Obserwatorzy

piątek, 17 grudnia 2021

Przy kawie o czerni zła i niedoskonałych kredkach

 



Skupiona, począwszy od stóp odzianych w brokatowe kapcie z jednorożcem, aż po ostatni koniuszek włosa na głowie zaplątanego w roztrzepaną kitkę Młoda tworzy dzieło swojego życia. Arkusz papieru cierpliwie przyjmuje dokładne i energiczne mazaje kredek prowadzonych sześcioletnią, profesjonalną i  doświadczoną w artystycznym działaniu dłonią. Kontury roślin i zwierząt, wcześniej nakreślonych przez nią samą, powoli przyjmują barwy niestandardowe, niekoniecznie zgodne ze stereotypami, czy z zupełnie nieistotnym w procesie prawdziwego tworzenia realizmem wizualnym. Obserwuję ją spod oka. Zadowolona, przerywa od czasu do czasu pracę, zastyga z dłonią zawieszoną nad kartką, kredka w kolorze nieba przesuwa się między palcami w niemym zastanowieniu - czy stoimy, czy robimy, czy wracamy na odpoczynek do metalowego pudełka z przegródkami. Jednak robimy! Niebieska wzdycha z ulgą, słyszę tę ulgę w kojącym skrzypieniu nieco startego już rysika, gdy precyzyjnie obrysowuje strzeliste królicze uszy. Nagle dzieje się coś zupełnie nieprzewidywalnego, coś, co wydarza się tylko w najgorszych małoletnio - dziewczęcych snach. Kredka pod naciskiem palców Młodej traci przyczepność, rysik wyłamuje się z obudowy, rozpadając się jednocześnie na kilka drobnych kawałków, które w ułamku sekundy, w ostatnim życiowym podrygu znaczą swoją własną autorską kompozycją niebieskich kresek zbrodniczy ślad na kartce. Ślad niestety wykraczający poza ołówkowy kontur jednego z okazałych uszu króliczka. Młoda nieruchomieje. Słyszę, jak powolutku rozpada się jej dziecięcy, uporządkowany świat, w którym dawno już nie ma miejsca na niepokorność kredek, i który za chwilę rozpłynie się w deszczu łez, tworząc kałuże rozpaczy i rozżalenia, bo przecież „mama, ja umiem już kolorować „niewyjeżdżalnie”, a ten rysunek jest taki ważny i nie może być zepsuty, a zepsuł się i muszę od nowa…”. Zapobiegam tragedii błyskawicznie, przerywając Młodej rozpoczęty już proces żalu tuż za progiem krytycznym, gdy tylko drżenie brody w charakterze preludium świadczy o zbliżającej się kakofonii lamentów. Szybko sięgam do leżącego obok piórnika i wyjmuję owalną, białą gumkę do mazania, z triumfem podnoszę ją do góry, niczym trofeum zdobyte w najważniejszych zawodach świata i kładę na kartce obok niebieskiego dowodu zbrodni, jakiej dopuściła się porzucona teraz i pozbawiona godności niekompletna kredka. „A, zapomniałam, że te kredki można wymazać” - mruczy Młoda i jej kilkuletnia kraina istnienia, stojąca w obliczu całkowitego pogrążenia się w ciemności, w której nic tylko deszcz, chłód i ruiny, nagle odzyskuje oddech, jaśnieje i prostuje się, łapiąc w locie spadające powoli odłamki pokruszonej wiary w siebie. Wszystko wraca do normy, chmury rozpływają się po nieboskłonie, gumka zaciera ślady zbrodni, a królik odzyskuje regularny kontur narządu słuchu, który staje się wyraźnie podkreślonym i powoli wypełniającym się kolorem kickowym uchem. Świat pomalowany na niebiesko emanuje optymizmem.

A gdyby tak można było wymazać z toczących się dziejów świata całe zło? Pozbierać wszystkie gumki do ścierania i starannie zetrzeć z ludzkich umysłów wszelkie plany, przyczyny, chęci, powody, predyspozycje i kaprysy, pchające do mrocznych zachowań i działań? Gdyby, jak z dziecięcego rysunku, udało się wymazać przemoc, krzywdę najsłabszych, niesprawiedliwość, chciwość i obojętność, biedę, wykorzystywanie, brak empatii, okrucieństwo, kłamstwa i oczernianie, hipokryzję, nietolerancję, pychę i zwykłą ludzką głupotę? Trudno sobie wyobrazić taki świat. W dzisiejszej książce do kawy natężenie zła i krzywdy przekracza granice czytelniczej wytrzymałości, to chyba jedna z bardziej przejmujących książek Joanny Bator, gdzie zło podane zostaje na tacy w prostej beletrystycznej panierce, tak zwyczajnie i prosto, jak gdyby stanowiło zupełnie oczywisty element świata. Co, rzecz jasna, staje się jeszcze dosadniejszą gradacją nikczemności. Ukryta między prostymi słowami i w toczących się rozmowach niegodziwość stanowi literacko atrakcyjny element zaskoczenia. Trochę jak w życiu, przyznacie, gdzie zło czai się tuż za rogiem i nie spodziewamy się zupełnie spotkania z nim w cztery oczy.

Przy odkładaniu książki na półkę pojawiła się spontaniczna myśl, żeby wymazać treść, po prostu. Pożyczyć gumkę od Młodej i z rozmachem wytrzeć najmniejszy ślad myśli, każdą pojedynczą literę i ostatnią kropkę na końcu ostatniego zdania. A później zamarzyło mi się wymazanie zła z całej otaczającej mnie rzeczywistości. Nie mogę tego zrobić, niestety, mogę jedynie próbować ścierać ślady podłości zwyczajnych, codziennych, zapobiegać im, uczyć się je rozpoznawać i wypraszać ze swojego życia, z mojego skromnego kawałka podłogi.  Tylko tyle mogę.

Czytajcie, albo i nie. Wymazujcie wszelkie przejawy zła na miarę swoich możliwości, w swoich małych i większych ojczyznach. I kolorujcie swój świat nawet wtedy, gdy podłamują się zniechęcone i przerażone kredki.  Zło czai się w ciemności, żywi się czernią i ginie w kolorach dobra.


czwartek, 2 grudnia 2021

Przy kawie... o strachach

 



Troskliwie i pieczołowicie układane za dnia strachy, oswajane, głaskane po kudłatych głowach nieuczesanych lęków, wychodzą z pozornie uporządkowanych kryjówek wraz z pierwszą smugą ciemności. Szybko zapominają, jak zostały dobrze potraktowane, jak im przytulnie i przyjemnie było w kokonie dnia, jak nakarmione optymizmem drzemały, otulone kocykami racjonalizacji, rozsądku i zadaniowości. Nocą budzą się gwałtownie, otwierają okrągłe oczy, w których czai się najpierw delikatne napięcie, po chwili ostrożna obawa, a później już tylko nagie przerażenie. Emanują okrutną pewnością siebie i za nic mają wspomnienie dnia, gdy mruczały zadowolone jak kociaki w błogim dobrostanie zaspokojonych potrzeb. Mnożą się szybko, czasem mam wrażenie, że przez jakiś pokrętny proces pączkowania wyskakują jeden z drugiego, równe sobie, albo wyciągane jak nieskończone matrioszki, odwrotnie - każdy większy od poprzedniego. Są personalizowane, przypisane nam jak kolor oczu albo preferencje smakowe, przyszyte jak metka, którą trudno oderwać. Życie produkuje je dla nas bez pytania o faktyczne zapotrzebowanie, uważa, że to dla naszego dobra, bo tak było zawsze i już, bo tak jest normalnie. Przyzwyczailiśmy się. Moment dziejowy, w którym się wszyscy znaleźliśmy, darzy nas strachami, czerpiąc je z rogu obfitości zdarzeń i decyzji. Strachy za oknem, strachy w formie pikseli na ekranie, strachy krajowe i strachy światowe, strachy w rodzinie i strachy globalne. I choćbyśmy nie wiem jak starannie je oswajali, w nocy i tak pokazują swoją prawdziwą naturę, niczym zwierzę w zagrożeniu,  człowiek w panice, lub ćma trzepocząca się w kloszu, który stał się jej więzieniem.

Nie czytajcie książek o strachach najstraszniejszych, takich, które zginają codzienność do ziemi nie tylko nocą, ale i za dnia. Poznawajcie strachy, które można okiełznać, zaprzyjaźnić się z nimi, a potem może i nawet pożegnać, gdy niekochane i zbędne będą stały w progu z walizką niewykorzystanych możliwości, ciasno upakowanych historii, których nie było. Można takim strachom stawić czoła, bo gdy się je zobaczy i niechcący wysypie literkami z kart, będą już znane, będzie wiadomo, jakie smaczki lubią i czym je zwabić do pokoju pożegnań. Książka dużo podpowie na pełnym grozy sprawdzianie życia, otworzy różnorodny warsztat umiejętności radzenia sobie z każdym lękiem; to, co znane, staje się swojskie i łatwiejsze w prowadzeniu na smyczy oczekiwań. Zatem: czytajcie dużo, oswajajcie swoje i nieswoje strachy, uczcie się od nich siły i sprawczości, śpijcie nocami –  wertujcie książki za dnia (albo odwrotnie). Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia czynią ku temu doskonałą okazję, pochłaniajcie całe talerze dobra zawartego na stronach, zjadajcie nieograniczone ilości słów pisanych, wypijajcie cierpkie wino niepokoju po to jedynie, by po chwili poczuć w sobie rozchodzące się ciepło wiary, krójcie na kawałeczki światy wyobraźni, by delektować się nimi jeszcze długo potem.  Patrzcie w oczy swoich bliskich, aby zobaczyć w nich miłość i własną, niepodważalną moc czynienia z życia samospełniającej się przepowiedni szczęścia, nawet jeśli w tym szczęściu dane Wam będzie znaleźć łyżkę trwożnego dziegciu, szczyptę wątpliwości i niepokoju, oraz kilka ziarenek zadowolonych z siebie stresów.

Do kawy dziś dobra książka dobrej autorki. Sue Monk Kidd „Księga tęsknot” – uczta historyczna, beletrystyczna i emocjonalna, nie tylko dla wierzących w jednego Boga. Czytajcie!

Spokojnych, ciepłych, zdrowych oraz inspirujących Świąt, ze strachami poukładanymi równo w szufladach. Niech sobie śpią.

A.B.

 

piątek, 26 listopada 2021

Przy kawie o uczuciowej symbiozie i pięknej wolności

 


Schodzą ze szlaku trzymając się za ręce. Ona, drobna i niska, stąpająca niepewnie po ubitej ziemi i wilgotnych kamieniach, w szerokiej sportowej przepasce na głowie, on wysoki, sprężysty, asekurujący każdy jej i swój krok, z dużym plecakiem na ramionach i aparatem fotograficznym, swobodnie, niemalże nonszalancko przewieszonym na ukos. Białe litery na płóciennym pasku, krzyczące o marce sprzętu, odbijają się nieskromnie od szaro-czarnej, polarowej bluzy mężczyzny. Lekko rozbawieni, pogrążeni w rozmowie, zwyczajnie zadowoleni, stanowią jednakowoż zastanawiającą odmianę osobowościową, bo większość mijanych na szlaku turystów wtapia się w tłum uporczywym, sportowym, pełnym determinacji dążeniem do celu, niepozbawionym cech celowego odseparowywania się od spotykanych po drodze, podobnych sobie i strojem i owym nastawieniem, piechurów. Oni nie unikają kontaktu; wynika to może z ich wieku, nieco wyższego niż przeciętny w tym specyficznym miejscu, a może z charakteru i pełnego życzliwości nastawienia do świata. Spotykamy się, natykamy się na siebie w sposób nieunikniony, w wąskim przejściu między wysoką ścianą skalną a szumiącym w dole strumieniem. Nasze latorośle, zadowolone jak zawsze z kolejnego „odpoczynku”, bez zastanowienia atakują strumyk wydłubywanymi z ziemi kamyczkami. Ich śmiech toczy się w dół i biegnie razem z wodą, szybko i radośnie, spływając kaskadą po kamieniach w głąb doliny. „Ooo, jaka brygada, jak dają radę, takie przedszkolaki jeszcze, aż czwórka ich, i już góry kochają, no pięknie, pięknie, ale nie idźcie dalej, bo na drodze siedzi niedźwiedź!”,  „Co pan mówi, żartuje pan, damy radę, powiemy mu „dzień dobry” i pójdziemy dalej”, „Haha nie no, naprawdę, serio, chcecie zobaczyć? Mam nagranie, siedzi sobie i ani myśli zejść ze szlaku, dlatego wróciliśmy, bo w sumie nie wiadomo, trochę nas zbił z tropu …„. Nasze głowy pochylają się nad aparatem starszego pana, dzieci wspinają się na palce i wyciągają szyje, żeby dojrzeć i rzeczywiście, na filmiku sprzed kilku minut widać puchatego misia słusznych rozmiarów, rozłożonego na górskiej ścieżce w pozie wysoko relaksacyjnej, rozglądającego się to na prawo, to na lewo… „ Hm, rzeczywiście, co tu robić, co tu robić, tablice informacyjne powiadają, że niedźwiedzie w Tatrach to rzecz zwyczajna, nie należy się bać, trzeba spokojnie iść dalej szlakiem, ale cóż, nie informują, jak się zachować, gdy one siedzą sobie właśnie na tym szlaku! No nic, idziemy, jeśli miś będzie tam nadal, to też wrócimy, albo spokojnie poczekamy, podejmiemy decyzję”,  „Idziecie? No to my też idziemy. Z wami! Będzie nam raźniej!” Towarzyszą nam przez następne kilkaset metrów, rozmawiamy. „Skąd jesteście? Bo my z okolic Łodzi, dwie córki, już dawno dorosłe, też jeździły z nami, gdy były dziećmi, ale ile namarudziły haha, ciągnąć czasem było trzeba albo obiecywać cuda ze straganów, teraz wnuki też niezbyt chętne, wasza brygada pełna energii, widać od razu, że czują się jak rybki w wodzie albo, nie przymierzając, niedźwiadki w lesie haha… ooo,  no proszę, misia nie ma, poszedł sobie, znudziło mu się”. Rozczarowanie naszego potomstwa, spowodowane brakiem zwierza powoduje szczere rozbawienie starszych państwa, zawód ukoić mogą tylko żelki i napoje mocy z mozołem dźwigane w plecakach, dlatego zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, wykorzystując zapraszającą drewnianą ławę, małżeństwo idzie dalej, żegnamy się wiedząc, że spotkamy się jeszcze w tej forsującej, niespodziewanie przyjemniejszej niż zwykle podróży, która na moment złączyła nasze losy w jeden, wspólny. Mijamy się raz po raz, ze śmiechem i pełnymi serdeczności okrzykami, raz oni odpoczywają, raz my. Kiedy docieramy do celu, siedzą już na kamieniach podziwiając w ciszy zapierające dech w piersiach widoki. Znów uśmiechy, gratulacje, słowa powszednie, pulsujące prostą filozofią życia. Zgarniamy dzieciaki na bok, żeby nie przeszkadzały w odpoczynku, rozkładamy termosy, dzieci szeleszczą papierem rozpakowując kanapki, ja kątem oka obserwuję, nie mogę oderwać wzroku od pary zwyczajnych ludzi, zaczarowana obrazem niemalże tak samo, jak widokiem szczytów skąpanych w południowym słońcu. Bije od nich tyle wzajemnej miłości, zrozumienia, codziennej radości z bycia razem, że uśmiecham się do siebie. Zadanie domowe na przyszłość, dbać, pielęgnować, nie zaprzepaścić, być za dwadzieścia lat w tym samym miejscu, co oni. Zaklinam los, maluję sobie obraz dni, których jeszcze nie ma, wypełniam je oczekiwaniami i obietnicami, zamykam oczy i pozwalam spokojnie ułożyć się marzeniom. Jeszcze nie czas, niech śpią.

Po pierwszej fascynacji, po totalnym oszołomieniu, po beztroskim i lekko głupiutkim zakochaniu, po absolutnej symbiozie i zatopieniu się w słowie „my”, po poświęceniu własnej wyłączności dla doświadczenia całkowitego zjednoczenia, przychodzi w związku dwojga ludzi moment przełomowy. Do drzwi puka kryzys. Nie jest on niczym niezwykłym, co więcej – jest potrzebny, tak jak człowiekowi potrzebna jest szeroko rozumiana zmiana. I co tu się wymądrzać – od stopnia nie zadurzenia ale prawdziwego zaangażowania uczuciowego i przyjaźni zależy, czy ten kryzys przetrwamy pomyślnie, i czy stanie się on preludium do komponowania nowej jakości. Takiej jakości, gdzie nadal częścią wspólną zbioru będziemy „my”, ale jednocześnie pozwolimy sobie nawzajem na przestrzeń, na swoje własne terytorium, w którym będziemy mogli rozwijać się jako odrębna indywidualność. Pytanie, na ile nadal będziemy się kochać, i jakie natężenie uczuciowe, metodą kompromisów uda nam się zachować, wypracować czy od nowa osiągnąć, pozostaje otwarte. Czy będziemy już wobec siebie obojętni, czy trzymać nas przy sobie będzie jedynie pełne rezygnacji przywiązanie, czy też nadal będziemy dla siebie pierwszą krzepiącą myślą po przebudzeniu rano, a sił witalnych dodawać nam będzie pokonywanie górskich szlaków i przepełnione spokojną radością zachwyty…

O tychże właśnie dylematach jest dzisiejsza książka do kawy, która wysypywała się ziarenkami słów z czytnika w turystycznym plecaku, również podczas spotkania z parą zwyczajnych niezwyczajnych, oraz podczas niedokończonej przygody z niedźwiadkiem. Nie jest to może najlepsza książka tej autorki, ale mimo wszystko skłania do refleksji. Zadaje pytania. Rozlicza. Oskarża, ale i rozgrzesza.

Kristin Hannah -  „Odległe brzegi”.

Czytajcie! I bądźcie dla siebie wzajemną podporą na szlaku życia, dziś, jutro i do skończenia świata.



środa, 10 listopada 2021

Przy kawie o tym, co mówi wiatr


W starych, zmęczonych świerkach szumi wiatr. Budynek kościoła, prawie niewidoczny za nimi, niewzruszenie i z kamienną powagą od lat wysłuchuje smrekowych opowieści, czasem dynamicznych i wzburzonych, gdy siła gestykulacji gnie drzewa ku ziemi i każe wzajem opierać się o siebie, a czasem łagodnych, jak szept, gdy lekkie podmuchy trącają gałązki tańczące w rytm drzewnych słów. Kojące pohukiwania puszczyków, zerwanych rankiem ze snu, milkną, gdy tylko historia poczyna się snuć, łącząc się delikatną nitką z poprzednią gawędą. I nic, tylko stać, lub siąść, i patrzeć, i słuchać, bo siła tego przekazu, nabrzmiała wzruszeniem, nie pozwala odwrócić się i odejść.

Dziś nie ma już tych świerków, odleciały puszczyki. Bezlitosna nowoczesność odbiera głos tym, którzy piszą wspomnienia dawnych lat. Odchodzą ludzie i drzewa, zapadają się stare budynki, niegdyś pulsujące ciepłym życiem,  a świat z okrutną determinacją kręci się dalej. Inne drzewa opowiadają sobie historie, może już bardziej współczesne; czy dane im będzie długo poddawać się wiatrom wspomnień? Czy człowiek pozwoli…?

Niech nas historia bardzo obchodzi. Nawet, jeśli nas fakty irytują, oburzają, niepokoją i wywołują obawy. Nawet, jeśli nam trudno ogarnąć rozumem bezmiar okrucieństw i żadnym sposobem nie możemy odnaleźć uzasadnienia dla decyzji i wydarzeń. Nawet jeśli nam się wydaje, że nas to nie dotyczy, bo przecież było - minęło. Każdy z nas ma swoje miejsce w historii ludzkości, nie tylko współczesnej ale i tej, co minęła, wszak nie jesteśmy pierwsi, snuje się za nami dziejowy porządek świata i zależność genetyczna. Niektórzy naukowcy uważają, że pamięć komórkowa zachowuje wspomnienia wydarzeń, myśli i odczuć naszych przodków, stąd uczucie deja vu towarzyszące nam w niektórych sytuacjach, wywołujące refleksje: skąd ja to znam? Skąd wiem? Byłam tu kiedyś? Przeżyłam to? Naszym przodkom pamięć niewiele już pomoże, jeśli gdzieś są – to są ponad to, szczęśliwi, wypełnieni życiem, które mieli „do zrobienia”. Jeżeli funkcjonują jak jakiś niezrozumiały dla nas byt, to pewnie czekają na nas. Albo są energią, która nas czule otacza. Albo  wiatrem, który zaplątany w gałęzie skarży się, że to życie… ech! -   takie krótkie  było, i co by o nim nie mówić - piękne, i gdyby się tylko wiedziało wtedy… Gdyby można było powtórzyć je jeszcze raz!  

Pamięć o tym, co było, jest mądrą podporą głównie dla nas. Nie tylko dlatego, że mamy szansę nie powtarzać spektakularnych błędów ludzkości. Nie dlatego, że mamy możliwość poczuć się lepiej, odetchnąć z ulgą, bo żyjemy w czasie i miejscu, w którym nie musimy chronić się przed atakami obcych wojsk, nie jesteśmy zmuszeni podporządkować się okrutnemu zaborcy i nie zostaliśmy siłą zmuszeni do wyznawania wiary, z którą nie chcemy się identyfikować. Głównym zadaniem pamięci jest pomoc w zrozumieniu, że pewne procesy historyczne są nieuniknione, i trudne, dopóki ludźmi rządzić będzie obłęd – zaślepienie władzą, chciwością, obojętnością, ignorancją, ograniczeniem umysłowym.  Przygnębiające? Tak. Ale jednocześnie wyzwalające w nas najgłębsze pokłady nadziei, że ciągle mamy szansę być dla świata mile widzianym i życzliwym gościem, a nie okrutnym najeźdźcą. I w każdym rozdziale dzieła o ludzkości istnieją bohaterowie, którym zależy i którzy wykonują dobrą robotę dla dobra nas wszystkich. Oni mieli bezwzględnych Krzyżaków, zaborców i okupantów, epidemie i głód. My mamy widmo wojen technologicznych, uchodźców na granicy, kryzysy ekonomiczne i gwałcenie praw człowieka. Oni mieli króla Dawida, Zawiszę Czarnego, Marię Skłodowską i Nelsona Mandelę. My mamy Papieża Franciszka, Olgę Tokarczuk, Billa Gatesa i Jurka Owsiaka. Dużo jest do zrobienia na świecie, czasem ma się wrażenie, że jeszcze więcej, niż kiedyś, gdyż pomimo poszerzania horyzontów umysłowych i rozwoju we wszystkich niemalże dziedzinach życia, piętrzenie się nowych problemów zakopuje nas w stercie niemocy i bezradności. Bo, jak pisał Stachura: „ Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej”. Ale nie ustawajmy w dobrych działaniach na poziomie lokalnym, w życzliwości wobec drugiego człowieka i w docenianiu tych, którzy na jednostkowych barkach próbują dźwignąć świat po raz kolejny. Oby mieli pomocnych ramion wokół siebie coraz więcej. Również naszych ramion.


Do kawy dziś trochę historii w formie beletrystycznej. 

Czytajcie!

 I pamiętajcie!


poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Przy kawie o tym, jaką rolę pełnią "inni"

    




 Wyobraź sobie, że masz się urodzić. Jesteś nieskalaną żadnym drukiem czystą kartą. Nie zaprogramowano w tobie żadnych cech fizycznych ani osobowościowych, co więcej – nie masz również doświadczeń. Nie wiesz nic, nie pamiętasz, nie kojarzysz, nie znasz.  Obca ci jest jakakolwiek forma materialna i niematerialna człowieczeństwa. Bujasz się łagodnie na falach niebytu, odczuwając rozkosznie przyjemny komfort nieistnienia. Niestety, ten stan nie trwa wiecznie, przychodzi twoja kolej i nieuchronne przeznaczenie usiłuje wysupłać cię z bezpiecznego kokonu wiecznej szczęśliwości, a kiedy jemu, temuż przeznaczeniu się udaje  - stajesz przed dramatycznymi wyborami. Kim będę? Jaki, jaka będę? Jakie będzie moje ciało, moja osobowość, moja życiowa rola do spełnienia? Nadal nie wiesz o ludziach i o życiu nic. Co wybierzesz?

Kiedy w moje ręce wpadły książki, z którymi dziś do Was przychodzę, pomyślałam sobie po przeczytaniu każdej z nich, że inność, ta swoista odrębność jednostkowa jest ogromnie trudna, ale może to jakiś podświadomy wybór ludzkiego przeznaczenia?  Uporczywie powtarzająca się lekcja dla świata, że inność wcale nie ma być innością, ale normą, jak wszystko to, co standardowe. Co to właściwie jest ta inność? Świat składa się ze sztampowych rozwiązań, z towaru sunącego powoli i metodycznie po taśmie produkcyjnej, i żeby było finansowo korzystnie – bez większych odchyleń od kształtu, koloru i zawartości opakowania. Na wzór, zgodnie z szablonem. To jest tak zwany towar pełnowartościowy, ten zaprogramowany, stworzony na potrzeby konsumpcji, zgodnie z planem i projektem. Wymierzony i odważony. Biały albo czarny, i absolutnie nie szary, bo szary to już jakaś anomalia, nadwyżka lub wadliwy odpadek procesu produkcji. Do kosza, ewentualnie do sprzedaży promocyjnej, może komuś akurat potrzebny taki efekt błędu maszyny. Ale odcień to pół biedy. Co, jeśli maszyna zgrzytnie – bo przecież jest tylko nieidealnym tworem rąk ludzkich i systemów komputerowych – zatnie się, i kiedy już uda jej się ruszyć dalej to wypluje z siebie towar zupełnie niepodobny do tego z szablonu? Homoseksualizm? Czterokończynowe porażenie mózgowe? Zespół Downa? Anoreksja? Ateizm? Okultyzm? Afroamerykanin? Niedostosowanie społeczne? Wymieniać można by długo; anomalie w społeczeństwie stanowią niezwykle liczną surrealistyczną normę.

Wracając:  masz się urodzić. I może właśnie wybierzesz, intuicyjnie, jakiś koszmarny nie-standard gdyż nagle zyskujesz pewność, że paradoksalnie wybór normy może zakończyć się dla ciebie dużo gorzej; tak czujesz, bo przecież nic o życiu nie wiesz, tak więc twój wybór nie może być w pełni świadomy. Może, mimo trudności związanych z innością, będziesz istotą szczęśliwszą, będziesz bardziej doceniać życie, zobaczysz więcej i intensywniej niż wtedy, gdy los zapakuje cię w szary karton zdjęty z  taśmy, taki sam, jak miliard innych kartonów. Może, siedząc na wózku inwalidzkim lub kochając kogoś tej samej płci dane ci będzie dostrzec piękno świata bez specjalnych starań i bez potrzeby zdejmowania z siebie ciemnych okularów szarej rzeczywistości. Może, będąc wybrykiem natury, przeżyjesz życie bardziej, niż ci, którzy mieszczą się w normie. Norma jest normą. To tylko nazwa. Norma nie jest synonimem szczęścia ani nieszczęścia, nie gwarantuje ani dobrego życia, ani bezpieczeństwa, ani spełnienia marzeń. W życiu nie chodzi o to, by mieścić się w normie, ale o to, by być dobrym i szczęśliwym człowiekiem, prawda?

I o tym są te książki. O prawo do szczęścia dla tych, którzy spadli z taśmy produkcyjnej po chwilowym zacięciu maszyny. Niestety nie jest im łatwo w walce o pozwolenie na zwyczajny komfort istnienia, szeroko rozumiana norma usiłuje wtłoczyć ich w ramy większości, a gdy stawiają opór, gdy się nie udaje  - norma traktuje ich jak odpad. Jak dobrze, że nawet w grupie „normy” znajdują się istoty, które nie chcą segregować,  widzące i rozumiejące więcej, niż pozostałe osobniki uważające się za lepszy sort; istoty w pełnej gotowości do niesienia pomocy, odczarowujące wizerunek „innych”, niwelujące to, co naszych oryginalnych przyjaciół uwiera i nie pozwala żyć. Cały ten proces wklejony jest w niezwykle ciekawe tło społeczne, polityczne, kulturowe – wielowątkowe, nieco ponure lecz jednocześnie intrygujące, z szeroką przestrzenią do własnych interpretacji, oraz do dalszych poszukiwań czytelniczych.

Przyznam się szczerze, że każda z tych książek kosztowała mnie sporo łez, w których zamykałam sukcesywnie i żal, i wzruszenie, i poczucie niesprawiedliwości, i wdzięczność. Przeżyłam czytanie dość emocjonalnie, czego się nie wstydzę, oraz czego i Wam życzę, bo wrażliwość na krzywdę tych żyjących z nami i obok nas „zwyczajnie innych” to pierwszy krok społeczeństw ku dobrym, nowoczesnym i humanitarnym zmianom. Niech nas przestaną ograniczać stereotypy spowodowane niewiedzą, czy też błędnymi, śmieciowymi informacjami; niech nam się oczy otwierają na niesprawiedliwość i irracjonalność, na obojętność i ignorancję, na zacięte i bezpodstawne zło, które funkcjonuje na zasadzie bezrefleksyjnej tradycji i zgodnie z zasadą „bo tak”.

A na poziomie własnych osobowościowych aspiracji do inności – nie obawiajcie się być outsiderami czyichś oczekiwań. Z serca życzę Wam życia „po swojemu”, innego, odważnego, zgodnego z własnymi przekonaniami i potrzebami. Zgodnego z Waszą osobistą definicją szczęścia. Bo przecież jak mówi Mateusz z „Chce się żyć”:  DOBRZE  JEST!

czwartek, 29 lipca 2021

Przy kawie.... rollercoaster rodzinny

 



Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Pan przecież o tym wie. Jakaś pokrętna natura, tłumacząc się niezręcznie dość wyświechtanym i niemodnym kodem genetycznym wciska nas na siłę w zbyt małe pudełko zależności, których charakterystyczną cechą są owe genetyczne wspólne korzenie, czy też więzy krwi. Jak zwał, tak zwał. Sytuacja jest po prostu niekomfortowa i już. Pan mówi, że nie zawsze? No nie zawsze, czasem w pudełku znajdą się jakieś kredki o zbliżonej do naszej własnej osobistej tonacji kolorystycznej i to jest niezwykle optymistyczny fakt. Jednakowoż, przyzna Pan, nie załatwia on kwestii ciasnoty w pojemniku i ja upierać się będę uporczywie przy tym, aby niezwłocznie założyć sobie swoje własne pudełko, gdzie segregacja przebiegać będzie na zasadzie połączeń zgoła innych, aniżeli poprzez przereklamowaną czerwoną ciecz. A przynajmniej nie tylko. Żeby nie było jednak tak radykalnie, powiem Panu, że czasem się człowiek stara. Dogadać. Wyjaśnić. Określić jakieś kompromisy. Postawić granice. Co więcej – czasem się udaje i w pudełku robi się spokojniej, jakoś tak nawet luźniej, bo się każdy układa z grzeczną uprzejmością wobec sąsiada. A czasem rezultat jest dokładnie odwrotny i tłumaczyć Panu nie muszę, jakie są konsekwencje zaciemnienia spraw miast wyjaśnienia. Dobrymi chęciami piekło wybrukowane, mówią, więc czasem lepiej zostawić rzecz, jaka jest, zamknąć wieczko, nie zaglądać. Nie musimy się z tamtymi kredkami kochać, nieprawdaż? Możemy wszak wiedzieć o swym istnieniu i się radośnie szanować, mówić sobie „dzień dobry”, i „ładna dziś pogoda”, albo ”ech, chyba będzie padać”. Mówi Pan, że to trudne, tak się odizolować, przykre takie. Ja Panu powiem, że słuchać trzeba trzech głosów: własnego serca, natury i mądrych ludzi. Serce mówi – nie jest nam dobrze razem, to lepiej być osobno, prościej tego wytłumaczyć już chyba nie można. Natura mówi podobnie, o ile nie patrzymy na nią przez szkiełko społecznego przymusu; niech Pan się nie da zwieść przemądrzałej kredce, która powiada: mój kolor najładniejszy, ty masz odcień podobny, jesteśmy związane i zatemperowane razem już na wieki! No nie. Wilki żyją w cudownych rodzinnych stadach, ale kiedy młode dorastają i chcą założyć własne, nikt im tego nie broni; takiej natury, proszę Pana, trzeba słuchać. Instynkt niech nas prowadzi, a nie wytwory czyjejś wyobraźni. No i mądre ludzie. Mądre ludzie to są, proszę Pana, takie kredki, które gdy coś rzekną, wióry lecą, a świat mieni się tysiącem barw – czy jakoś tak. I one na przykład powiedziały, że rodzina to nie krew, to ludzie, którzy wspierają, z którymi dobrze się rozmawia nawet wtedy, gdy posiada się różne spojrzenie na świat. Mówią jeszcze, że rodzina to niekoniecznie ludzie, wśród których człowiek się rodzi. Można ją sobie znaleźć samemu. Tam, gdzie jest bezpiecznie i ciepło. Tam, gdzie człowiek czuje, że właśnie tu jest jego miejsce (Judi Westwater). Niektórzy mówią nawet, że krewni są jak piękny, górski krajobraz  - najlepsze wrażenie czynią z daleka (Jean Gabin) a rodzinę trzeba od czasu do czasu przewietrzyć (Tove Jansson). Zatem niech Pan już nie narzeka, że wszyscy tacy niedobrzy, że Pana żona, że czyjaś teściowa, że brat, że szwagier. Nie można im zabronić być takimi. Każdy jest jakiś. Jak panu kolor krewniaka totalnie i nieodwołalnie nie przypasuje, to trzeba machnąć ręką, powiedzieć „do widzenia” i przeskoczyć do innego pudełka. Dokładnie tak, jak to Pan czyni ze znajomymi czy z ludźmi spotkanymi przypadkiem. Selekcja naturalna, ot co.

A w tym drugim pudełku z reguły radośnie i przestronnie. Dobór dyktuje serce. Jeśli przymus – to też niejako będący wyborem, bo tak chyba nazwać można wytwór natury w postaci własnych, rozkosznych, hehe, dzieci. Jeśli się Pan decyduje… nie, Pan nie jest może najzręczniejszym przykładem, hm, no ale jeśli, dajmy na to, Ktoś zechciałby produkować własne kredki, to potrzeba kolejnej zmiany pudełka zdarza się, owszem, ale jest to uczucie chwilowe. Znika bez śladu, gdy małe kredki słodko śpią. Albo się wyprowadzają do swojego pudełka. I wtedy następuje rzecz niewiarygodna, zaczyna Ktoś odczuwać, ekhm, pustkę! Robi się jakby luźniej, za luźno, po kątach hula wiatr a pająk tka swoje misterne arcydzieła w opustoszałych przegródkach. Jest to uczucie dojmująco intensywne, zaczyna Ktoś uświadamiać sobie, że tyle życia poświęca się na idealne wychowanie dzieci - choć jeszcze nikomu to się nie udało - a potem rzuca się te nieidealne osobniki w przestrzeń i one sobie jakoś radzą. Etap podobnych refleksji jest chwilowy. Potem przychodzi spokojna ulga, zwłaszcza wtedy, gdy tożsame z Ktosiem kredki wracając z pracy wstępują do sklepu po niezbędne w takich sytuacjach napoje, leczące stęsknioną i ogarniętą wieloma filozoficznymi przemyśleniami duszę.

Do kawy dziś polecę Panu książkę przekorną, zabawną, może nawet trochę przerażającą. Utwierdzi się Pan w przekonaniu, że więzy krwi nie dają żadnej pewności, ludzka natura bywa przewrotna i lubi tarzać się w pozorach, a każda rodzina posiada jakieś mniej lub bardziej woniące trupy w szafie. Zna pan temat wszak. Lubi pan klimat lat 50? To świetnie, będzie Pan zadowolony! Może główna bohaterka trochę pana zirytuje, może zniesmaczy infantylnością, ale na lekkie i niezobowiązujące spotkanie na plaży – zapewniam – nada się.

I niech Pan czasem rąbnie dłonią w stół, panie Dulski! Czasem warto wyjść na prawdziwy spacer po prawdziwej plaży. Spacery po pudełku i brak cygar w… pudełku, i „niech to wszyscy diabli” wypowiadane zasadniczo również  w pudełku – bywają zwyczajnie i po ludzku niemoralne.

Dobrych i zdrowych relacji rodzinnych życzę każdemu z nas. Panu najbardziej!

 

wtorek, 22 czerwca 2021

Przy kawie... o pokonywaniu trudności



Najtrudniejszy jest początek. Pierwszy kilometr. Nierozgrzane mięśnie protestują, bombardując mózg strzałami niezbyt intensywnego, ale irytującego, równomiernego bólu. Nierozeszły, arogancko sztywny jeszcze but testuje przyczepność podłoża i zdziwiony zatrzymuje ruch niecierpliwej stopy, stając oko w oko z bezczelną popielicą, niezbyt przejętą spotkaniem, z wesoło skaczącym po rozkwitłych połaciach czosnku niedźwiedziego szarym mazurkiem, czy też umykającą pospiesznie jaszczurką. Szelki plecaka przypominają, że człowiek składa się z ramion, nie wbijają się jednakowoż w zmobilizowane do wysiłku ciało, zgodnie z obietnicą producenta. Szlak jest cudownie dziki, wydeptana ścieżka nierówna, kamienista; rytm marszu zakłócają przewrócone pnie drzew, rozrastające się krzaki, korzenie wypełzłe z ziemi, łączące się ze sobą i wijące w zadziwiających formacjach. Występy skalne rzeźbione przez naturę każą przystanąć i kontemplować kształt w niemym zadziwieniu; rozum nie obejmuje niezwykłości więc oko popatrzy, pogapi się, zatrzyma widok w galerii obrazów w telefonie, choć efekt już nie ten.  Krajobraz się zmienia, ścieżka wyprowadza na zalaną słońcem łąkę, cały czas jeszcze pod górkę, trawiastą przestrzenią, las zostaje z tyłu. Drugi kilometr mija energiczniej, twarze zarumienione, z kropelką potu tu i ówdzie ale szczęśliwe, wyrzut endorfin spowodowanych wysiłkiem i żywą przyrodą wokół dodaje sił, blisko już chyba? Nie, to tylko złudzenie, bo ta polana i droga chwilowo mniej stroma, nie jesteśmy jeszcze nawet na półmetku. Mijamy się z innymi szaleńcami, uśmiechnięte „dzień dobry” lub „cześć” od obcych ludzi - jakie to piękne na polskich szlakach. Siadamy na moment na pachnącej wiosną ziemi, żółte mlecze w soczyście zielonej trawie przykuwają wzrok, termos przy odkręcaniu wieczka wydaje kojący syk, kilka łyków kawy, kilka kęsów kanapki, parę słów rzuconych  w przestrzeń, zbocza gór wokół zatrzymują je na moment ale są nieistotne, najważniejsza rozmowa toczy się w myślach każdego z nas. Dwie godziny później stajemy w punkcie zero, zachłyśnięci już obrazami, których doświadcza wzrok, a których głowa nie nadąża interpretować, bo tyle ich, z oczyma częściowo nakrytymi powiekami, bo nie da się zmieścić w człowieczej możliwości widzenia tej słonecznej zieloności nagle tłoczących się wszędzie wokół wzgórz, błękitu ogromnego nieba i słońca igrającego z chmurami – tu blask, tam zbocze leciutko przysłonięte chmurą, tu cień, tam świetlna smuga… Odpoczynek? Na minutę. Później już tylko pozornie niekończący się spacer połoniną, nogi niosą same, wiatr plącze włosy, jest tak pięknie, że bezmiar zieloności i błękitu wypływa łzami wzruszenia, rzeźbiąc strumyk na przybrudzonych policzkach. Chwila zamyka się w sercu, emocje ściskają gardło, a w dłoniach wdzięczność, tak, czysta wdzięczność za ten moment, w którym jest wszystko, co ważne. Nieuniknione schodzenie w dół to już lekki żal ale i szczęście, inny szlak, zmieniające się obrazy, znów las; mięśnie nóg lekko drżą zbuntowane, że dręczy się je nienaturalnym wysiłkiem, ale nic to, uwagę odwracają wspomnienia i zaklinanie siebie, by zatrzymać w pamięci jak najwięcej szczegółów.

Najtrudniejszy jest początek. Podejmujesz decyzję, nabierasz powietrza do płuc i zaczynasz się wspinać. Nie jest łatwo, czujesz ból, bo Twój umysł nie jest przyzwyczajony. Czasem potkniesz się o wystające korzenie problemów. Otoczą Cię wątpliwości bo kamienie na drodze mogą wydawać się trudnością nie do przebycia. Może przystaniesz, walcząc z krótkim oddechem, może pozwolisz płynąć łzom bezsilności i zmęczenia, może nawet zwątpisz i poczujesz pokusę zawrócenia i ponownego zakopania się w ciepłą i znajomą kołderkę oraz zamknięcia na trzy spusty strefy własnego komfortu. Na pewno staniesz przy drewnianym słupie ze strzałkami skierowanymi w różne strony i zaczniesz się zastanawiać, czy Twoja droga jest słuszna, czy nie błądzisz, czy idziesz zgodnie z mapą i wybranym wcześniej szlakiem. Upewnisz się i pójdziesz dalej, albo może go jednak zmienisz, może zapragniesz dojść do punktu zero inną ścieżką. Miniesz ujęcia i sceny, które nie pozwolą Ci zawrócić, przebyte kilometry złożą obietnicę, że jeszcze będzie pięknie. I w końcu uda ci się! Staniesz na szczycie, weźmiesz głęboki oddech, może na moment stracisz równowagę ale po chwili poczujesz wiatr szarpiący Cię za ubranie, i łzy ulgi i szczęścia na policzkach. Godziny na grzbiecie będą spokojne, krzepiące, uwolnią nagromadzone emocje i skumulowaną energię. Poczujesz, że żyjesz. Przejdziesz ten wąski trakt sukcesu i zobaczysz, że dalej jest już z górki! Zatem… nie bój się. Zmień to, co Cię w życiu uwiera. Zdecyduj się na szlak, który przeniesie Cię w inny wymiar istnienia, lepszy, pełniejszy, taki, który otworzy Twoje oczy szeroko na świat. Zatroszcz się o siebie i spełniaj swoje pragnienia tak uparcie i konsekwentnie, jak to czyni natura.

Do kawy dziś dwie propozycje, prosto z urokliwej, bieszczadzkiej dziczy.  Nie zapomnijcie zapakować książek w turystyczną torbę, niech Wam towarzyszą w podróży i u celu, niech Was relaksują na plaży, po szlakach i długich spacerach, na tarasach widokowych, leśnych polanach, przy basenie i nad potokiem. Gdziekolwiek się znajdziecie. Z serca życzę Wam wypoczynku przepełnionego pięknymi, intrygującymi obrazami, malującymi się tak w wyobraźni, jak i przed oczami!

Wspaniałych, ciekawych i zaczytanych wakacji!

 

 

niedziela, 6 czerwca 2021

Przy kawie... o betonie rodzicielskich uczuć

 



Nie napiszę tego tekstu. Nie ma szans. Gorączkująca Gwiazda, skulona na kanapie pod kocykiem z Elsą zaciska nienaturalnie ciepłe palce na mojej dłoni, błyszczące oczka wpatrują się we mnie w niemej prośbie: „Mamusia, nie odchodź”, wilgotny kosmyk włosów przykleił się do czoła, odgarniam z czułością, zostawiam delikatnego całusa na rozgrzanej skórze, mówię: „Jestem, córeczko. Śpij sobie”. Odchylam głowę, opieram na oparciu sofy i przymykam zmęczone powieki, przypomina mi się jej, Gwiazdy, dwu- lub trzymiesięczne jestestwo, kiedy całowałam niemowlęcy, pachnący łepek a ona zaciskała piąstkę na ramiączku mojej koszulki i zasypiała wtulona, bezpieczna. Mam wrażenie, że nic się nie zmieniło od tego czasu, urosła, nauczyła się mówić, chodzić, jeździć na rowerze, rysować… a ciągle ta sama czułość wypełnia mnie po koniuszki włosów, gdy patrzę na nią, i gdy nie patrzę również. Powietrze zaczyna drgać, mącąc niespokojną ciszę. Jeszcze zanim usłyszę, czuję siódmym zmysłem tupot najmniejszych stóp w domu. Nie mija chwila kiedy ze schodów zbiega Najmłodszy, wskakuje z rozbiegu na moje kolana, rozsypując wokół jakieś drobiazgi; klocki lego złożone w misternie dopracowaną budowlę, z pozoru tylko przypadkową, rozkładają się w intrygujących formacjach po dywanie. „Mama, pobawisz się ze mną?” pada pytanie, na dźwięk którego większość matek wznosi oczy do góry i prosi o ratunek wszelkie moce niebios. „Cicho synek, Gwiazda śpi, jest chora, poczytamy coś może, chcesz?” Obserwuję spod oka jego skupioną twarz, kiedy wchłania w siebie treść czytanej opowiastki, wodzi wzrokiem po ilustracjach; rozbawiona wyobrażam sobie szaloną pracę jego neuronów mózgowych, pośpiech w przesyłaniu impulsów, syntezę, analizę, procesy tak skomplikowane, że aż niemożliwe, nie do ogarnięcia zwyczajnym rozumowaniem. Jaki to cud. Jaka niepojętość życia, misterium rozwoju, udoskonalania się. I jakie mam szczęście mogąc być tego naocznym świadkiem! Przytulam go, znów ten łepek, te włoski pachnące, gładka skóra policzków. Jak to natura sprytnie wymyśliła, że nie odwrócisz oczu, nie przejdziesz obojętnie, nie skrzywdzisz, bo miłość wielka jak wszechświat rozsadza ci serce i choć wybuchem zmiata całą twoją świadomość istnienia, to zaraz na powrót składa się w betonowy twór, nie do ruszenia, mocny i wieczny. A kiedy kilka godzin później, siedząc za kierownicą i będąc w drodze do apteki po zapas leku przeciwgorączkowego, widzę zaparkowany na poboczu, pospiesznie, niezbyt bezpiecznie samochód i rozgrywającą się obok niego scenę, to już się nawet nie dziwię, tylko pozwalam spłynąć jednej, cichej, spokojnej łzie - łzie nabrzmiałej wzruszeniem, podlewającej ten twardy beton rodzicielskich uczuć. Barczysty mężczyzna kuca przy małej, rozpłakanej dziewczynce w fioletowej kurtce i w czapce z króliczymi uszkami; drobne ramiona wstrząsa spazm szlochu a on tłumaczy coś, przytula, gładzi po plecach, chusteczką ociera łzy. Robi to wszystko niemal jednocześnie, co jestem w stanie zarejestrować przez te kilkanaście sekund, gdy ich mijam. Tyle uczuć wyziera z tej niepozornej sceny, niezauważalnej właściwie, bo kto by się tam przyglądał, a jeśli już to raczej okiem krytycznym - idiota zaparkował w miejscu niedozwolonym i dyskutuje z dzieciakiem, nie od farmazonów wychowawczych jest droga ekspresowa!  A jednak. Może mała źle się poczuła, może zwymiotowała, może czegoś przestraszyła, może jadą na nieprzyjemne badanie, pobranie krwi, do dentysty i dziecię boi się tak bardzo, że trudne emocje przelewają się w aucie i trzeba je jakoś utulić, pomóc zrozumieć, wyciszyć. A może za kimś tęskni. Może zapomniała ukochanego pluszaka. Z punktu widzenia obserwatora jest to mało istotne. Ważna jest ta ekspresja w wyrażeniu czegoś, co trudne. I ważny jest ten tata, tak, najprawdopodobniej tata, który nie nakrzyczał, nie zdenerwował się „fochami”, tylko zatrzymał auto po to, by móc wysiąść i ramionami ogarnąć cały bezmiar dziecięcej rozpaczy. Medal za empatię, drogi tato.

I choć dziś nie napiszę tego tekstu, który to miałam napisać o czymś, o książkach chyba, to dzień zamykam spełniona, z kolejną odrobioną lekcją z macierzyństwa i doskonałym wykładem na temat ojcostwa. Myślę sobie, że nie ma chyba na świecie więzi mocniejszej i silniejszej, niż to niepojęte, bezkrytyczne, rodzicielskie kochanie. I co z tego, że cała ta miłość to głównie ciąg procesów biochemicznych, bo natura musiała jakoś zadbać o to, by niezdolne do samodzielnego życia małe istoty ludzkie miały opiekę. Co z tego. Ta chemiczna miłość stanowi sens życiowej wędrówki dla wielu, a jeśli jest sens, to jest i szczęście, i poczucie spełnienia, i siły do rozwoju.

Do kawy dziś kilka książek o macierzyństwie. Nie zawsze cukierkowo, nie zawsze standardowo. Prawdziwie. Jak to w życiu.
Czytajcie, a potem idźcie przytulić swoje dzieci! Duże, małe, nastoletnie, dorosłe. Niech sobie po orbicie Waszej miłości krążą radosne i nieprzemijająco szczęśliwe.
Pięknego Rodzicielstwa!


poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Przy kawie... o Kristin Hannah


Cóż takiego niezwykłego zawierają w sobie książki Kristin Hannah, że pochłania się je często, mimo obszerności, w jedną noc? Dlaczego czytelniczki wzruszają się do łez i płaczą nawet po zakończeniu lektury, wspominając niektóre sceny? Dlaczego dramaty życiowe i trudne wybory bohaterów powieści pozostają na długo w pamięci? Jaką moc muszą mieć te książki, skoro tak często padają stwierdzenia typu: „Wielka samotność” to książka mojego życia”, „po przeczytaniu długo nie chciałam sięgać po inną, gdyż chciałam zachować w sobie jak najdłużej przejmującą atmosferę „Słowika””. Zaintrygowana opiniami na portalach społecznościowych oraz bezpośrednimi ocenami naszych Czytelniczek postanowiłam sprawdzić, i zdaję się, poznałam odpowiedzi na swoje pytania. Książki Kristin Hannah posiadają w sobie niezwykle emocjonalną siłę przyciągania, przy czym siła ta nie posiada w sobie żadnej prostej konstrukcji, która opierałaby się na zwyczajowej popularności przewidywalnych romansów. Bo i owszem, jest wątek miłosny, są trudy życiowe, dramaty, traumy, poplątane więzi rodzinne, zwroty akcji – często do przewidzenia, jest bogata narracja opakowana w prosty język, opisy przyrody, złowieszcze lub przynoszące ukojenie. Wszystko ma swój romansowo-obyczajowy porządek. Niezwykły ładunek emocjonalny treści, a jednocześnie trudna do wyjaśnienia bliskość, jaką od pierwszych stron czujemy z postaciami zamieszkującymi rozdziały, do tego jakieś takie zadziwiająco oczywiste identyfikowanie się z codziennością – mimo różnic epokowych i kulturowych, decyduje o oryginalności opowiadań; czyta się je tak, jak słucha się barwnych zwierzeń bliskiej sobie osoby, siedzącej w fotelu naprzeciw. Przy czym „słucha się” bardzo dobrze, bo konstrukcja i logiczny ład przekazu sprawia, że słuchacz-czytelnik czuje się bardzo dobrze zaopiekowany przez autorkę, która z pietyzmem dba o estetykę powieści. Czytelnik jest, krótko mówiąc, potraktowany z szacunkiem. Trudne przeżycia bohaterek wywołują łzy, ale nie zawierają  w sobie obcesowości i beletrystycznej wulgarności, nie trzeba się ich bać, przynoszą smutek refleksyjny i budzą w nas współczucie, którego potrzebujemy po to, by rozumieć innych. Nie wdrukowują nam czytelniczych traum, są spokojne, melancholijne, wpędzają w krótką zadumę, która w konfrontacji ze współczesnym światem działa oczyszczająco. W „Słowiku”, powieści inspirowanej życiorysem bohaterki ruchu oporu we Francji, dowiadujemy się, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, a wojna, czy też analogicznie nasze współczesne poplątane czasy pełne dezorientacji i chaosu -  kim jesteśmy. „Wielka samotność’ zaś, bardzo ogólnie rzecz ujmując dowodzi, że nigdy nie wiadomo jak się zachowamy, dopóki nie znajdziemy się w konkretnej sytuacji. No i tak, przyznaję, rzeczywiście nie mogłam powstrzymać łez przy żadnej z tych książek, dlatego jeśli potrzebujecie lektury, którą się czyta tak, jak się zjada najdoskonalszy deser, jeśli potrzebujecie dobrych ale niespecjalnie przedłużających się wizualizacji, jeśli potrzebujecie poznać bohaterki z krwi i kości, którym nie po drodze z lekkim, łatwym i przyjemnym życiem i które można polubić, próbować zrozumieć, usprawiedliwić, zaprosić do swoich myśli na długi czas…, jeśli potrzebujecie ciekawego i rzetelnego tła historycznego – nie zwlekajcie z poznaniem twórczości Kristin Hannah. Niech te książki pomogą Wam zrozumieć siebie, innych i dzisiejszy świat, choć czasem odnosi się wrażenie, że ogarnięcie rozumiem ostatnich dziesięcioleci, czy też - w niektórych aspektach - czasów, w których żyjemy, może być niemożliwe.

„Czasami trzeba powrócić do punktu wyjścia, aby móc ruszyć do przodu” („Wielka samotność”)


 

czwartek, 18 marca 2021

Off top - Biblio-reklama :)

 


Gdzieś Nad Niemnem, a może i na Wichrowych Wzgórzach, tam, gdzie Jeździec Miedziany brnie przez nieprzebrane śniegi Narni, odwiedza Dolinę Muminków, wstępuje na ciasto dyniowe do Hogwartu  i poszukuje rudej piękności w Avonlea, znajdziecie wspaniały Skarbiec niesamowitych wrażeń. Nazwa jego niepozorna – Biblioteka – kryje w sobie Ukryty Motyw, który musicie odnaleźć sami. Chętnie pomoże Wam w tym Buszujący w zbożu, może nawet Ten Obcy, nie ulega zaś wątpliwości, że gdy go już odnajdziecie, zatańczy dla Was Mały Lord, zaśpiewa Mała Księżniczka, a Faraon po cichu zdradzi tajemnicę, O czym szumią wierzby. Prawdziwe Wesele będzie huczne, trwać będzie Noce i Dnie, a program artystyczny na Cmęntarzu Zwieżąt, w reżyserii Pana Kleksa przygotowali Ludzie Bezdomni, choć przeszkadzał im w tym trochę Ostatni Jednorożec, pragnący urządzić spektakularny Potop,  Lalka  zaś uparła się na pełen pasji pokaz Ogniem i Mieczem. Na szczęście Biały Kieł pogodził wszystkich, Hobbit z wyrzutem zapytał: Quo vadis? i po imprezie obiecał wszystkim spotkanie na Tajemniczej wyspie, gdzie od dawna czeka już znudzony Cień Wiatru. Wrażliwy Pan Tadeusz, lekko przestraszony, że Rozdziobią nas kruki, wrony postanowił udać się W 80 dni dookoła świata, ale Chłopi namówili go na Jeszcze jeden oddech i postanowił zostać. Zaintrygowany czeka przy Magicznym Drzewie, jedząc Kwiat Kalafiora i pisząc smsa do najlepszego przyjaciela Tomka z pytaniem, czy wyjechał już z Krainy Kangurów, bo zabawa nabiera tempa. Nie idźcie dziś Na jagody, zapomnijcie o Spotkaniu nad morzem, nie przejmujcie się zimnym Przedwiośniem, porzućcie wszelkie Syzyfowe prace i przekroczcie ciasną Granicę – poczujcie prawdziwy Zew Krwi i przybywajcie do nas!

Gminna Biblioteka Publiczna oraz Filia zapraszają serdecznie do Tajemniczego Ogrodu czytelniczych wrażeń J

Przy kawie... o tajemnicach Wszechświata

 


Takie wrażenie, uczucie nagłe, że niebo spada na ziemię, i jest już tak blisko, na wyciągnięcie ręki,  masz pewność niemalże, że za chwilę uderzy z impetem o ziemską, marną powierzchnię, ale w ostatniej chwili zastyga jak gdyby w zastanowieniu, hamuje tuż przed nieuchronnym, zdawało by się, kontaktem, i powoli wraca ku górze, lekko, windowane na niewidzialnych sznurkach przez tajemnicze dłonie. Pamiętasz? To nocą, ciepłą, letnią, gwiaździstą, gdy siedzieliśmy na ganku, mówiłam – Zobacz, jak niebo jest blisko. A choćbyś cały wzrok wytężył, oczy zupełnie wypatrzył, nie zobaczysz nic ponad to, co niebo nam samo odsłoni. Garść gwiazd, kilka odcieni szarości, jasny księżyc na pocieszenie. Dalej już nic, tylko przestrzeń, ciemność, choć wcale nie pustka, Wszechświat żyje więc tętni, oddycha, mknie w korowodzie odbitych świateł, bawi się odłamkami skał, kręci bączkiem pierścieni i rzuca piłeczkami planet, podkręcając je radośnie w ruchu wiecznie wirowym. Nie mów, że za tysiąc lat będziemy mieć go dla siebie, nie planuj kolonizacji ufnych, bezbronnych ciał niebieskich tak, jakbyś planował wakacje w Zakopanem. Zostawmy go w spokoju, bądźmy wdzięczni za ten nieznaczny rąbek tajemnicy, który nam dane było odkryć, i który ciągle, od czasu do czasu, po małej łyżeczce karmi nas nowym smakiem. Pozwólmy żyć planetom i wszelakim bytom, o których nic nie wiemy, których nie znamy. Kosmos to nie jest nasz świat, nie mamy do niego prawa, ze swoim rozbuchanym konsumpcjonizmem nie nadajemy się do niego, wzbudzamy w nim wieczny niepokój, jesteśmy tam widziani co najmniej niemile, bo nasze rakiety ostrymi kadłubami ranią dotkliwie przestrzeń, która nie jest naszą własnością, a wszędobylskie satelity odbierają godność niepojętej tajemnicy niebiańskiego terytorium. Do czego zmierza ludzkość? Dlaczego za wszelką cenę ciągle chcemy zawłaszczać? Nie – poznawać, nie – badać, nie  - z pokorą i nieinwazyjnie eksplorować. To już nam nie wystarczy. Chcemy być lepsi, chcemy panować bo wydaje nam się, że taka jest nasza natura i do tego zostaliśmy powołani. Otóż guzik. Guzik prawda. Jesteśmy tak samo sekwencją łańcuchów bloków budulcowych czyli wszelakiej maści białek  jak ameba, tapir malajski i pokrzywa pod płotem. Charakteryzuje nas rozwój mózgu w stopniu wyższym niż inne formy życia na ziemi ale ciągle to tylko odmienna układanka aminokwasów, ot, taki wybryk natury. Jakie są zatem granice naszego samouwielbienia? Naszego narcyzmu, który i może byłby nieszkodliwy gdyby nie wywodziła się z niego zaślepiona chęć panowania nad wszystkim, żywym i nieożywionym, znanym i tajemniczym? Dostaliśmy ostatnio po głowie od natury, szalejący po świecie wirus to taka mała słodka zemsta za nazbyt wysokie mniemanie o sobie i niepowstrzymany pęd niszczycielski. Serio chcemy ją wkurzyć jeszcze bardziej? Następnym razem pewnie nie będzie już tak miło, zatem, cóż, czas się ogarnąć. Mniej chcieć, więcej świadomie być. Zaczerpnąć trochę pokory, uderzyć się w pierś i przyznać do błędu. Zmiany zacznijmy na poziomie lokalnym  - nie mówmy innym, jak mają żyć. Nie zabierajmy prawa do istnienia według własnego uznania tak ludziom, jak i zwierzętom, roślinom, przestrzeniom ziemskim i kosmicznym.


Nie mów gwiazdom, że mają świecić dla ciebie, z pokorą badaj tajemniczość i piękno świata, nie strącając najmniejszego włosa z ów głowy.

I jak to się pięknie składa, że akurat w ten niespokojny w przyrodzie czas, na orbitach planet kultury obchodzony jest rok Lema, ku czci jego setnej rocznicy urodzin. Jak on pięknie pisze o niezwykłości Wszechświata, z jakim kunsztem, wielobarwnym słowem, maluje obrazy z własnej wyobraźni! Bo cóż to jest za wyobraźnia!  A obrazy to mało – w świecie jego fantazji swoistą, bo niejednoznaczną formą uwielbienia dla nieziemskiej inności jest przede wszystkim szacunek oraz mniej lub bardziej zawoalowany apel: pozwólcie istnieć! Poznawajcie, ale nie ograniczajcie! Nie wtrącajcie do lochu własnych prymitywnych potrzeb władzy!

Do kawy dziś Solaris, zachwycające dzieło będące reportażem z nieudanego kontaktu ludzkości z obcą formą inteligencji, które dobitnie pokazuje, że nie ma możliwości zrozumienia Wszechświata. Każda próba zbadania jego właściwości potęguje rozpaczliwą bezradność człowieka, bo właściwie wygląda na to, że to nie ekipa badawcza a  przedmiot badania, czyli ów twór przeprowadza eksperyment na ziemskich agresorach.
Czytajcie, a potem spójrzcie w niebo, bo jest tam i piękno, i siła większa od najpotężniejszych armii świata. Nie trzeba rozumieć, by pięknie żyć.

niedziela, 14 marca 2021

Przy kawie... o kobietach, z dystansem ;)


 


Jestem kobietą.
Podobno wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie i słodkie żywioły we mnie tkwią. Z tymi żywiołami to bym nie przesadzała, wiadomo wszak, że kobieta to chodząca łagodność, wrażliwość i delikatność a jakieś gwałtowne reakcje to zwykłe pomówienia. Że histeryczna osobowość? Niestabilność emocjonalna? Proszę cię.  Kiedy jakaś nader niesprzyjająca okoliczność zdenerwuje moje delikatne jestestwo, wolę się dystyngowanie obrazić. Choć nie, wróć, ja się nie obrażam. Ja zapamiętuję. Po to, by w odpowiednim czasie zdjąć taki zakonserwowany, zawekowany argument z półeczki mojej życiowej zaradności i przenikliwości. Klasyk powiada, żeby nie wkurzać białogłowy, bo ona pamięta rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły. Zanotuj sobie tę jedną z wielu prawd.  Oraz nie zamierzam się z tobą kłócić, wyjawiam ci tylko sugestywnie, dlaczego nie masz racji. O co mi chodzi? O nic.
I tak stoję przed lustrem, ja, Kobieta, poranną porą, niczym jasny promień słońca na zachmurzonym niebie szarej rzeczywistości. Piękna jak zawsze, choć zdaję mi się, że dziś to już z tym pięknem przesadziłam (kolejny klasyk!), oczywiście w granicach rozsądku. Wczoraj, kiedy ujrzałam na mieście koleżankę ze studiów to prawie mi korona spadła, tak się wzdrygnęłam! Strasznie zbrzydła, aż miło popatrzeć. Stoję zatem przed lustrem spowita pachnącą mgiełką swoich zachwytów, idealna, gładka i krągła… że co? Za dużo tu i tam? Żartujesz chyba! Ja nie tyję, ja zwiększam swoją fascynującą, erotyczną powierzchnię użytkową. Waga? Nie używam, bo mnie menda pogrubia a dietę owszem, zaczynam, regularnie, zawsze w ten sam dzień. Jutro.
Cztery godziny później – wyjście na zewnątrz wymaga odpowiedniej oprawy właściwie artystycznej, po to, by stanowczo podkreślić wyjątkowość i wrodzoną tendencję do wzbudzania zachwytów– odziana w szaty godne królowej, stąpająca na obowiązkowych w sytuacji wyjścia czerwonych szpilkach – wsiadam do swego mechanicznego rumaka i odpalam silnik. Za kierownicą czuję się jak bogini – ja prowadzę, a inni się modlą. No nie przesadzaj, po co mi kierunkowskazy, po co inni mają widzieć, gdzie jadę. Trąbią? A widzisz, poznali się na mojej zapierającej dech w piersiach urodzie, to takie drogowe oklaski, przyzwyczaiłam się i nie zwracam już na nie uwagi, mam swoją godność, nie będę wić się z wdzięczności na każdy objaw uwielbienia tłumu. W lewo? No przecież jadę w lewo. W to drugie lewo. Nie bądź drobiazgowy. Parkuję, nie zamykaj oczu, taki mam system, dwa i pół miejsca, z rozmachem. Wyrażanie siebie wymaga przestrzeni, nie pouczaj mnie, jesteś niższą formą rozwoju na tej planecie, może i masz orientację przestrzeni bardziej wyspecjalizowaną, ale umówmy się, to jedyny element przewagi, o ile można tak to nazwać, poza tym zostajesz, mój drogi, daleko w tyle, twoje horyzonty są wąskie jak usta przed dawką kwasu hialuronowego, a rozpoznanie koloru turkusowego, seledynowego tudzież fuksji, którą obraźliwie nazywasz różowym pozostaje poza twoimi możliwościami intelektualnymi. Ja? Chamska? Ja po prostu nie lubię być sztucznie miła. Niech cię nie dziwi moje rozgoryczenie, przed ślubem mówiłeś do mnie: Mój skarbie! Kim jestem teraz? Skarbonką? Nie przesadzaj, moje wydatki to zaspokajanie podstawowych potrzeb życiowych, i tak!, siedemnaście par butów  w miesiącu to jak najbardziej potrzeba pierwszego rzędu.
Wysiadam. Wrzucam kluczyki do torebki, mojego sekretnego centrum mobilnego zarządzającego absolutnie wszystkimi dziedzinami życia - torebka kobiety to satelita eksplorujący Wszechświat, nagroda Nobla wielodziedzinowa, postęp technologiczny w najlepszym wydaniu! Nic nie mogę w niej szybko znaleźć? No ja cię proszę, a które odkrycie, efekt badań, czy novum o wyższej specjalizacji nie było wdrażane w życie z trudnościami i mozołem?
Zajmujemy stolik w restauracji, otrzymuję od Ciebie bukiet żółtych róż i z diaboliczną łagodnością oraz urokiem będącym wizytówką mej nieprzeciętnej osoby, cicho oraz nie, wcale nie z piorunami w oczach, pytam, jak ona ma na imię, gdzie ją poznałeś, w czym jest lepsza oraz czy zdajesz sobie sprawę, że z taką wywłoką pokazać się na mieście, to wstyd!? Na widok twojego bezbrzeżnego zdumienia wyjaśniam ci, jak dziecku, że żółta barwa kwiatów to kolor zdrady, bronisz się, że wcale nie, że kwiaty ładne, spodobały ci się, bo wydały ci się takie jasne, takie złote jak słońce, bo ja takim słoneczkiem dla ciebie jestem, nigdy za chmurkę niezachodzącym!
Coraz mniej spokojna pytam, że słoneczkiem?! Bo taka okrągła jestem, tak? Taka męcząca, tak? Że patrzeć na mnie nie można, bo wzrok wypala, taak?? Zrezygnowany siadasz i mówisz, że się mylę, że wcale nie to miałeś na myśli ale ja! ja wiem swoje! Otóż dobrze, znaj moją łaskę i charakter zupełnie niekłótliwy, jest 8 marca, Dzień Kobiet, dzień ósmego cudu świata  - nieprzypadkowo ta cyfra! Uśmiecham się wybaczająco, prawie zalotnie, jesteś zdezorientowany, ale w twoich oczach widzę już wyraz ostrożnej ulgi, wyglądasz trochę jak tygrys po bitwie, potężny zwierz mruczący jak domowy kotek. Kelner nalewa wino do kieliszków, twoje zdrowie, kochaj mnie zawsze, na rękach noś, prezentami obsypuj, dostępu do karty płatniczej nie broń i zanim coś powiesz, zastanów się głęboko.

Bo tak! 😉

piątek, 12 marca 2021

Przy kawie... o kobietach


 

Nie płacz.
Chociaż… może lepiej sobie popłacz, niech Twój żal spłynie łzami w szumiący potok bezradności i wypłynie na głębokie wody spokoju. Masz w sobie taką niepojętą moc przerabiania rozpaczy w siłę, nie wiem, jak Ty to robisz, i skąd ją bierzesz. Płakałaś, kiedy Twój mężczyzna wyruszał na wojnę, a Ty zostawałaś z dziećmi, dobytkiem, niepewną przyszłością, nie mając żadnej gwarancji na to, czy go jeszcze zobaczysz… a gdy znikał za rogiem, ocierałaś łzy i brałaś tę ciężką codzienność na ramiona najlepiej jak umiałaś, brnąc po kolana w smutku i strachu, nie upadając, wierząc, czekając. Płakałaś, gdy głodna wiedzy i z nieprzyzwoitym, nader wybujałym intelektem chciałaś poznawać świat i swoim talentem zmieniać go na lepsze, ale zamknięto przed Tobą drzwi uczelni bo przecież nie nosisz spodni i Twoje miejsce jest w domu, w kuchni, w sypialni i w bawialni dziecięcej… a potem ocierałaś łzy i nocami, przy dopalającym się kaganku studiowałaś zdobyte podstępem księgi, marząc o innym życiu dla siebie. Połykałaś gorzkie łzy, gdy szef z pobłażliwą wyższością spoglądał na Twoje wyniki pracy, doskonalsze od efektów Twoich kolegów z sąsiedniego biurka, ale przecież jesteś tylko niunią w szpilkach więc premia, stanowisko i wyższa pensja należy się mężczyznom, Tobie tylko oszczędna pochwała… a potem poprawiałaś makijaż i doskonaliłaś swoje wyniki, wierząc, że kiedyś ktoś Cię doceni. Łkałaś w ukryciu, gdy Twoje wyczekane i wymarzone dzieciątko okrutnie raniło Ci piersi podczas karmienia, wypłakiwało niemowlęcy ból istnienia doprowadzając Cię do szaleństwa, nie uznawało wypoczynku nocnego, a Twoje otoczenie jednogłośnie krzyczało, że wszystko robisz źle, nie tak, nie umiesz, nie potrafisz, jesteś beznadziejną matką… a potem przychodził w końcu taki moment, że płakałaś już tylko ze wzruszenia, przytulając do siebie drobne, bezcenne ciałko, wiedząc już, że ono samo nauczy Cię wszystkiego i powie, czego potrzeba i jemu i Tobie, bo Twoja matczyna intuicja jest najdoskonalszym wytworem natury. Z Twojej powieki spadła cicha łza, gdy powiedziałaś, że nie chcesz być matką, nie czujesz się gotowa by podarować komuś istnienie i prowadzić nowego człowieka dalej przez życie, że nie ma w Tobie instynktu macierzyńskiego i najwyraźniej nie jest tak całkiem naturalny, bo go po prostu nie czujesz… i wtedy spadł na Ciebie okrutny hejt, zarzucano Ci dziwność, wynaturzenie, karygodne odchylenie od normy, bezuczuciowość, pokazywano palcami i kręcono nad Tobą głową z niesmakiem … a Ty otarłaś tę jedną, jedyną łzę i wiedziałaś, że nie mają racji, że to jest Twoje życie i powinnaś słuchać swojego serca, które każe Ci realizować się zupełnie inaczej,  niż statystyczna większość Twych sióstr, ale nie mniej pięknie, z niepodważalnymi wartościami, które na dłoni niesiesz światu, z radością, której najczęściej brakuje wyznawczyniom zasad „bo wypada” i „tak trzeba”.  Do granic możliwości poniżona i poraniona płakałaś, gdy ten, któremu oddałaś swoje serce, któremu zaufałaś i uwierzyłaś, gdy mówił, że tylko Ty, na zawsze i do końca świata, w pośpiechu pakując walizkę odchodził do innej, młodszej, ładniejszej, rzucając Ci w twarz wyświechtane ochłapy frazesów, słów bez znaczenia, które wypowiada się na zawsze na odczepnego, słów wypranych z uczuć, zimnych i niepotrzebnych… a potem siadałaś w pustym mieszkaniu z lampką winą i odkrywałaś bezbrzeżnie zdumiona, że to był zwykły dupek, że ona nie jest wcale ładniejsza, że nic nie jest Twoją winą, że się po prostu pomyliłaś w ocenie, że towar był wysoce wadliwy, ale to nie znaczy, że wysokiej jakości produktu nie ma wcale, otóż jest, prawdziwa miłość gdzieś tam na Ciebie czeka, dojrzała i bogatsza o cały wszechświat Twoich doświadczeń.
Płakałaś, bo czułaś się bezradna, samotna, bezwartościowa; bo wymagano od Ciebie poświęceń większych niż Twoje siły; bo próbowano zabrać Ci godność i wolność; bo usilnie dąży się do zabrania Ci praw wcale nie kobiecych, lecz zwyczajnie ludzkich; bo czujesz, że Twój głos i Twoja wola echem odbija się od ściany. Płakałaś. Ale już nie musisz. Twój płacz jest symbolem Twojej siły, której źródło bije w niezwykłej wrażliwości. To ta stanowcza i mądra wrażliwość jest Twoją tarczą, którą odeprzesz atak wroga, a imię jego to nakaz, to powinność, to ograniczenie.
Jesteś wolna. Żyj. Kochaj. Decyduj. Nie pozwól. Nie musisz. Możesz. Najpiękniej. Jak chcesz.
Jesteś kobietą. To słowo ma w sobie delikatność motyla i potęgę atomu, łagodność baranka i moc wybuchu wulkanu. To słowo to Ty.


niedziela, 14 lutego 2021

Przy kawie... co z tą miłością?

 



Siedzisz sobie spokojnie, umoszczony w życiu jak w wygodnym fotelu. Masz jasne, wypoczęte spojrzenie, zrelaksowany umysł i sprecyzowany egzystencjalny cel. Wiesz, kim jesteś, dokąd zmierzasz i czego oczekujesz. I nagle… łup! Dopada cię nagle, niespodziewanie, z reguły bez ostrzeżenia. Pozbawia jasności myślenia, regularnego oddechu, zmusza do karykaturalnych zachowań, odbiera rozsądek, czasem i godność. Uzależnia cię zupełnie od spojrzeń, słów i gestów - czyichś. Zniewala. Sprawia, że nagle cały twój pomysł na życie blednie, twoje, do tej pory w równym rządku ustawione zadania i plany w panice wyskakują ze swoich dołków i biegają w kółko jak szalone, potrącając się nawzajem, pogrążone w chaosie, ogarnięte szaleństwem; zbierasz je czasem w pośpiechu, usiłując ułożyć z powrotem ale nigdy, nigdy! nie uda ci się rozmieścić ich tak samo, jak wcześniej.  Sam zachowujesz się jak szalony, zmieniasz kurs, zakłócasz nawigację silnymi wyładowaniami dopaminy a płonące z tęsknoty serce zasnuwa kłębami dymu całą twoją codzienność, ograniczając widoczność do wyciągnięcia drżącej dłoni. Tracisz oddech. Ślepniesz. Głupiejesz. Nie rozumiesz. Pochylasz głowę z uszkodzonym płatem czołowym i jak w amoku narkotykowym pragniesz zatracić się zupełnie w błogiej agonii, błagając o więcej, odbijając się w lustrze oczu nie swoich; pragniesz nie mieć już siebie na wyłączność, mieć siebie tylko po to, by nie być sobą.
Po co ci to?
Miłość.
Jedno z najbardziej agresywnych, niewytłumaczalnych uczuć. Potrafi odebrać ci wiele, a i tak pragniesz jej jak powietrza, ulegasz hipnotyzującej energii, lecąc do niej jak głupia ćma do kręgu światła. Wielbisz jej mroczne piękno i stan uzależnienia, a ona stanowi emocjonalne paliwo, na którym jedzie twój świat, ona zmienia twoje priorytety, a ty jesteś jej wdzięczny, że niszczy i burzy, jednocześnie tworząc nową jakość. I chyba dlatego właśnie jest potęgą – bo  paradoksalnie, na ruinach twojego zburzonego spokoju buduje najpiękniejsze miasta życiowego szczęścia i spełnienia, projektuje ogrody totalnie szalonego ograniczenia wolności, o które pieczołowicie dbasz. Jest łatwo, bo o ile wszystko zadzieje się pomyślnie, nie jesteś już sam. Kochasz. I we wzajemności tego uczucia dostrzegasz swój już spokojny cel i przeznaczenie.
Nie musi być tak dramatycznie, bo miłość składa się z wielu odmian niewoli; miłość dwojga wcale nie jest więzieniem najistotniejszym, nie jest na szczycie skali, nie jest największą mocą pokrętła. 
Kogo i co kochasz dzisiaj?
Twojego męża, żonę, dziewczynę, chłopaka? A może roześmiane oczy twojego dziecka? Jego małe dłonie obejmujące twoją szyję w poczuciu bezgranicznego uwielbienia? Może wytarzaną w śniegu sierść twojego psa i jego czterołapną szczęśliwość bycia tu i teraz z tobą? Psi nos mokry na zdrowie i pachnące poduszki łap? A przymknięte z poczuciem błogiego rozleniwienia oczy twojego kota, jego jaśniewielmożną, często obrażoną puchatość – kochasz? Może kochasz aktualnie czytaną książkę, która uderza w ciebie trafnością słów takich, jak: „Może i grzechem żyjesz, ale niemiłość jest grzechem potężniejszym”? Kochasz zachmurzone niebo nad tobą, cichy, leśny trakt, z nienaruszoną warstwą śniegu, który skrzypi pod twoimi stopami? Świerk, strząsający czapy białego puchu, jak gdyby otrzepywał się z niesmakiem, że jego zielona doskonałość została zbrukana? I jeszcze kubek, w niebieskie kropki, z malinową herbatą, albo dumną w porcelanowym poczuciu własnej wartości filiżankę z kawą, bez której nie da się żyć? Kochasz?
Kochaj!
Życie kochaj!


Do kawy dziś najnowsza książka Katarzyny Grocholi „Zjadacz czerni 8”. O miłości, podanej w różnych daniach, trochę poszatkowanej, a trochę w całości, tu i ówdzie doprawionej, ale i z naturalnym posmakiem goryczy. Lecz jak to u tej autorki  bywa – wszystko ze smakiem.
Wspaniałego, radosnego, przeżytego w słodkim poczuciu niewoli Dnia Zakochanych! 😊



czwartek, 4 lutego 2021

Przy kawie... o sztuce wyboru

 


Bezsenność spada nagle, z rozgwieżdżonego nieba, chwilę kotłuje się przy szybie drzwi balkonowych, wskakuje na belkę, rozgląda się ciekawie i pokręciwszy piruety wokół własnej osi, ciągnąc za sobą mglisty ogon opierającego się snu, zeskakuje.  Nieporadnością obcego przeciska się przez uchylone okno, staje uśmiechnięta, niechciana, pełna możliwości. W mroku pokoju wygląda jak smuga cienia, stoi w miejscu tajemniczo owiana błogim spokojem, drży cała, faluje, niczym płomień świecy, który hipnotyzuje ogniem i nie pozwala zasnąć. Nie wciskam już snu na siłę pod zmęczone powieki, nie przyciskam do poduszki rozpaczliwej świadomości, że za chwilę nastanie dzień, który będzie wymagał ode mnie szalonej karuzeli różnych powinności i z tejże przyczyny reset ciała i umysłu dokonać się musi niezwłocznie. Rezygnuję ze skazanych z góry na porażkę negocjacji i pytam: Chcesz mleka? Herbaty? Chce. Schodzimy razem do kuchni, sadzam bezsenność przy stole, stawiam filiżanki i zostawiam ją na moment, obserwując spod oka, jak zatracona w oparach gorącego napoju kołysze się, zadowolona, w rytm tykania zegara. Noc niezbyt cicha zaprasza na zebranie, w stołowym tłoczą się myśli, mnóstwo, siedzą niespokojnie na kanapie, na krzesłach, kręcą się przy dogasającym ogniu kominka, rozkładają na dywanie i wiszą na zasłonach w liście. Próbuję je zebrać, pozbierać i zgnieść w kulkę jak strzępki papieru ale nie jest to łatwe, testują moją cierpliwość, zeskakują z dłoni i jak radosne dzieci, ze śmiechem uciekają przed siebie. Niech się bawią. Może to jest właśnie sposób na nie, na ich niepokorność, potrzebę wolności, nieskrępowanie; niech do ostatniego ampera utracą potencjał, wtedy zmęczone ułożą się grzecznie w jedyną sensowną całość, której dziś rozpaczliwie potrzebuję.
Dzień, który minął, rzucił wyzwanie, narysował tablicę wydarzeń, poprowadził skomplikowany labirynt z niezliczoną ilością możliwości i rzekł: musisz wybrać. Czy droga ma być górzysta, kręta, dość długa ale zakończona metą, na której czeka satysfakcja ze złotym medalem męstwa i spełnienia? Na której owa satysfakcja złotym zakreślaczem podkreśli moje starania i przystawi pieczątkę: Wykonane, oraz w karcie zaleceń doda: Oby tak dalej? Czy wybrać szeroki, asfaltowy trakt, przyjemny i szybki jak poranna przebieżka tuż po wschodzie słońca, w wygodnych butach, z wiatrem w plecy, bez zadyszki ale z poczuciem, że trasa nie ma końca, i że trucht prędzej czy później znudzi się okropnie a zejść z tej drogi jakoś tak głupio? Wszak satysfakcja czeka z medalami tylko tam, gdzie się pocą i męczą. Czy może nie ruszać się wcale, nie czuć żadnej z dróg, wdrapać się na wysokie drzewo i patrzeć z góry na tych, którzy w labiryncie wyroków weryfikują swoje decyzje? Oceniać, krytykować, mówić: ja to bym… na jego miejscu… idiotka… ma za swoje… trzeba było… bez sensu… po co…
Nawet jeśli wydaje nam się inaczej, żyjemy po to, aby wybierać. Codzienność wymaga od nas decyzji w czynnościach najbardziej prozaicznych, jak i w takich, które przewracają nam świat do góry nogami. Wybieramy bułkę na śniadanie albo owsiane muesli, bluzę z kapturem lub sweter, filologię germańską albo teleinformatykę, Fiata Multipla lub Porsche Panamera, wakacje w Tajlandii lub deszczowe lato w Rowach, drzemkę w fotelu lub hot interwał na macie. No i jasne, sztuka wyboru nie jest taka oczywista, bo można wybrać wszystko. Lub nic. Wyborem wznieść się ponad szarą przeciętność lub przekreślić siebie na długo.
A czasem utknąć w ślepym zaułku.
Trudnymi wyborami tętni dzisiejsza książka do kawy. Czytajcie! A potem wybierajcie – najsłodsze maliny, najfajniejsze ciuchy, najżyczliwszych ludzi wokół siebie, najwygodniejsze fotele, najpiękniejsze miejsca do spacerowania i najciekawsze książki.

Sprzyjających wiatrów, szerokich dróg i pomyślnych wyborów! A nade wszystko – odwagi!



piątek, 22 stycznia 2021

Przy kawie... o dobrych zmianach, mimo wszystko

 



Podobno świat po pandemii będzie dziwny. Podobno trudno sobie nawet wyobrazić powrót do tamtej rzeczywistości. Podobno nie będzie już żadnej tamtej rzeczywistości, będzie inna, z ciągnącym się cieniem pandemicznym i nie dającym się wygłuszyć smutnym chlipaniem choroby, gdyż wiele z elementów zmiany zostanie z nami na zawsze. Podobno, odkąd podczas zajęć, spotkań, webinariów i rozmów w przestrzeni internetu zobaczyliśmy swoje imponujące regały z książkami, rośliny zielone, zwierzęta domowe oraz mogliśmy ocenić stopień gustu i smaku w kwestii urządzania wnętrz, nic i nigdy nie będzie już takie samo. Może to i dobrze, że przyszedł taki czas – czas prawdy nie tylko o tym, jak mieszkamy i jak wyglądamy w anturażu domowym, ale i czas prawd dużo bardziej złożonych, o nas, o innych, o świecie, o relacjach… Dużo by pisać. Niezaprzeczalny fakt jest taki, że niektórzy wygrzebali się z tej kupy gruzu koncertowo i czują po dziś dzień niesamowity komfort zwolnienia życiowego pędu, zachwycają się dobrodziejstwem izolacji, wspaniałym, przytulnym zapętleniem więzi domowo-rodzinnych, odkryli bogactwo ducha wypływające z materialnego minimalizmu i ze zdumieniem odkryli, że nie trzeba mieć wszystkiego, nie trzeba tylu rzeczy pożądać, pragnąć i  kupować. Inni zaś niewątpliwie podupadli na towarzyskim i ekstrawertycznym duchu, nie radzą sobie z nieprzebytym murem obostrzeń, zakazów, nie mogą pogodzić się z widokiem swojej wolności, spętanej ciężkimi więzami bezradności, z rozpaczą spoglądają na pobojowisko swojego ekonomicznego imperium czy też próbują zaklinać gospodarkę wodną, usiłując tchnąć życie w wyschnięte źródło swojego utrzymania.  Abstrahując od obu skrajności, niewątpliwie choć przez chwilę odetchnęła przyroda, delfiny wróciły do Wenecji, poprawiły się wskaźniki natężenia smogu. Ludzie zaczęli doceniać mądre przebywanie na łonie natury, w lasach zaroiło się od biegaczy i spacerowiczów, niektórzy regularnie poczęli uprawiać sport bo od wysiłkowych endorfin łatwo się uzależnić. Cała nowa rzeczywistość, jakkolwiek byśmy ją oceniali – czy słuszny ten przewrót, czy też nie – pozwoliła nam poznać wiele prawd o nas samych, o tym, co tak naprawdę daje nam szczęście, czego i kogo w swoim życiu potrzebujemy. Ba, kim jesteśmy! Czy wizerunkiem kreowanym w pajęczej sieci globalnej, czy też prawdziwą osobowością. Czy dajemy sobie radę w tych ”absurdalnie przebodźcowanych czasach”, czy wkurza nas słońce, które świeci, i deszcz, który pada. Czy potrafimy rozwiązać problem w sobie, zamiast obarczać winą wszystkich dookoła, łącznie z owym słońcem, które, skubane!, świeci! Czy dostrzegamy nieporozumienie, jakim jest w naszym kraju system edukacji, nie tylko zdalnej, czy zgadzamy się z opinią, że z tego, co było nam dane przeżyć w okresie nauki szkolnej, wygrzebujemy się przez resztę życia. I wreszcie – czy jesteśmy gotowi na ciągłe zmiany, na spontaniczne decyzje, na zgodę i niezgodę, na mądrą akceptację i pokojową negocjację.
Dziś do kawy lektury, które, choć temat pandemii podejmują oszczędnie,  pokazują niełatwą drogę tolerancji i afirmacji zastanej rzeczywistości, mimo wielu przeszkód: „Z kwarantanny wychodzę pogodzona ze sobą i z piętami gotowymi na klapki” (A. Radomska). Książki o tym, że każdy z nas pcha swój dzień z mozołem, nawet celebryta,  i choć czasem radośnie pędzimy z owym dniem z górki, to systematycznie trzeba nam po drodze zbierać siły na trudniejszy teren. Czerpać je z naszej własnej energii, generowanej z ludzi, przyrody, piękna i zdarzeń. Słowa pisane wrzucone w śnieg, który łaskaw był cieszyć nas i zaskakiwać drogowców przez ostatnich kilka dni, niech staną się symbolem naszych ciężkich chwil, naszej walki z wiatrakami, naszej szarpaniny z systemem i własnymi słabościami - niechaj łagodnie i po cichu przykryje je czysty, przytulny, biały puch aprobującej autoryzacji, nasza indywidualna i nieograniczona carte blanche, którą będziemy mogli wypisać na nowo. Odwagi do wypisania jej z rozmachem, z fantazją, z dobrą energią i tak radośnie, jak tylko się da -  z serca Wam życzę!