Bezsenność spada nagle, z rozgwieżdżonego nieba, chwilę
kotłuje się przy szybie drzwi balkonowych, wskakuje na belkę, rozgląda się
ciekawie i pokręciwszy piruety wokół własnej osi, ciągnąc za sobą mglisty ogon
opierającego się snu, zeskakuje.
Nieporadnością obcego przeciska się przez uchylone okno, staje uśmiechnięta,
niechciana, pełna możliwości. W mroku pokoju wygląda jak smuga cienia, stoi w
miejscu tajemniczo owiana błogim spokojem, drży cała, faluje, niczym płomień
świecy, który hipnotyzuje ogniem i nie pozwala zasnąć. Nie wciskam już snu na
siłę pod zmęczone powieki, nie przyciskam do poduszki rozpaczliwej świadomości,
że za chwilę nastanie dzień, który będzie wymagał ode mnie szalonej karuzeli
różnych powinności i z tejże przyczyny reset ciała i umysłu dokonać się musi
niezwłocznie. Rezygnuję ze skazanych z góry na porażkę negocjacji i pytam: Chcesz
mleka? Herbaty? Chce. Schodzimy razem do kuchni, sadzam bezsenność przy stole,
stawiam filiżanki i zostawiam ją na moment, obserwując spod oka, jak zatracona
w oparach gorącego napoju kołysze się, zadowolona, w rytm tykania zegara. Noc
niezbyt cicha zaprasza na zebranie, w stołowym tłoczą się myśli, mnóstwo,
siedzą niespokojnie na kanapie, na krzesłach, kręcą się przy dogasającym ogniu kominka,
rozkładają na dywanie i wiszą na zasłonach w liście. Próbuję je zebrać,
pozbierać i zgnieść w kulkę jak strzępki papieru ale nie jest to łatwe, testują
moją cierpliwość, zeskakują z dłoni i jak radosne dzieci, ze śmiechem uciekają
przed siebie. Niech się bawią. Może to jest właśnie sposób na nie, na ich
niepokorność, potrzebę wolności, nieskrępowanie; niech do ostatniego ampera
utracą potencjał, wtedy zmęczone ułożą się grzecznie w jedyną sensowną całość,
której dziś rozpaczliwie potrzebuję.
Dzień, który minął, rzucił wyzwanie, narysował tablicę wydarzeń, poprowadził
skomplikowany labirynt z niezliczoną ilością możliwości i rzekł: musisz wybrać.
Czy droga ma być górzysta, kręta, dość długa ale zakończona metą, na której
czeka satysfakcja ze złotym medalem męstwa i spełnienia? Na której owa satysfakcja
złotym zakreślaczem podkreśli moje starania i przystawi pieczątkę: Wykonane,
oraz w karcie zaleceń doda: Oby tak dalej? Czy wybrać szeroki, asfaltowy trakt,
przyjemny i szybki jak poranna przebieżka tuż po wschodzie słońca, w wygodnych
butach, z wiatrem w plecy, bez zadyszki ale z poczuciem, że trasa nie ma końca,
i że trucht prędzej czy później znudzi się okropnie a zejść z tej drogi jakoś
tak głupio? Wszak satysfakcja czeka z medalami tylko tam, gdzie się pocą i
męczą. Czy może nie ruszać się wcale, nie czuć żadnej z dróg, wdrapać się na
wysokie drzewo i patrzeć z góry na tych, którzy w labiryncie wyroków weryfikują
swoje decyzje? Oceniać, krytykować, mówić: ja to bym… na jego miejscu… idiotka…
ma za swoje… trzeba było… bez sensu… po co…
Nawet jeśli wydaje nam się inaczej, żyjemy po to, aby wybierać. Codzienność
wymaga od nas decyzji w czynnościach najbardziej prozaicznych, jak i w takich,
które przewracają nam świat do góry nogami. Wybieramy bułkę na śniadanie albo owsiane
muesli, bluzę z kapturem lub sweter, filologię germańską albo teleinformatykę, Fiata
Multipla lub Porsche Panamera, wakacje w Tajlandii lub deszczowe lato w Rowach,
drzemkę w fotelu lub hot interwał na macie. No i jasne, sztuka wyboru nie jest
taka oczywista, bo można wybrać wszystko. Lub nic. Wyborem wznieść się ponad
szarą przeciętność lub przekreślić siebie na długo.
A czasem utknąć w ślepym zaułku.
Trudnymi wyborami tętni dzisiejsza książka do kawy. Czytajcie! A potem
wybierajcie – najsłodsze maliny, najfajniejsze ciuchy, najżyczliwszych ludzi
wokół siebie, najwygodniejsze fotele, najpiękniejsze miejsca do spacerowania i
najciekawsze książki.
Sprzyjających wiatrów, szerokich dróg i pomyślnych wyborów!
A nade wszystko – odwagi!