Spomiędzy gęstych liści patrzyło na mnie niebo, niesamowicie niebieskie, ale jednak zmęczone. Upalny dzień się nie spieszy i człapie godzinami, i długo każe niebu wisieć płachtą tła dla słońca, tego opresyjnego, bezwzględnego narcyza. Chciałoby się troskliwie odgarnąć białe kosmyki chmur z niezmiennie pogodnego, intensywnego oblicza. Niżej wiatr szeptał trawom i wielce wyniosłym zbożom lipcowe etiudy smyczkowe. Szumiał Vivaldi, i Mozart, i chopinowskie nokturny.
Lato brzmiało kojąco.
***
Z lata utkana myśl, niespieszna w lipcowym upale siedzi w kojącym cieniu rozłożystego marzenia. Czasem się kładzie promieniem na opalonym policzku i całkiem przyjemnie grzeje, a czasem jak pajęczyna opada na gładkie czoło i nie pozwala się złapać, wyplątać z siebie na raz. W deszczu się trochę spłukała, stała mokra, zziębnięta, chciałam ją obejść wokół i zniknąć pod paprociami, ale mnie dogoniła, w promieniach słońca żywsza, intensywniejsza w kolorze. Przechodzę tak z nią długo, zapewne do jesieni i niewątpliwie dojrzeje, jak kukurydza i jabłka. A wtedy ty mi spadniesz w dłoń, jak pierwszy jesienny liść.
Jak pierwszy.
Jak liść.
I jak soczysta, gotowa, całkiem dojrzała myśl.
***
A czasem się można zwyczajnie zapomnieć, pozwolić wiatrom rozwiać włosy, przesypać ciepły piasek między drżącymi palcami, wystawić twarz do słońca, a ono skorzysta z okazji i zarumieni policzki. Przez kilka następnych dni stopniowo będzie cichł szum fal, i jeszcze się będą sypać ziarenka piasku z kieszeni, kiedy powoli zapomnę błękity, granaty, lazury, i wszystkie inne nienazwane nadmorskie niebieskości.
O czym myślał człowiek, którego ślad na piasku nieopatrznie zakłócam?
Czy tak, jak ja, na styku wody i nieba szukał powodu by istnieć?
***
Gromadzę oddechy, jak cenne kamienie, oddaję je później w depozyt, nie szastam, oszczędzam. Niektóre zastawiam w lombardzie udawania za odrobinę nadziei.
***
Nad ranem cisza nabrzmiewa, pęcznieje w milczeniu pytań. Lekko się tylko różowi niebem na horyzoncie, w codziennym trudzie wschodu, bo niebo, jak cisza, nieznośnie krępujące, pełne jest dylematów. Gdy cisza pęknie wiosną, wysypią się odpowiedzi, może odszukam w nich swoją, może życie poczeka, wybaczy niedoskonałość i w plątaninie zdarzeń wskaże wątłą podpowiedź.
Podpowiedź na odpowiedź.
***
Zamknąć świat w jednej dłoni, nie pozwolić mu wyciec, nie uronić ani jednego ziarenka zachwytów, nie upuścić oczarowania. Pod szeroko zamkniętymi powiekami pozwolić rozkwitać marzeniom, których nie można zatrzymać. Niespiesznie rozwijać spiralkę świeżutkiej zieleni, która się stanie paprocią, zbyt skromną, by rosnąć wyżej, i zbyt zachłanną życia, by zostać w jednym miejscu.
I istnieć... istnieć sobie powoli, najładniej, jak się potrafi.
***
W wątłych oczywistościach, w drobiazgach skromnych znaczeń, w zachwycającej strukturze kory, w soczewce kropli wody, w drobnych robaczkach liter rozmów pisanych sercem, w pierwszym porannym łyku kawy, w wypranym deszczem błękicie nieba, w niewypowiedzianej tęsknocie.. szukam ogromnych sensów i maluteńkich wątków.
Dla siebie.
***
Na wszystkie niepokoje, na targane wiatrem nadzieje, na drobne, nieważne radości, na rozpychające się smutki, na szary, zamglony horyzont... - niebiesko-zielone antidotum. Przyniosłam cały zestaw, by zmył je nurt rzeki, wartko płynący strumień, w którym nic nie jest na zawsze, a wszystko jedynie na chwilę, na jeden ulotny moment. W zimnych błękitach krystalicznej wody, skrzącej się w dość oszczędnych promieniach ciepła, ułożone w cudowną mozaikę kamienie spokoju, ulgi, spełnienia i wszelkich dobrych emocji.
Wystarczy sięgnąć, zanurzyć dłoń na chwilę, wytrzymać dotyk chłodu i jedną szybką decyzją zmienić bieg rzeki.
Lub nie.
***
Dobrej nocy, oddajesz się już zapewne objęciom Morfeusza, prostytuujesz się w zmysłowych pozycjach układania w pościeli, ja jeszcze poczytam, oddam się później swojej poduszce, obejmą mnie z czułością wątłe ramiona kołdry.
Morfeusz już zajęty, jest przecież u ciebie.
Śpij.