Obserwatorzy

piątek, 26 listopada 2021

Przy kawie o uczuciowej symbiozie i pięknej wolności

 


Schodzą ze szlaku trzymając się za ręce. Ona, drobna i niska, stąpająca niepewnie po ubitej ziemi i wilgotnych kamieniach, w szerokiej sportowej przepasce na głowie, on wysoki, sprężysty, asekurujący każdy jej i swój krok, z dużym plecakiem na ramionach i aparatem fotograficznym, swobodnie, niemalże nonszalancko przewieszonym na ukos. Białe litery na płóciennym pasku, krzyczące o marce sprzętu, odbijają się nieskromnie od szaro-czarnej, polarowej bluzy mężczyzny. Lekko rozbawieni, pogrążeni w rozmowie, zwyczajnie zadowoleni, stanowią jednakowoż zastanawiającą odmianę osobowościową, bo większość mijanych na szlaku turystów wtapia się w tłum uporczywym, sportowym, pełnym determinacji dążeniem do celu, niepozbawionym cech celowego odseparowywania się od spotykanych po drodze, podobnych sobie i strojem i owym nastawieniem, piechurów. Oni nie unikają kontaktu; wynika to może z ich wieku, nieco wyższego niż przeciętny w tym specyficznym miejscu, a może z charakteru i pełnego życzliwości nastawienia do świata. Spotykamy się, natykamy się na siebie w sposób nieunikniony, w wąskim przejściu między wysoką ścianą skalną a szumiącym w dole strumieniem. Nasze latorośle, zadowolone jak zawsze z kolejnego „odpoczynku”, bez zastanowienia atakują strumyk wydłubywanymi z ziemi kamyczkami. Ich śmiech toczy się w dół i biegnie razem z wodą, szybko i radośnie, spływając kaskadą po kamieniach w głąb doliny. „Ooo, jaka brygada, jak dają radę, takie przedszkolaki jeszcze, aż czwórka ich, i już góry kochają, no pięknie, pięknie, ale nie idźcie dalej, bo na drodze siedzi niedźwiedź!”,  „Co pan mówi, żartuje pan, damy radę, powiemy mu „dzień dobry” i pójdziemy dalej”, „Haha nie no, naprawdę, serio, chcecie zobaczyć? Mam nagranie, siedzi sobie i ani myśli zejść ze szlaku, dlatego wróciliśmy, bo w sumie nie wiadomo, trochę nas zbił z tropu …„. Nasze głowy pochylają się nad aparatem starszego pana, dzieci wspinają się na palce i wyciągają szyje, żeby dojrzeć i rzeczywiście, na filmiku sprzed kilku minut widać puchatego misia słusznych rozmiarów, rozłożonego na górskiej ścieżce w pozie wysoko relaksacyjnej, rozglądającego się to na prawo, to na lewo… „ Hm, rzeczywiście, co tu robić, co tu robić, tablice informacyjne powiadają, że niedźwiedzie w Tatrach to rzecz zwyczajna, nie należy się bać, trzeba spokojnie iść dalej szlakiem, ale cóż, nie informują, jak się zachować, gdy one siedzą sobie właśnie na tym szlaku! No nic, idziemy, jeśli miś będzie tam nadal, to też wrócimy, albo spokojnie poczekamy, podejmiemy decyzję”,  „Idziecie? No to my też idziemy. Z wami! Będzie nam raźniej!” Towarzyszą nam przez następne kilkaset metrów, rozmawiamy. „Skąd jesteście? Bo my z okolic Łodzi, dwie córki, już dawno dorosłe, też jeździły z nami, gdy były dziećmi, ale ile namarudziły haha, ciągnąć czasem było trzeba albo obiecywać cuda ze straganów, teraz wnuki też niezbyt chętne, wasza brygada pełna energii, widać od razu, że czują się jak rybki w wodzie albo, nie przymierzając, niedźwiadki w lesie haha… ooo,  no proszę, misia nie ma, poszedł sobie, znudziło mu się”. Rozczarowanie naszego potomstwa, spowodowane brakiem zwierza powoduje szczere rozbawienie starszych państwa, zawód ukoić mogą tylko żelki i napoje mocy z mozołem dźwigane w plecakach, dlatego zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, wykorzystując zapraszającą drewnianą ławę, małżeństwo idzie dalej, żegnamy się wiedząc, że spotkamy się jeszcze w tej forsującej, niespodziewanie przyjemniejszej niż zwykle podróży, która na moment złączyła nasze losy w jeden, wspólny. Mijamy się raz po raz, ze śmiechem i pełnymi serdeczności okrzykami, raz oni odpoczywają, raz my. Kiedy docieramy do celu, siedzą już na kamieniach podziwiając w ciszy zapierające dech w piersiach widoki. Znów uśmiechy, gratulacje, słowa powszednie, pulsujące prostą filozofią życia. Zgarniamy dzieciaki na bok, żeby nie przeszkadzały w odpoczynku, rozkładamy termosy, dzieci szeleszczą papierem rozpakowując kanapki, ja kątem oka obserwuję, nie mogę oderwać wzroku od pary zwyczajnych ludzi, zaczarowana obrazem niemalże tak samo, jak widokiem szczytów skąpanych w południowym słońcu. Bije od nich tyle wzajemnej miłości, zrozumienia, codziennej radości z bycia razem, że uśmiecham się do siebie. Zadanie domowe na przyszłość, dbać, pielęgnować, nie zaprzepaścić, być za dwadzieścia lat w tym samym miejscu, co oni. Zaklinam los, maluję sobie obraz dni, których jeszcze nie ma, wypełniam je oczekiwaniami i obietnicami, zamykam oczy i pozwalam spokojnie ułożyć się marzeniom. Jeszcze nie czas, niech śpią.

Po pierwszej fascynacji, po totalnym oszołomieniu, po beztroskim i lekko głupiutkim zakochaniu, po absolutnej symbiozie i zatopieniu się w słowie „my”, po poświęceniu własnej wyłączności dla doświadczenia całkowitego zjednoczenia, przychodzi w związku dwojga ludzi moment przełomowy. Do drzwi puka kryzys. Nie jest on niczym niezwykłym, co więcej – jest potrzebny, tak jak człowiekowi potrzebna jest szeroko rozumiana zmiana. I co tu się wymądrzać – od stopnia nie zadurzenia ale prawdziwego zaangażowania uczuciowego i przyjaźni zależy, czy ten kryzys przetrwamy pomyślnie, i czy stanie się on preludium do komponowania nowej jakości. Takiej jakości, gdzie nadal częścią wspólną zbioru będziemy „my”, ale jednocześnie pozwolimy sobie nawzajem na przestrzeń, na swoje własne terytorium, w którym będziemy mogli rozwijać się jako odrębna indywidualność. Pytanie, na ile nadal będziemy się kochać, i jakie natężenie uczuciowe, metodą kompromisów uda nam się zachować, wypracować czy od nowa osiągnąć, pozostaje otwarte. Czy będziemy już wobec siebie obojętni, czy trzymać nas przy sobie będzie jedynie pełne rezygnacji przywiązanie, czy też nadal będziemy dla siebie pierwszą krzepiącą myślą po przebudzeniu rano, a sił witalnych dodawać nam będzie pokonywanie górskich szlaków i przepełnione spokojną radością zachwyty…

O tychże właśnie dylematach jest dzisiejsza książka do kawy, która wysypywała się ziarenkami słów z czytnika w turystycznym plecaku, również podczas spotkania z parą zwyczajnych niezwyczajnych, oraz podczas niedokończonej przygody z niedźwiadkiem. Nie jest to może najlepsza książka tej autorki, ale mimo wszystko skłania do refleksji. Zadaje pytania. Rozlicza. Oskarża, ale i rozgrzesza.

Kristin Hannah -  „Odległe brzegi”.

Czytajcie! I bądźcie dla siebie wzajemną podporą na szlaku życia, dziś, jutro i do skończenia świata.