Nie napiszę tego tekstu. Nie ma
szans. Gorączkująca Gwiazda, skulona na kanapie pod kocykiem z Elsą zaciska nienaturalnie
ciepłe palce na mojej dłoni, błyszczące oczka wpatrują się we mnie w niemej
prośbie: „Mamusia, nie odchodź”, wilgotny kosmyk włosów przykleił się do czoła,
odgarniam z czułością, zostawiam delikatnego całusa na rozgrzanej skórze,
mówię: „Jestem, córeczko. Śpij sobie”. Odchylam głowę, opieram na oparciu sofy
i przymykam zmęczone powieki, przypomina mi się jej, Gwiazdy, dwu- lub
trzymiesięczne jestestwo, kiedy całowałam niemowlęcy, pachnący łepek a ona
zaciskała piąstkę na ramiączku mojej koszulki i zasypiała wtulona, bezpieczna. Mam
wrażenie, że nic się nie zmieniło od tego czasu, urosła, nauczyła się mówić,
chodzić, jeździć na rowerze, rysować… a ciągle ta sama czułość wypełnia mnie po
koniuszki włosów, gdy patrzę na nią, i gdy nie patrzę również. Powietrze
zaczyna drgać, mącąc niespokojną ciszę. Jeszcze zanim usłyszę, czuję siódmym
zmysłem tupot najmniejszych stóp w domu. Nie mija chwila kiedy ze schodów
zbiega Najmłodszy, wskakuje z rozbiegu na moje kolana, rozsypując wokół jakieś drobiazgi;
klocki lego złożone w misternie dopracowaną budowlę, z pozoru tylko przypadkową,
rozkładają się w intrygujących formacjach po dywanie. „Mama, pobawisz się ze
mną?” pada pytanie, na dźwięk którego większość matek wznosi oczy do góry i
prosi o ratunek wszelkie moce niebios. „Cicho synek, Gwiazda śpi, jest chora,
poczytamy coś może, chcesz?” Obserwuję spod oka jego skupioną twarz, kiedy wchłania
w siebie treść czytanej opowiastki, wodzi wzrokiem po ilustracjach; rozbawiona
wyobrażam sobie szaloną pracę jego neuronów mózgowych, pośpiech w przesyłaniu
impulsów, syntezę, analizę, procesy tak skomplikowane, że aż niemożliwe, nie do
ogarnięcia zwyczajnym rozumowaniem. Jaki to cud. Jaka niepojętość życia,
misterium rozwoju, udoskonalania się. I jakie mam szczęście mogąc być tego
naocznym świadkiem! Przytulam go, znów ten łepek, te włoski pachnące, gładka
skóra policzków. Jak to natura sprytnie wymyśliła, że nie odwrócisz oczu, nie
przejdziesz obojętnie, nie skrzywdzisz, bo miłość wielka jak wszechświat
rozsadza ci serce i choć wybuchem zmiata całą twoją świadomość istnienia, to
zaraz na powrót składa się w betonowy twór, nie do ruszenia, mocny i wieczny. A
kiedy kilka godzin później, siedząc za kierownicą i będąc w drodze do apteki po
zapas leku przeciwgorączkowego, widzę zaparkowany na poboczu, pospiesznie,
niezbyt bezpiecznie samochód i rozgrywającą się obok niego scenę, to już się
nawet nie dziwię, tylko pozwalam spłynąć jednej, cichej, spokojnej łzie - łzie nabrzmiałej
wzruszeniem, podlewającej ten twardy beton rodzicielskich uczuć. Barczysty
mężczyzna kuca przy małej, rozpłakanej dziewczynce w fioletowej kurtce i w
czapce z króliczymi uszkami; drobne ramiona wstrząsa spazm szlochu a on
tłumaczy coś, przytula, gładzi po plecach, chusteczką ociera łzy. Robi to
wszystko niemal jednocześnie, co jestem w stanie zarejestrować przez te
kilkanaście sekund, gdy ich mijam. Tyle uczuć wyziera z tej niepozornej sceny,
niezauważalnej właściwie, bo kto by się tam przyglądał, a jeśli już to raczej
okiem krytycznym - idiota zaparkował w miejscu niedozwolonym i dyskutuje z
dzieciakiem, nie od farmazonów wychowawczych jest droga ekspresowa! A jednak. Może mała źle się poczuła, może
zwymiotowała, może czegoś przestraszyła, może jadą na nieprzyjemne badanie,
pobranie krwi, do dentysty i dziecię boi się tak bardzo, że trudne emocje
przelewają się w aucie i trzeba je jakoś utulić, pomóc zrozumieć, wyciszyć. A może
za kimś tęskni. Może zapomniała ukochanego pluszaka. Z punktu widzenia
obserwatora jest to mało istotne. Ważna jest ta ekspresja w wyrażeniu czegoś,
co trudne. I ważny jest ten tata, tak, najprawdopodobniej tata, który nie
nakrzyczał, nie zdenerwował się „fochami”, tylko zatrzymał auto po to, by móc
wysiąść i ramionami ogarnąć cały bezmiar dziecięcej rozpaczy. Medal za empatię,
drogi tato.
I choć dziś nie napiszę tego
tekstu, który to miałam napisać o czymś, o książkach chyba, to dzień zamykam
spełniona, z kolejną odrobioną lekcją z macierzyństwa i doskonałym wykładem na
temat ojcostwa. Myślę sobie, że nie ma chyba na świecie więzi mocniejszej i
silniejszej, niż to niepojęte, bezkrytyczne, rodzicielskie kochanie. I co z
tego, że cała ta miłość to głównie ciąg procesów biochemicznych, bo natura
musiała jakoś zadbać o to, by niezdolne do samodzielnego życia małe istoty
ludzkie miały opiekę. Co z tego. Ta chemiczna miłość stanowi sens życiowej
wędrówki dla wielu, a jeśli jest sens, to jest i szczęście, i poczucie
spełnienia, i siły do rozwoju.
Do kawy dziś kilka książek o macierzyństwie. Nie zawsze
cukierkowo, nie zawsze standardowo. Prawdziwie. Jak to w życiu.
Czytajcie, a potem idźcie przytulić swoje dzieci! Duże, małe, nastoletnie, dorosłe.
Niech sobie po orbicie Waszej miłości krążą radosne i nieprzemijająco
szczęśliwe.
Pięknego Rodzicielstwa!