zagrozi braciom mniejszym, skrywanym w stodołach i komórkach,
przechowywanym troskliwie, bo ich istnienie oznacza życie dla ludzi? Czy na
przednówku nie zagrozi głód, nie spojrzy szeroko rozwartymi, dużymi oczami z
wychudłych dziecięcych twarzyczek? Czy wystarczy zboża, nasion, bulw, by
rzuciwszy je w żyzną, wyspaną ziemię, odwieczny cykl natury mógł nieprzerwanie
dokonywać się nadal? Czy żywioł nie zniszczy pracy rąk ludzkich, czy człowiek -
najeźdźca nie odbierze, czy nieudolności państwowe i złe rządy nie skrzywdzą,
nie okradną, nie złamią spracowanych karków w geście bezsilnej rozpaczy?
Żyła cyklicznością pór roku,
trwała bez skarg, spokojna, zawsze pogodzona z tym, co dni i lata ze sobą niosły,
nawet jeśli wrzucały na plecy ciężary dotkliwsze, niż te polne, zasępione
kamienie. Płynęła z nurtem zmian rodzinnych, społecznych, cywilizacyjnych, a
jednocześnie zawsze powtarzała, że ludzie się wcale nie zmieniają, że kłócą się
ciągle o to samo, że nie potrafią ze sobą rozmawiać, że są zazdrośni i
zawistni, że zakochują się czasem nieszczęśliwie, że generują niepotrzebne
konflikty, a jednocześnie pomagają sobie w kryzysach, dzielą się tym, co mają,
wspierają, stają w swojej obronie i bawią, gdy jest czas zabawy. Normalne są
narodziny, normalna jest śmierć, takie ludzkie przeznaczenie, taki porządek ma
sens, powtarzała.
W czasach, gdy tkwimy w bańce
technologicznych symulacji i dajemy się mamić bożkom komercji może warto
powrócić mentalnie do korzeni, by uświadomić sobie, że życie zgodne z przyrodą
może wyznaczać nam cele, że życie to przyroda, którą trzeba chronić tak, jak
próbujemy chronić siebie, cząsteczkę ledwie nieskończonej potęgi wszechświata.
I może to jest właśnie odpowiedź na wieczne nasze szarpanie się z żywotem, z
własnymi demonami, wątpliwościami i niemocami najróżniejszymi, ze zmianami,
których nie chcemy, a które przekornie śmieją nam się w nos, bo przecież nic
nie jest stałe, i nic nie jest nam dane na zawsze. Paradoksalnie zaś to natura
od wieków tuli kojącą przewidywalnością, i jak żadna inna siła na tym świecie
pokazuje, że po zimie zawsze przychodzi wiosna i słońce po równo świecić będzie
każdemu, kto tylko zechce je dostrzec, kto wyrazi chęć przebicia się przez
skorupę własnych ograniczeń, pustych działań, powierzchownych sądów. Niech
zatem uczą nas ci, którzy minęli, niech przemawiają żyjący, niech przemawiają
książki, które rysują nam obraz wsi sielskiej, ale i trudnej i pełnej wyzwań
swoich czasów. Serdecznie polecam i Sagę Wiejską, i „Chłopki”, i Reymontowskich
„Chłopów”, którzy nam się aktualnie w kinie przepięknie, malarsko kłaniają, i
choć adaptacja wiele książkowych wątków pomija – bo też czemuż miałoby być
inaczej – to zachwyca ostatnia scena, w której prawie współczesna Jagusia
pokazuje twarz wcale nie zgnębioną, a silną, emanuje nienaruszalną kobiecą potęgą,
niczym matka ziemia trwająca w niezmiennym cyklu natury. Ta twarz daje
nadzieję, że zima się skończy, a ludzkość błędów swych przodków powtarzać już
nie będzie, czerpać zaś będzie pokorę
wobec tego, co ciągle mądrzejsze od niej.
Żyjemy, czepiąc z natury, i sami
nią jesteśmy. Cykl życia i zmienność pór roku to doskonałość procesów, czysta
logika konsekwencji, niepojęta różnorodność mechanizmów powstawania, rozwoju,
trwania i odchodzenia. Okrucieństwo praw, ale i piękno wytworów. Nam,
współczesnym, wskoczenie w to młyńskie koło zmienności przyjdzie może łatwiej,
bośmy już ani głodni, ani zziębnięci, jak nasi przodkowie, i nieporównywalnie
więcej potrzeb możemy spełniać na co dzień, nawet się nad tym nie
zastanawiając. A gdyby tak zimą naprawdę odpoczywać, pozwolić wytchnąć
umysłowi, nadrobić zaległości snu, relaksu, obcowania z kulturą, zakopać się w
śnieżny puch koca i wymrozić na zawsze wszystkie niechciane emocje? Wiosną, gdy
słońce błyśnie i zbudzi pierwsze pędy zamierzeń wstąpi w nas czysta energia
działania, to czas wielkich planów i odwagi do zmian, czas rozsiewania pomysłów
i próbowania siebie na żyznych polach możliwości. I ani się obejrzymy a słońce
brązowić będzie nasze ramiona i rezultaty, które dojrzałe i smaczne spadać nam
będą w koszyki spełnienia; to etap
zbierania plonów i ludzi, by w swoich spiżarniach mieć tylko kontakty zdrowe i
pełnowartościowe. Lato to czas dojrzałości i błogostanu istnienia. A jesień?
Jesień to perfekcyjna pani domu, układa nam na półkach zapasy dojrzałej
nadziei, suszone owoce wiary, pęki dobrych emocji, butelki spokoju i spore
słoiki ufności. W zgrabionych pod płotem liściach usypia niepokoje i każe
drzemać lękom; z kopczyków zbutwiałych roślin podkradać będziemy później, po
troszku, gałązki codziennych radości.
poniedziałek, 22 maja 2023
Przy kawie o rozpadzie wszechświata
Rozpada się wszechświat i nikt nie reaguje. Za
zamkniętymi powiekami okien, za niedostępnymi, bez klamek, drzwiami, za ciemną
fasadą niewygodnych snów, pod stromym dachem obojętności siedzą nieruchomo
ciągle żywi ludzie. A jednak nikt nie reaguje, choć proces rozpadu świata dawno
już przekroczył stalową barierę dźwięku i wdziera się przekroczoną, krytycznie
wystrzeloną w górę skalą decybeli w zakamarki umysłów.
Ludzie zakładają słuchawki, troskliwie przykrywają
dzieci kołderką skupienia na sobie, poprawiają poduszki egoizmu i ze zdziwieniem
stwierdzają, że piżamka troski o innych stanowczo jest za mała, nie można jej,
niewygodnej, szykować dzieciom do snu.
Gdy świt bezczelnie wdziera się świeżą prawdą pod żaluzje
rzęs, ludzie szykują maski, zakładają je ciasno, dokładnie wypełniając
szczeliny przemyślanymi pozorami. Po bladym plastiku spływa czerwona farba szerokiego
uśmiechu, skrzą się niezdrowo ciemne otwory oczu, przez małą, ulotną chwilę,
ułamek sekundy, widać przez nie nikły błysk łzy. Zapewne to tylko wrażenie. Ludzie
wychodzą z domów, nie zwracając uwagi na stopień zniszczeń, wszechświat rozpadł
się głośno, ale zupełnie samotnie, nikt go nie żałuje. Szary, zwyczajny dzień,
zmęczony już od poranka, człapie drogą pytań, ciągnąc za sobą worki
niewypełnionych godzin.
Co powiedzą ludzie na inność, na niepasowanie do
wzorca? Powiedzą, że akceptują, celując jednocześnie prosto w serce nożami
ograniczeń, ukazując pod maską doskonale eksponowany, niemalże aktorsko
wyćwiczony grymas obrzydzenia. Niedopasowani zajmują zatem piwnice
społeczeństw, gromadzą się w starych kościołach odrębności, choć pragną swą niekrzywdząca
indywidualność dać światu w kosztownym prezencie. W ludziach nie ma jednak zgody
na ciała przerażająco obce.
Co powiedzą ludzie nieszczęśnikowi stojącemu nad
przepaścią? Powiedzą, tak bardzo powiedzą! Mądrale wielkich umysłów wykrzyczą
największą bzdurę świata, że ma się nie wygłupiać i przecież co nas nie zabije,
to nas wzmocni. W tej samej chwili, zastygłej w przerażeniu, siła ich głosu i
szelmowsko uśmiechnięta tępota pchną nieszczęśnika z klifu wątpliwości prosto w
pozbawiony nadziei dół. Krytyczny moment stanął na chwilę, popatrzył… i
przeszedł dalej bez echa. Wszystko jest przecież OK.
Co powiedzą ludzie na nienachalną urodę, na obłędnie
szerokie horyzonty umysłu, na wstrząsającą prostotę inteligencji, która
stwierdza, że w życiu może wydarzyć się wszystko: „Nieprawdaż? Prawdaż!”, a
przy tym ubrać to „wszystko” w zachwycające kolory i faktury słów, po czym wystawić
ludziom w inspirującym spektaklu wydarzeń? Powiedzą, że nie dość, że nienachalna, to
jeszcze nienormalna, choć krążą sensowne plotki, że ludzie nienormalni są w tym
świecie jak najbardziej normalni, wszyscy.
Co ludzie powiedzą na wielką i ciężką bezradność, na nazbyt
ograniczoną, brutalną prawdę o życiu, która rozsiada się wygodnie na wątłych
dziecięcych ramionach i podróżuje na gapę przez większość, a może i całe życie?
Powiedzą, że co w rodzinie to ich, co za zamkniętymi drzwiami to priv, co w
osobie oprawcy to dawno i nieprawda, a dom zamknięty w butelce to ciągle
jednakowoż dom.
Co powiedzą ludzie na wyczerpany bodźcami umysł? Na groteskę
zamkniętą w modach, tendencjach i ciągle zmieniających się pomysłach na siebie?
Na odwrócony wellness, bo jakże można wprowadzać się w stan dobrego samopoczucia
wiecznie goniąc ideał? Co powiedzą na niespełnioną potrzebę macierzyństwa, na
obsesję i toksynę relacji, na srokę, która wpada w otwarte okno i wieszczy
niepowstrzymany żywioł trudnych zmian? Co powiedzą na świat, którego jednak nie
znamy, choć w arogancji swojej obnosimy się z nadętym wszechwiedzeniem, tymczasem
świat równoległy śmieje się nam w nos? Co powiedzą na całkiem zwyczajną, a jednak
intrygującą i wdzięczną przemianę celebryty, który pół życia wychodził z
jaskini uzależnień, i wyszedł, i nie wraca, a ciekawskim obiecuje, że to już ostatnie
jego życie?
Tyle tajemnic i pytań, tak mało mądrych odpowiedzi.
Tyle tolerancji, tak mało zgody na wyjątkowość.
Tyle rozważań, tak mało zrozumienia.
Tyle regulacji, tak mało sprawczości.
Tyle fałszywej troski, tak mało miłości.
Tyle alternatyw, tak mało wyborów.
Tyle znamy, tak mało wiemy.
Czytajcie.
Trzeba nam świat budować codziennie na nowo.
niedziela, 26 lutego 2023
Przy kawie o nieprawdach
Całkowicie zmyślona podróż w
nieprawdziwym, wakacyjnym czasie, gdy kradniemy codzienności kilka zwykłych dni
i wyrzucamy je falą kaprysu na nadbałtycką plażę. Zaskoczonym wzrokiem
obejmujemy przekłamane morze, spokojne jak cisza, bez grzyw spienionej wody,
bez szumu i huku przelewających się litrów. Fałszywy styczeń w przebraniu listopada, smętny i szary, muska wcale nie morskim wiatrem nasze zmęczone twarze
i płacze drobnym deszczem, w rozpaczy, że zgubił gdzieś zimną biel, i chłodne
błękity, i niebieskawość szybkich zmierzchów. Na brudnym i pełnym szpetnych
niby–kawiarenek, niby–sklepów z pamiątkami i niby–ławek pomoście, który udaje
molo z latarniami i ławeczkami niegdyś klimatycznymi, spacerują ludzie z
nieprawdziwymi psami. Wiecznie zdziwione pekińczyki, chore na wodogłowie, z
tendencją do wypadania oczu, smutne mopsy z krótkim oddechem i przesuszonymi
gałkami ocznymi, z wysokim ciśnieniem czaszkowym, chude dogi o zbyt małym sercu,
jak na tak słuszne, wysokie ciało i pocieszne bernardyny, skazane na chore
stawy i zawały mięśnia sercowego. Podrobione psy, efekty szalonych snów
niedojrzałych naukowców bez wyobraźni, w całkiem prawdziwych laboratoriach
genetycznych. Wracamy umownym molo na promenadę gwiazd, gdzie nie ma
prawdziwych gwiazd, i kupujemy sztuczne owoce, pochodzące z dojrzewalni, a nie
z drzew, oraz fikcyjne pomidory, które smakują jak tektura. W sklepie z
pamiątkami oglądamy porcelanowe miniaturki polskich latarń, prosto z Chin, oraz
magnesy na lodówkę z letnim widoczkiem sielskiej, bałtyckiej plaży, podobno tej
w Międzyzdrojach - made in Indonesia. Do torebki przypinam brelok, będzie miłym
wspomnieniem - w rytm moich kroków kołysze się serduszko z oszukanego bursztynu,
z zatopionymi w środku muszelkami, które nigdy nie widziały morza, gdyż są
plastikowe i jedynie inspirowane.
Żyjemy w świecie na wskroś
nieprawdziwym. Fikcja bywa znośna, znormalniała nam, zatarły się granice
pomiędzy tym, co jest, a tym, co powinno być. Drobnych nieścisłości dnia
codziennego nie warto nawet wrzucać w świadomość, gdyż w dużej mierze nie mamy
na nie wpływu, a one, bywa, nie mają bezpośredniego wpływu na nas. Książka,
którą dziś proponuję Wam do kawy dowodzi jednak, że żyjemy tuż obok oszustw o
wiele większych i takich, które zdmuchują z powierzchni zasłużonego,
szczęśliwego życia, niczym piórko z dłoni, udręczone i bezbronne istoty.
Rodzina. Taka sobie zwyczajna: rodzice, dwie córki, praca, szkoła, poprawne
relacje ze środowiskiem. Wewnątrz zaś - prozaiczny, paradoksalnie normalny
dramat jednej z dziewczynek; normalny dlatego, że sama ofiara nie jest
przekonana co do tego, że powinno być inaczej. Tak po prostu jest. „Bo mama
mówi, że przecież mnie kochają, a kiedy dostaję lanie, to tata nie ma na myśli
nic złego”. Historia opowiedziana bez zbędnych emocji, nie przerysowana,
momentami wręcz oszczędna. Dlatego tym bardziej wstrząsająca. Ile mamy wokół siebie takich rodzin i podobnych
dramatów w nich? O ilu wiemy i zamykamy
oczy, ile zaś jest nam nieznanych, pozornie dla nas niemożliwych? Jak wiele
razy opowiadano nam historie, gdzie na wszelkie sygnały o przemocy domowej
otoczenie, nawet to kompetentne, nie reagowało odpowiednio, lub wcale? Ile jest
tchórzostwa w tym braku pomocnej dłoni, ile egoizmu, braku wiedzy, narzędzi, ile
zwyczajnej ludzkiej niemocy? Nie bez
powodu w krótkiej powieści, po poszczególnych kartach życia narratorki
przechadza się wrona, symbol nieszczęścia. Przemoc to zawsze nieszczęście, brak
pomocy, pomimo niepodważalnych sygnałów i wołania o ratunek, to brak człowieczeństwa
w człowieku. W książce szybko znajdziemy takich nieprawdziwych ludzi, dla
których nie ma usprawiedliwienia, choć lekko pulsowało i współczucie, i chęć
zrobienia czegoś odpowiedniego. Niektórzy bohaterowie zawiedli w sposób
niewiarygodny.
Nie można zamykać oczu na krzywdę
ludzką, zwierzęcą, jakąkolwiek. Nie można godzić się na nieprawdę, bądźmy
czujni i empatyczni, szukajmy wsparcia profesjonalistów, jeśli sami nie
jesteśmy w stanie udźwignąć problemu. Działania pomocowe to często długi i
trudny proces.
Nie ma sytuacji bez wyjścia i nie
ma istot, dla których wszelkie drogi pomocy są zamknięte. Każdy, najdrobniejszy
nawet gest, może zmienić czyiś świat.
Odwagi w zmienianiu otaczających
nas małych, indywidualnych, trudnych światów serdecznie życzę i sobie, i Wam!
czwartek, 8 grudnia 2022
Przy kawie o Umowach, które człowiek powinien zawrzeć z samym sobą
Przychodzą niespodziewanie. Bywa, że
długo stoją pod drzwiami, przyczajone, niepewne, pozornie nieśmiałe. Nie
dzwonią, nie stukają, nie wołają donośnym głosem: Haloo, czy jest tam kto?
Cichutkie są, i czujne, delikatne, niemalże zwiewne. Siła ich i moc wyraża się
jedynie w prawie niesłyszalnym pobrzękiwaniu łańcuchów, w widoku twarzy
zaciętych i nieskłonnych do negocjacji, w obrazie groźnych spojrzeń i
zaciśniętych ust. Kiedy uda już im się wśliznąć do środka, zawłaszczają sobą
całą dostępną przestrzeń, roznoszą po kątach swoje kapcie i zapachy, wieszają w
przedpokoju płaszcze i zamiary, zostawiają w łazience szampon i determinację. Zabudowują drzwi wejściowe do jakże gościnnej
głowy barykadą z kamienia, oplatają girlandą stalowych ogniw, rozsiadają się
wygodnie na kanapach zdecydowania, nie pozwalając, by został choć jeden wolny
kawałek tkaniny. Zamykają okna sprawczości, nie wpuszczając do środka
najmniejszego nikłego promienia woli, barykadując je lękiem, niepewnością i
brakiem poczucia pewności siebie. Zamiatają pod dywan z trudem układane puzzle asertywności
i ekspresji, rozrzucają i gubią elementy, nie pozwalając im, zrozpaczonym,
łączyć się ponownie w sensowne fragmenty zaradności. Wyjmują z kieszeni race
dymne i z błogim wyrazem chmurnych oblicz zasnuwają szarą mgłą wszelkie
przebłyski świadomości, uniemożliwiają kojarzenie faktów i brudzą przejrzystość
procesów myślowych, by w końcu stłumić powstanie żołnierzy słabej woli, którzy
bezskutecznie próbują przedzierać się przez mgłę i lokalizować mury. Zwycięzca
może być tylko jeden. Zmęczony organizm zapada w krótki, urywany sen i cierpi w
samotności, a rankiem, gdy wstaje do pracy, przemierza szare ulice, melduje się
w szarej pracy i wdaje się w pozbawione energii szare rozmowy, przytakując
podobnym sobie rozmówcom, którzy dowodzą: Ech, takie życie.
Ograniczenia.
Dumne i zwycięskie, trudne do wypędzenia, niemalże niemożliwe do zerwania. Jak
pokonać kamienny mur i jak przerwać stalowy łańcuch?
Moja dzisiejsza książka do kawy, lekka, skromna objętościowo, niepozorna, woła
głosem stanowczym i silnym – człowieku, zawrzyj ze sobą cztery umowy a będziesz
wolny, nikt i nic już nie wejdzie do twojej głowy. Umowy są konkretne: 1.
Szanuj swoje słowo. 2. Nie bierz niczego do siebie. 3. Nie zakładaj niczego z
góry. 4. Rób wszystko najlepiej, jak potrafisz. Niezbyt wyrafinowane? Za mało
wytworne literacko? Za proste? Myślę, że czytelnik, który weźmie książkę do
ręki i już w pierwszych jej słowach pozna głębię oraz niewątpliwe mistrzostwo
prostej, życiowej filozofii i mądrości Tolteków, nie oprze się wrażeniu, iż
jest to książka o nim samym, bez względu na to, w jakiego Boga, siłę i moc
wierzy. Fenomen tej lektury polega na tym, że autor nie tylko pustymi (z pozoru),
znanymi, trenerskimi frazesami przekonuje do zmiany swojego myślenia, ale
również pokazuje, w jaki sposób podjąć się tej zmiany w wymiarze praktycznym.
Jeżeli czytelnik zmiany owej nie zechce w swym życiu zastosować, to na pewno
obejmie choćby krótką refleksją fakt, iż jest to możliwe. Zerwać ciasne i
bolesne stereotypy, dać sobie prawo do szczęścia, nie czyniąc przy tym nikomu
krzywdy, postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami i sumieniem, nie spełniać
czyichś oczekiwań, jeśli nie są to jednocześnie własne oczekiwania, podążać
swoją drogą, dokonywać zmian, które nadadzą życiu zdecydowanie lepszą jakość… i
niepojęte, że wystarczy tylko otworzyć drzwi i okna swojego umysłu. Wpuścić do
środka nowe, oryginalne, niemożliwe.
Gdzież człowiek czuje bardziej powiew wolności, cudownie twórczy i świeży,
jeśli nie w nieograniczonej przestrzeni gór? Tam, gdzie oczy wypłakują się w
bezradnej próbie wypatrzenia wszystkiego naraz, gdzie niedosyt i tęsknota
dopada już wtedy, gdy jeszcze się tam jest, i gdy ze wzruszenia zapomina się
oddychać, a usilne starania zapisania w umyśle każdego skrawka widoku spełzają
na niczym, gdyż nie da się przecież objąć doskonałej nieskończoności ani
wzrokiem, ani myślą, ani tym bardziej pamięcią. Stąd książka w plecaku, i
termos z kawą, i kilometry przemierzone niekiedy z trudem, i ciche rozmowy, i
zdjęcia, i wdzięczność, i płynące z nieba niewątpliwe pozwolenie na radość.
Dajmy je sobie na zawsze.
Człowiek urodził się wolny i z prawem do szczęścia.
niedziela, 1 maja 2022
Przy kawie o przyjaźniach
„Nie lubię cię!” . Szósty siedzi
naburmuszony na skraju trampoliny, chude nogi kiwają się w rytm skoków Piątej,
która za jego plecami wykonuje przymiarki do salta, uparcie powtarzając
nieudane próby. Chwilę wcześniej skakali razem, zgodnie, przekrzykując się
wesoło, goniąc za sobą i łapiąc powietrze w płuca blokowane głośnym śmiechem. Jakaś
przejściowa niezgodność zamiarów, nieporozumienie intencji spowodowały chwilowe
obniżenie nastroju pięciolatka, który siedzi teraz spokojnie, ze zmarszczonym
czołem, trzymając prosto i dumnie głowę, wewnątrz której kotłujące się emocje
nie pozwalają na trzeźwą ocenę sytuacji. Piąta nie odpowiada na to niezbyt
optymistyczne sformułowanie, może nie dosłyszała, Szósty kontrolnie zerka na
nią spod oka, lekko odwracając się do tyłu, chciałby ukradkiem ale
niespecjalnie mu to wychodzi. Piąta widzi to i skacze jeszcze wyżej. Całe jego
małe jestestwo chciałoby wrócić do zabawy, ale niedojrzała, raczkująca duma nie
pozwala. Nagle Piąta upada i nie wstaje, przyciska dłonie do nienaturalnie
wygiętej nogi, masuje podkurczoną stopę, krótki okrzyk bólu i następujące po
nim jęczenie powoduje, że Szósty odwraca się gwałtownie, przerzuca nogi przez
miękką krawędź trampoliny i dopada do siostry, powtarzając: Co ci?? Co
zrobiłaś?? Bardzo boli? Nie ruszaj się!
Mamooo!
Taka to przyjaźń i taka więź,
gdzie jedno bez drugiego istnieć nie może i wydają się być złączeni
niewidzialnym sznurem uwagi, troski i zależności, a jednocześnie oddalają się
od siebie codziennie, regularnie, w kłótniach, przytykach, złośliwościach i
dogryzaniach różnego kalibru. Niczym Żabek i Ropuch w jednej z piękniejszych
opowieści dla dzieci, o przyjaźni właśnie, i o tych relacjach codziennych, tak
zwyczajnych, powtarzalnych i nieoryginalnych. Trochę tam mruczą na siebie,
trochę się dla fasonu poirytują ale ukradkiem zrywają kartki z kalendarza by
przyspieszyć wiosnę kamratowi, który do niej tęskni, jeden drugiemu wysyła
list, choć widują się codziennie ale dostać list to przecież taka przyjemność
jest i radość, opowiadają bajki nasionom, żeby rośliny szybciej rosły,
przekonują się nawzajem o odwadze, która jest w nich i nie trzeba jej szukać po
świecie, lubią razem się bać, razem szukać wiosny za rogiem i być ze sobą nawet
wtedy, gdy są od siebie oddaleni: „I tak sobie siedzieli, trochę osobno, trochę
razem, każdy sam, a jednocześnie z przyjacielem”.
O przyjaciół trzeba dbać jak o
zdrowie, z konsekwencją i uporem, ale i z taktowną delikatnością. Być dla
siebie ważnym to interesować się sobą i spełniać nasze wspólne życie razem,
jednocześnie nie uzależniając od siebie drugiego człowieka oraz, w drugą
niejako stronę – nie sznurując się na siłę, nie tworząc toksycznych pól ciążenia,
z których często trudno się wyzwolić; nie inni ludzie nadają nam wartość, na
uczucie zasługuje się z samego faktu istnienia wszak. Sytuacją idealną jest,
zdaje się, pozostawanie we wszelakich związkach człowiekiem pełnowartościowym,
a jednocześnie troskliwym, lojalnym, uczciwym i wolnym.
Niech się Wam sypią obficie
piękne i mądre przyjaźnie, niepodważalnie cenne, wolne od niewygodnych i
krępujących zależności! Niech los stawia na Waszej drodze przyjaciół
dopasowanych niczym kawałki układanki - twórzcie z nimi najcudowniejsze
opowieści i najbardziej emocjonujące przygody, czerpcie siłę i witalność z
dobrodziejstwa kontaktu z drugim człowiekiem. Pokłóćcie się czasem, poburczcie
na siebie, a nawet i pogniewajcie, niech odrębności charakterów nie stanowią
problemu, lecz są dobrym motywem do pielęgnowania dojrzałości – bo czymże jest
rozwiązywanie konfliktów i dążenie do zgody jeśli nie wyrazem doskonalenia,
integrowania osobowości.
A książkowe spotkanie z Żabkiem i
Ropuchem polecamy nie tylko dzieciom. Mądrość istnienia zaklęta w prostocie
przekazu. Ciepło i humor. Wydźwięk egzystencjalny tak oczywisty, że aż
niemożliwy! Czytajcie!
Dobrej grawitacji - ludzkiej,
uczuciowej, życiowej!
sobota, 23 kwietnia 2022
List jak najbardziej miłosny
Droga! Najdroższa!
Piszę do Ciebie ten niedługi
list, gdyż wiem, jak bardzo lubisz słowa. Staram się, jak mogę, niezdarnie próbuję
je wiązać tasiemkami zdań, ozdabiać najbardziej wyszukanymi epitetami, sypać
obficie słodką interpunkcją, dyscyplinować akapitami i puszczać swobodnie po
kuleczkach wielokropków, ale choćbym nie wiem, jak się starała, nie dorównam
Twoim własnym kunsztownym librettom przekazu. Moje nieudolne starania, żałosne
grafomaństwo, to ledwo nikła próba naśladowania Twojego sposobu chodzenia,
umieszczania stóp w Twoich śladach. Trudno mi wyrazić moje uwielbienie
ku Tobie tak dokładnie, jak chciałabym, oraz tak pięknie, jak na to
zasługujesz; moja niezgrabność rzeźbienia
słów blokuje najszczersze ku temu chęci i potrzeby. Niech ta toporność w
kwestii tworzenia emisji nie zniechęca Cię do dalszego wysłuchania tego, co
strumieniem uczuć z serca i umysłu wypływa. Zatem! Będzie szczerze i nieco
tkliwie, z wiarygodnych źródeł wiem, że lubisz sentymenty, zresztą tak samo jak
nie gardzisz okrucieństwem, wstrząsającymi obrazami dramatycznych zdarzeń,
prawdą, nieprawdą, rzetelnością informacyjną, wymyślonymi światami i postaciami
nie z tej ziemi. Za to Cię cenię najbardziej, za wielobarwność, różnorodność i
optymalizację wyrazu, za dostosowanie się do życia w każdym aspekcie i formie,
za wychodzenie naprzeciw potrzebom i marzeniom wielu. Kiedy pomyślę, ilu ludziom
pragniesz się przypodobać, ciemna i bezdenna zazdrość pochłania mnie całą, a
jednocześnie dumna jestem ogromnie, że jestem jednym z nich, jedną z tych
spragnionych, zauroczonych i zachłannych istot! Twoja chęć pomocy każdemu,
Twoja empatia i czysty altruizm wzruszają mnie i wznoszą na nigdy nie kończące
się wyżyny podziwu. Jesteś prawdziwym sensem mojego życia, odkąd pamiętam,
odkąd objawiłaś mi się w formie lekko nadgryzionych kartonówek, poprzez kolejne
kolorowe formy wyrazu, jakimi opowiadałaś odsłaniający się przede mną świat, aż
do czystej i doskonałej postaci, w jakiej uwielbiam Cię po moje świadome,
dorosłe dziś. Idę z Tobą przez każdy mój
dzień i nie pamiętam takiej daty, którą musiałabym zapisać jako dzień bezpowrotnie
utracony, bo bez Ciebie. Zasypiam razem z Tobą, najczęściej w miłosnym uścisku
ramienia i budzę się w środku nocy, spanikowana, zastanawiając się, gdzie
jesteś, szukam gorączkowo przeczesując czerń godzin i wzburzone wody pościeli.
Czasem chowam Cię pod poduszką chroniąc przed złymi snami, a rano odkrywam
czule, gładząc po ciemnych kaskadach liter. Pijemy razem kawę, potem się
rozstajemy, by wieczorem znów spotkać się oko w oko, Ty – dystyngowana, zawsze
otwarta na propozycje i chłodno zaangażowana, ja – pełna emocji, stęskniona i
wiecznie nienasycona. Bywa, że na pełnej zakrętów drodze dnia uda mnie się
przystanąć, i dotknąć Ciebie, chowającej się w trawie różnych zobowiązań i
powinności; czasem szukam Cię tam celowo, podarowując sobie ten krótki moment i
tę niewielką przestrzeń. Uczucie mnie tłumaczy i rozgrzesza. Nie przeszkadza mi
Twoja rozważna obojętność. Nie zmienia to w żaden sposób mojego do Ciebie
afektu, i przysiąc Ci mogę, że wierna Ci będę do końca mego czasu, do mej
ostatniej świadomej myśli.
Kocham Cię!
Kocham Cię, Książko!
Twoja oddana Czytelniczka -
w imieniu oraz z pełnomocnictwa
wielu!
poniedziałek, 14 marca 2022
Przy kawie o tym, że w małych codziennościach możemy dokonać wielkich cudów
Długie cienie drzew ścielą się na leśnej drodze i falują wieloma odcieniami szarości, emanując ciepłem popołudniowego, jeszcze zimowego słońca. Przelatujące nisko ptaki łagodnie i płynnie upuszczają swoje własne cienie - fascynujące, ciemne, skrzydlate obłoki - przecinając radośnie i drogę, i półświatło wysokich sosen, i rozświetlone promieniami plamy dnia, po czym nikną na wyschniętej trawie pobocza przechodzącego w zagajnik. Las oddycha spokojem. Otula łagodnością i bezpieczeństwem. Pulsuje optymizmem, lekko przyspiesza oddech zadowolonego z marszu ciała. Przekonuje o niezmienności, obiecuje stałość w formie i w uczuciach, zapowiada radosną monotonię praw natury. Namawia do ukochania życia, bo nie ma większej, niż ono samo, wartości.
Za linią drzew kończy się jego strefa wpływów, słońce zachodzi, zapada ciemność, a wraz z nią z mroku wynurza się strach, niepewność, niemoc, bezradność. Nieludzko zmęczona kobieta pcha wózek inwalidzki, w którym siedzi jej niepełnosprawne dziecko; pcha ten wózek w mrok, bo nie ma dla niej światła w trudnej codzienności. Płacze, ale nie widać na jej twarzy łez, nie narzuca się, nauczyła się już, że samotność jest jej najwierniejszą towarzyszką. I modli się też cichutko, bezgłośnie, by dobry Bóg zabrał jej dziecko przed nią, bo łatwiej zniesie rozpacz rozstania, niż okrucieństwo pozostawienia bezbronnej istoty na łasce losu. „O wszystko muszę walczyć, a i tak nie wiadomo, czy cokolwiek załatwię. Najpierw prosisz, potem się wykłócasz, a na końcu uważają cię za wariatkę i wytykają palcami.”
Koła wózka skrzypią, coś szeleści w zaroślach, do biegu podrywa się wataha wilków, zdezorientowanych, nierozumiejących, wyrwanych z kręgu naturalnych instynktów, pozbawionych swojego bezpiecznego świata z dala od ludzi. Dlaczego? – pytają ich mądre oczy – dlaczego nam to robicie? Dlaczego robicie to sobie? „ (…) przyrody nie trzeba zwyciężać, podbijać lub niszczyć (…)”, możemy się nauczyć żyć razem, razem na planecie, ale w swoich odrębnych światach, tak nam podpowiada natura, ona wie najlepiej, zaklęła nasze zadania w instynktach, posłuchaj człowieku, spójrz dalej, szerzej, głębiej, zrozum, że w swojej wiedzy jesteś ułomny, niepokorny, chcesz zdobywać, niszczyć, dlaczego? Pytania wybrzmiewają i urywają się nagle, spadają na zbyt duży hełm jasnowłosej dziewczyny, stojącej spokojnie w umazanym krwią mundurze. Żołnierka przekłada ciężki karabin na drugie ramię, uśmiecha się… „Nie jestem bohaterką… Byłam ładną dziewczyną, w dzieciństwie mnie rozpieszczano… Kiedy zaczęła się wojna… Nie miałam ochoty umierać (…) Swoją córkę zostawiłam u teściowej (…) Bardzo tęskniłam… (…) Koleżanki, otrzyjcie łzy. To nasze pierwsze straty. Będzie ich wiele. Niech każda zaciśnie w pięści swoje serce.”
Las szumi, bezradnie zwiesza gałęzie drzew, próbuje zapleść zielony, bezpieczny kokon szczęścia dla matek dzieci specjalnej troski, i dla wyrwanych z kręgu natury wilków, i dla bohaterskich kobiet dźwigających na swych barkach trudy wojen, i dla porzuconych i głodnych dzieci z Limy, i dla niebieskookiego blondynka w czerwonej kurtce śniącego lepsze sny w stawie w Cieszynie. Ukochać takie życia jest trudno, przekonać o ich wartości jeszcze ciężej. Chyba tylko świadomość innych ludzi, wszelakie chęci poznawcze, pomocowe i edukacyjne mogą rozjaśniać ciemną stronę rzeczywistości i próbować zapalać światło nadziei tym, których wola istnienia wyrzuciła poza bezpieczną i kojącą przestrzeń egzystencjalnego lasu.
Czytajcie reportaże. Być blisko życia, nawet tego trudnego, z aspektami i wydarzeniami, które nie mieszczą nam się w głowie to nasz człowieczy obowiązek, bo tylko w ten sposób mamy szansę życie owo zmieniać; wiedza i świadomość to pierwszy krok do skromnych i wielkich inicjatyw pomocowych. Do niepowielania i unikania błędów. Mamy w sobie naturalne pokłady siły i umiejętności, by dokonywać w małych codziennościach dużych cudów. Ostatnie dni są tego najdoskonalszym przykładem.
Nie ustawajmy w walce z mrokiem i nie zatrzymujmy się w drodze, która może zmieniać nasz wspólny świat na lepszy.
Lepszy dla wszystkich.
piątek, 17 grudnia 2021
Przy kawie o czerni zła i niedoskonałych kredkach
Skupiona, począwszy od stóp
odzianych w brokatowe kapcie z jednorożcem, aż po ostatni koniuszek włosa na
głowie zaplątanego w roztrzepaną kitkę Młoda tworzy dzieło swojego życia.
Arkusz papieru cierpliwie przyjmuje dokładne i energiczne mazaje kredek
prowadzonych sześcioletnią, profesjonalną i
doświadczoną w artystycznym działaniu dłonią. Kontury roślin i zwierząt,
wcześniej nakreślonych przez nią samą, powoli przyjmują barwy niestandardowe,
niekoniecznie zgodne ze stereotypami, czy z zupełnie nieistotnym w procesie prawdziwego
tworzenia realizmem wizualnym. Obserwuję ją spod oka. Zadowolona, przerywa od
czasu do czasu pracę, zastyga z dłonią zawieszoną nad kartką, kredka w kolorze
nieba przesuwa się między palcami w niemym zastanowieniu - czy stoimy, czy
robimy, czy wracamy na odpoczynek do metalowego pudełka z przegródkami. Jednak
robimy! Niebieska wzdycha z ulgą, słyszę tę ulgę w kojącym skrzypieniu nieco
startego już rysika, gdy precyzyjnie obrysowuje strzeliste królicze uszy. Nagle
dzieje się coś zupełnie nieprzewidywalnego, coś, co wydarza się tylko w
najgorszych małoletnio - dziewczęcych snach. Kredka pod naciskiem palców Młodej
traci przyczepność, rysik wyłamuje się z obudowy, rozpadając się jednocześnie
na kilka drobnych kawałków, które w ułamku sekundy, w ostatnim życiowym podrygu
znaczą swoją własną autorską kompozycją niebieskich kresek zbrodniczy ślad na
kartce. Ślad niestety wykraczający poza ołówkowy kontur jednego z okazałych
uszu króliczka. Młoda nieruchomieje. Słyszę, jak powolutku rozpada się jej
dziecięcy, uporządkowany świat, w którym dawno już nie ma miejsca na
niepokorność kredek, i który za chwilę rozpłynie się w deszczu łez, tworząc
kałuże rozpaczy i rozżalenia, bo przecież „mama, ja umiem już kolorować
„niewyjeżdżalnie”, a ten rysunek jest taki ważny i nie może być zepsuty, a
zepsuł się i muszę od nowa…”. Zapobiegam tragedii błyskawicznie, przerywając
Młodej rozpoczęty już proces żalu tuż za progiem krytycznym, gdy tylko drżenie
brody w charakterze preludium świadczy o zbliżającej się kakofonii lamentów. Szybko
sięgam do leżącego obok piórnika i wyjmuję owalną, białą gumkę do mazania, z
triumfem podnoszę ją do góry, niczym trofeum zdobyte w najważniejszych zawodach
świata i kładę na kartce obok niebieskiego dowodu zbrodni, jakiej dopuściła się
porzucona teraz i pozbawiona godności niekompletna kredka. „A, zapomniałam, że
te kredki można wymazać” - mruczy Młoda i jej kilkuletnia kraina istnienia, stojąca
w obliczu całkowitego pogrążenia się w ciemności, w której nic tylko deszcz,
chłód i ruiny, nagle odzyskuje oddech, jaśnieje i prostuje się, łapiąc w locie
spadające powoli odłamki pokruszonej wiary w siebie. Wszystko wraca do normy,
chmury rozpływają się po nieboskłonie, gumka zaciera ślady zbrodni, a królik
odzyskuje regularny kontur narządu słuchu, który staje się wyraźnie
podkreślonym i powoli wypełniającym się kolorem kickowym uchem. Świat
pomalowany na niebiesko emanuje optymizmem.
A gdyby tak można było wymazać z
toczących się dziejów świata całe zło? Pozbierać wszystkie gumki do ścierania i
starannie zetrzeć z ludzkich umysłów wszelkie plany, przyczyny, chęci, powody,
predyspozycje i kaprysy, pchające do mrocznych zachowań i działań? Gdyby, jak z
dziecięcego rysunku, udało się wymazać przemoc, krzywdę najsłabszych, niesprawiedliwość,
chciwość i obojętność, biedę, wykorzystywanie, brak empatii, okrucieństwo,
kłamstwa i oczernianie, hipokryzję, nietolerancję, pychę i zwykłą ludzką
głupotę? Trudno sobie wyobrazić taki świat. W dzisiejszej książce do kawy
natężenie zła i krzywdy przekracza granice czytelniczej wytrzymałości, to chyba
jedna z bardziej przejmujących książek Joanny Bator, gdzie zło podane zostaje
na tacy w prostej beletrystycznej panierce, tak zwyczajnie i prosto, jak gdyby
stanowiło zupełnie oczywisty element świata. Co, rzecz jasna, staje się jeszcze
dosadniejszą gradacją nikczemności. Ukryta między prostymi słowami i w
toczących się rozmowach niegodziwość stanowi literacko atrakcyjny element
zaskoczenia. Trochę jak w życiu, przyznacie, gdzie zło czai się tuż za rogiem i
nie spodziewamy się zupełnie spotkania z nim w cztery oczy.
Przy odkładaniu książki na półkę
pojawiła się spontaniczna myśl, żeby wymazać treść, po prostu. Pożyczyć gumkę
od Młodej i z rozmachem wytrzeć najmniejszy ślad myśli, każdą pojedynczą literę
i ostatnią kropkę na końcu ostatniego zdania. A później zamarzyło mi się
wymazanie zła z całej otaczającej mnie rzeczywistości. Nie mogę tego zrobić,
niestety, mogę jedynie próbować ścierać ślady podłości zwyczajnych,
codziennych, zapobiegać im, uczyć się je rozpoznawać i wypraszać ze swojego
życia, z mojego skromnego kawałka podłogi.
Tylko tyle mogę.
Czytajcie, albo i nie. Wymazujcie
wszelkie przejawy zła na miarę swoich możliwości, w swoich małych i większych
ojczyznach. I kolorujcie swój świat nawet wtedy, gdy podłamują się zniechęcone
i przerażone kredki. Zło czai się w
ciemności, żywi się czernią i ginie w kolorach dobra.
czwartek, 2 grudnia 2021
Przy kawie... o strachach
Troskliwie i pieczołowicie
układane za dnia strachy, oswajane, głaskane po kudłatych głowach nieuczesanych
lęków, wychodzą z pozornie uporządkowanych kryjówek wraz z pierwszą smugą
ciemności. Szybko zapominają, jak zostały dobrze potraktowane, jak im przytulnie
i przyjemnie było w kokonie dnia, jak nakarmione optymizmem drzemały, otulone
kocykami racjonalizacji, rozsądku i zadaniowości. Nocą budzą się gwałtownie,
otwierają okrągłe oczy, w których czai się najpierw delikatne napięcie, po
chwili ostrożna obawa, a później już tylko nagie przerażenie. Emanują okrutną
pewnością siebie i za nic mają wspomnienie dnia, gdy mruczały zadowolone jak
kociaki w błogim dobrostanie zaspokojonych potrzeb. Mnożą się szybko, czasem
mam wrażenie, że przez jakiś pokrętny proces pączkowania wyskakują jeden z
drugiego, równe sobie, albo wyciągane jak nieskończone matrioszki, odwrotnie - każdy
większy od poprzedniego. Są personalizowane, przypisane nam jak kolor oczu albo
preferencje smakowe, przyszyte jak metka, którą trudno oderwać. Życie produkuje
je dla nas bez pytania o faktyczne zapotrzebowanie, uważa, że to dla naszego
dobra, bo tak było zawsze i już, bo tak jest normalnie. Przyzwyczailiśmy się. Moment
dziejowy, w którym się wszyscy znaleźliśmy, darzy nas strachami, czerpiąc je z
rogu obfitości zdarzeń i decyzji. Strachy za oknem, strachy w formie pikseli na
ekranie, strachy krajowe i strachy światowe, strachy w rodzinie i strachy
globalne. I choćbyśmy nie wiem jak starannie je oswajali, w nocy i tak pokazują
swoją prawdziwą naturę, niczym zwierzę w zagrożeniu, człowiek w panice, lub ćma trzepocząca się w
kloszu, który stał się jej więzieniem.
Nie czytajcie książek o strachach
najstraszniejszych, takich, które zginają codzienność do ziemi nie tylko nocą,
ale i za dnia. Poznawajcie strachy, które można okiełznać, zaprzyjaźnić się z
nimi, a potem może i nawet pożegnać, gdy niekochane i zbędne będą stały w progu
z walizką niewykorzystanych możliwości, ciasno upakowanych historii, których
nie było. Można takim strachom stawić czoła, bo gdy się je zobaczy i niechcący
wysypie literkami z kart, będą już znane, będzie wiadomo, jakie smaczki lubią i
czym je zwabić do pokoju pożegnań. Książka dużo podpowie na pełnym grozy sprawdzianie
życia, otworzy różnorodny warsztat umiejętności radzenia sobie z każdym lękiem;
to, co znane, staje się swojskie i łatwiejsze w prowadzeniu na smyczy
oczekiwań. Zatem: czytajcie dużo, oswajajcie swoje i nieswoje strachy, uczcie
się od nich siły i sprawczości, śpijcie nocami – wertujcie książki za dnia (albo odwrotnie). Nadchodzące
Święta Bożego Narodzenia czynią ku temu doskonałą okazję, pochłaniajcie całe
talerze dobra zawartego na stronach, zjadajcie nieograniczone ilości słów
pisanych, wypijajcie cierpkie wino niepokoju po to jedynie, by po chwili poczuć
w sobie rozchodzące się ciepło wiary, krójcie na kawałeczki światy wyobraźni,
by delektować się nimi jeszcze długo potem. Patrzcie w oczy swoich bliskich, aby zobaczyć
w nich miłość i własną, niepodważalną moc czynienia z życia samospełniającej
się przepowiedni szczęścia, nawet jeśli w tym szczęściu dane Wam będzie znaleźć
łyżkę trwożnego dziegciu, szczyptę wątpliwości i niepokoju, oraz kilka ziarenek
zadowolonych z siebie stresów.
Do kawy dziś dobra książka dobrej
autorki. Sue Monk Kidd „Księga tęsknot” – uczta historyczna, beletrystyczna i
emocjonalna, nie tylko dla wierzących w jednego Boga. Czytajcie!
Spokojnych, ciepłych, zdrowych
oraz inspirujących Świąt, ze strachami poukładanymi równo w szufladach. Niech
sobie śpią.
A.B.
piątek, 26 listopada 2021
Przy kawie o uczuciowej symbiozie i pięknej wolności
Schodzą ze szlaku trzymając się
za ręce. Ona, drobna i niska, stąpająca niepewnie po ubitej ziemi i wilgotnych
kamieniach, w szerokiej sportowej przepasce na głowie, on wysoki, sprężysty,
asekurujący każdy jej i swój krok, z dużym plecakiem na ramionach i aparatem
fotograficznym, swobodnie, niemalże nonszalancko przewieszonym na ukos. Białe
litery na płóciennym pasku, krzyczące o marce sprzętu, odbijają się nieskromnie
od szaro-czarnej, polarowej bluzy mężczyzny. Lekko rozbawieni, pogrążeni w
rozmowie, zwyczajnie zadowoleni, stanowią jednakowoż zastanawiającą odmianę
osobowościową, bo większość mijanych na szlaku turystów wtapia się w tłum
uporczywym, sportowym, pełnym determinacji dążeniem do celu, niepozbawionym
cech celowego odseparowywania się od spotykanych po drodze, podobnych sobie i strojem
i owym nastawieniem, piechurów. Oni nie unikają kontaktu; wynika to może z ich
wieku, nieco wyższego niż przeciętny w tym specyficznym miejscu, a może z
charakteru i pełnego życzliwości nastawienia do świata. Spotykamy się, natykamy
się na siebie w sposób nieunikniony, w wąskim przejściu między wysoką ścianą
skalną a szumiącym w dole strumieniem. Nasze latorośle, zadowolone jak zawsze z
kolejnego „odpoczynku”, bez zastanowienia atakują strumyk wydłubywanymi z ziemi
kamyczkami. Ich śmiech toczy się w dół i biegnie razem z wodą, szybko i
radośnie, spływając kaskadą po kamieniach w głąb doliny. „Ooo, jaka brygada,
jak dają radę, takie przedszkolaki jeszcze, aż czwórka ich, i już góry kochają,
no pięknie, pięknie, ale nie idźcie dalej, bo na drodze siedzi niedźwiedź!”, „Co pan mówi, żartuje pan, damy radę, powiemy
mu „dzień dobry” i pójdziemy dalej”, „Haha nie no, naprawdę, serio, chcecie
zobaczyć? Mam nagranie, siedzi sobie i ani myśli zejść ze szlaku, dlatego
wróciliśmy, bo w sumie nie wiadomo, trochę nas zbił z tropu …„. Nasze głowy
pochylają się nad aparatem starszego pana, dzieci wspinają się na palce i
wyciągają szyje, żeby dojrzeć i rzeczywiście, na filmiku sprzed kilku minut
widać puchatego misia słusznych rozmiarów, rozłożonego na górskiej ścieżce w
pozie wysoko relaksacyjnej, rozglądającego się to na prawo, to na lewo… „ Hm,
rzeczywiście, co tu robić, co tu robić, tablice informacyjne powiadają, że
niedźwiedzie w Tatrach to rzecz zwyczajna, nie należy się bać, trzeba spokojnie
iść dalej szlakiem, ale cóż, nie informują, jak się zachować, gdy one siedzą
sobie właśnie na tym szlaku! No nic, idziemy, jeśli miś będzie tam nadal, to
też wrócimy, albo spokojnie poczekamy, podejmiemy decyzję”, „Idziecie? No to my też idziemy. Z wami!
Będzie nam raźniej!” Towarzyszą nam przez następne kilkaset metrów, rozmawiamy.
„Skąd jesteście? Bo my z okolic Łodzi, dwie córki, już dawno dorosłe, też
jeździły z nami, gdy były dziećmi, ale ile namarudziły haha, ciągnąć czasem
było trzeba albo obiecywać cuda ze straganów, teraz wnuki też niezbyt chętne, wasza
brygada pełna energii, widać od razu, że czują się jak rybki w wodzie albo, nie
przymierzając, niedźwiadki w lesie haha… ooo, no proszę, misia nie ma, poszedł sobie,
znudziło mu się”. Rozczarowanie naszego potomstwa, spowodowane brakiem zwierza
powoduje szczere rozbawienie starszych państwa, zawód ukoić mogą tylko żelki i
napoje mocy z mozołem dźwigane w plecakach, dlatego zatrzymujemy się na dłuższą
chwilę, wykorzystując zapraszającą drewnianą ławę, małżeństwo idzie dalej,
żegnamy się wiedząc, że spotkamy się jeszcze w tej forsującej, niespodziewanie
przyjemniejszej niż zwykle podróży, która na moment złączyła nasze losy w
jeden, wspólny. Mijamy się raz po raz, ze śmiechem i pełnymi serdeczności
okrzykami, raz oni odpoczywają, raz my. Kiedy docieramy do celu, siedzą już na
kamieniach podziwiając w ciszy zapierające dech w piersiach widoki. Znów
uśmiechy, gratulacje, słowa powszednie, pulsujące prostą filozofią życia. Zgarniamy
dzieciaki na bok, żeby nie przeszkadzały w odpoczynku, rozkładamy termosy,
dzieci szeleszczą papierem rozpakowując kanapki, ja kątem oka obserwuję, nie
mogę oderwać wzroku od pary zwyczajnych ludzi, zaczarowana obrazem niemalże tak
samo, jak widokiem szczytów skąpanych w południowym słońcu. Bije od nich tyle
wzajemnej miłości, zrozumienia, codziennej radości z bycia razem, że uśmiecham
się do siebie. Zadanie domowe na przyszłość, dbać, pielęgnować, nie
zaprzepaścić, być za dwadzieścia lat w tym samym miejscu, co oni. Zaklinam los,
maluję sobie obraz dni, których jeszcze nie ma, wypełniam je oczekiwaniami i
obietnicami, zamykam oczy i pozwalam spokojnie ułożyć się marzeniom. Jeszcze
nie czas, niech śpią.
Po pierwszej fascynacji, po
totalnym oszołomieniu, po beztroskim i lekko głupiutkim zakochaniu, po
absolutnej symbiozie i zatopieniu się w słowie „my”, po poświęceniu własnej
wyłączności dla doświadczenia całkowitego zjednoczenia, przychodzi w związku
dwojga ludzi moment przełomowy. Do drzwi puka kryzys. Nie jest on niczym
niezwykłym, co więcej – jest potrzebny, tak jak człowiekowi potrzebna jest
szeroko rozumiana zmiana. I co tu się wymądrzać – od stopnia nie zadurzenia ale
prawdziwego zaangażowania uczuciowego i przyjaźni zależy, czy ten kryzys przetrwamy
pomyślnie, i czy stanie się on preludium do komponowania nowej jakości. Takiej
jakości, gdzie nadal częścią wspólną zbioru będziemy „my”, ale jednocześnie
pozwolimy sobie nawzajem na przestrzeń, na swoje własne terytorium, w którym
będziemy mogli rozwijać się jako odrębna indywidualność. Pytanie, na ile nadal
będziemy się kochać, i jakie natężenie uczuciowe, metodą kompromisów uda nam
się zachować, wypracować czy od nowa osiągnąć, pozostaje otwarte. Czy będziemy
już wobec siebie obojętni, czy trzymać nas przy sobie będzie jedynie pełne
rezygnacji przywiązanie, czy też nadal będziemy dla siebie pierwszą krzepiącą
myślą po przebudzeniu rano, a sił witalnych dodawać nam będzie pokonywanie górskich szlaków i przepełnione spokojną radością zachwyty…
O tychże właśnie dylematach jest
dzisiejsza książka do kawy, która wysypywała się ziarenkami słów z czytnika w
turystycznym plecaku, również podczas spotkania z parą zwyczajnych
niezwyczajnych, oraz podczas niedokończonej przygody z niedźwiadkiem. Nie jest
to może najlepsza książka tej autorki, ale mimo wszystko skłania do refleksji.
Zadaje pytania. Rozlicza. Oskarża, ale i rozgrzesza.
Kristin Hannah - „Odległe brzegi”.
Czytajcie! I bądźcie dla siebie
wzajemną podporą na szlaku życia, dziś, jutro i do skończenia świata.