Schodzą ze szlaku trzymając się
za ręce. Ona, drobna i niska, stąpająca niepewnie po ubitej ziemi i wilgotnych
kamieniach, w szerokiej sportowej przepasce na głowie, on wysoki, sprężysty,
asekurujący każdy jej i swój krok, z dużym plecakiem na ramionach i aparatem
fotograficznym, swobodnie, niemalże nonszalancko przewieszonym na ukos. Białe
litery na płóciennym pasku, krzyczące o marce sprzętu, odbijają się nieskromnie
od szaro-czarnej, polarowej bluzy mężczyzny. Lekko rozbawieni, pogrążeni w
rozmowie, zwyczajnie zadowoleni, stanowią jednakowoż zastanawiającą odmianę
osobowościową, bo większość mijanych na szlaku turystów wtapia się w tłum
uporczywym, sportowym, pełnym determinacji dążeniem do celu, niepozbawionym
cech celowego odseparowywania się od spotykanych po drodze, podobnych sobie i strojem
i owym nastawieniem, piechurów. Oni nie unikają kontaktu; wynika to może z ich
wieku, nieco wyższego niż przeciętny w tym specyficznym miejscu, a może z
charakteru i pełnego życzliwości nastawienia do świata. Spotykamy się, natykamy
się na siebie w sposób nieunikniony, w wąskim przejściu między wysoką ścianą
skalną a szumiącym w dole strumieniem. Nasze latorośle, zadowolone jak zawsze z
kolejnego „odpoczynku”, bez zastanowienia atakują strumyk wydłubywanymi z ziemi
kamyczkami. Ich śmiech toczy się w dół i biegnie razem z wodą, szybko i
radośnie, spływając kaskadą po kamieniach w głąb doliny. „Ooo, jaka brygada,
jak dają radę, takie przedszkolaki jeszcze, aż czwórka ich, i już góry kochają,
no pięknie, pięknie, ale nie idźcie dalej, bo na drodze siedzi niedźwiedź!”, „Co pan mówi, żartuje pan, damy radę, powiemy
mu „dzień dobry” i pójdziemy dalej”, „Haha nie no, naprawdę, serio, chcecie
zobaczyć? Mam nagranie, siedzi sobie i ani myśli zejść ze szlaku, dlatego
wróciliśmy, bo w sumie nie wiadomo, trochę nas zbił z tropu …„. Nasze głowy
pochylają się nad aparatem starszego pana, dzieci wspinają się na palce i
wyciągają szyje, żeby dojrzeć i rzeczywiście, na filmiku sprzed kilku minut
widać puchatego misia słusznych rozmiarów, rozłożonego na górskiej ścieżce w
pozie wysoko relaksacyjnej, rozglądającego się to na prawo, to na lewo… „ Hm,
rzeczywiście, co tu robić, co tu robić, tablice informacyjne powiadają, że
niedźwiedzie w Tatrach to rzecz zwyczajna, nie należy się bać, trzeba spokojnie
iść dalej szlakiem, ale cóż, nie informują, jak się zachować, gdy one siedzą
sobie właśnie na tym szlaku! No nic, idziemy, jeśli miś będzie tam nadal, to
też wrócimy, albo spokojnie poczekamy, podejmiemy decyzję”, „Idziecie? No to my też idziemy. Z wami!
Będzie nam raźniej!” Towarzyszą nam przez następne kilkaset metrów, rozmawiamy.
„Skąd jesteście? Bo my z okolic Łodzi, dwie córki, już dawno dorosłe, też
jeździły z nami, gdy były dziećmi, ale ile namarudziły haha, ciągnąć czasem
było trzeba albo obiecywać cuda ze straganów, teraz wnuki też niezbyt chętne, wasza
brygada pełna energii, widać od razu, że czują się jak rybki w wodzie albo, nie
przymierzając, niedźwiadki w lesie haha… ooo, no proszę, misia nie ma, poszedł sobie,
znudziło mu się”. Rozczarowanie naszego potomstwa, spowodowane brakiem zwierza
powoduje szczere rozbawienie starszych państwa, zawód ukoić mogą tylko żelki i
napoje mocy z mozołem dźwigane w plecakach, dlatego zatrzymujemy się na dłuższą
chwilę, wykorzystując zapraszającą drewnianą ławę, małżeństwo idzie dalej,
żegnamy się wiedząc, że spotkamy się jeszcze w tej forsującej, niespodziewanie
przyjemniejszej niż zwykle podróży, która na moment złączyła nasze losy w
jeden, wspólny. Mijamy się raz po raz, ze śmiechem i pełnymi serdeczności
okrzykami, raz oni odpoczywają, raz my. Kiedy docieramy do celu, siedzą już na
kamieniach podziwiając w ciszy zapierające dech w piersiach widoki. Znów
uśmiechy, gratulacje, słowa powszednie, pulsujące prostą filozofią życia. Zgarniamy
dzieciaki na bok, żeby nie przeszkadzały w odpoczynku, rozkładamy termosy,
dzieci szeleszczą papierem rozpakowując kanapki, ja kątem oka obserwuję, nie
mogę oderwać wzroku od pary zwyczajnych ludzi, zaczarowana obrazem niemalże tak
samo, jak widokiem szczytów skąpanych w południowym słońcu. Bije od nich tyle
wzajemnej miłości, zrozumienia, codziennej radości z bycia razem, że uśmiecham
się do siebie. Zadanie domowe na przyszłość, dbać, pielęgnować, nie
zaprzepaścić, być za dwadzieścia lat w tym samym miejscu, co oni. Zaklinam los,
maluję sobie obraz dni, których jeszcze nie ma, wypełniam je oczekiwaniami i
obietnicami, zamykam oczy i pozwalam spokojnie ułożyć się marzeniom. Jeszcze
nie czas, niech śpią.
Po pierwszej fascynacji, po
totalnym oszołomieniu, po beztroskim i lekko głupiutkim zakochaniu, po
absolutnej symbiozie i zatopieniu się w słowie „my”, po poświęceniu własnej
wyłączności dla doświadczenia całkowitego zjednoczenia, przychodzi w związku
dwojga ludzi moment przełomowy. Do drzwi puka kryzys. Nie jest on niczym
niezwykłym, co więcej – jest potrzebny, tak jak człowiekowi potrzebna jest
szeroko rozumiana zmiana. I co tu się wymądrzać – od stopnia nie zadurzenia ale
prawdziwego zaangażowania uczuciowego i przyjaźni zależy, czy ten kryzys przetrwamy
pomyślnie, i czy stanie się on preludium do komponowania nowej jakości. Takiej
jakości, gdzie nadal częścią wspólną zbioru będziemy „my”, ale jednocześnie
pozwolimy sobie nawzajem na przestrzeń, na swoje własne terytorium, w którym
będziemy mogli rozwijać się jako odrębna indywidualność. Pytanie, na ile nadal
będziemy się kochać, i jakie natężenie uczuciowe, metodą kompromisów uda nam
się zachować, wypracować czy od nowa osiągnąć, pozostaje otwarte. Czy będziemy
już wobec siebie obojętni, czy trzymać nas przy sobie będzie jedynie pełne
rezygnacji przywiązanie, czy też nadal będziemy dla siebie pierwszą krzepiącą
myślą po przebudzeniu rano, a sił witalnych dodawać nam będzie pokonywanie górskich szlaków i przepełnione spokojną radością zachwyty…
O tychże właśnie dylematach jest
dzisiejsza książka do kawy, która wysypywała się ziarenkami słów z czytnika w
turystycznym plecaku, również podczas spotkania z parą zwyczajnych
niezwyczajnych, oraz podczas niedokończonej przygody z niedźwiadkiem. Nie jest
to może najlepsza książka tej autorki, ale mimo wszystko skłania do refleksji.
Zadaje pytania. Rozlicza. Oskarża, ale i rozgrzesza.
Kristin Hannah - „Odległe brzegi”.
Czytajcie! I bądźcie dla siebie
wzajemną podporą na szlaku życia, dziś, jutro i do skończenia świata.