Obserwatorzy

niedziela, 20 lipca 2025

Strach

Niewiarygodnie uroczy wieczór wdzierał się do pokoju przez gęstą, żakardową firanę. Kładł się ciepłymi promieniami zachodzącego słońca na brunatnym, przybrudzonym dywanie, pojedyncze wiązki pomarańczowego i żółtawego światła załamywały się na dolnych szufladach meblościanki. Pomieszczenie tonęło w tym prawie nierealnym blasku, wypiękniało, choć tam, gdzie ściany stykały się ze sobą, w kącikach i załamaniach, rozkładał się już szary mrok. Dziewczynki siedzące razem,  blisko, na tapczanie, skulone, z nogami podwiniętymi pod siebie, drżące i blade, zostały jak gdyby przeniesione z innego świata, stanowiły kontrast dla tej zachwycającej gry barwnych cieni. Jakaś mała dziecięca ręka wycięła je ze smutnej, starej książki i wkleiła do albumu z wierszykami dla maluchów. Dźwięki dobiegające zza zamkniętych drzwi były przerażająco głuche, krzyki cięły napiętą do granic możliwości czujność na małe odcinki czasu; pokrojona, rozszarpana świadomość próbowała pomiędzy tymi odcinkami przerażonych minut schować dzieci w tymczasowy kąt bezpieczeństwa. Ale na próżno. Świat wstrzymał oddech, cisza letniego wieczoru była nieprzyzwoicie kojąca, psy przestały szczekać, zamilkły świerszcze, zamarły w bezruchu wysokie topole na skraju widocznej z okna łąki. I tylko ten głuchy łoskot, te urywane zdania, szum rosnącego strachu napierający na drzwi. 

Pulsował gładki, dziecięcy policzek, wykwitała na nim róża zaczerwienienia, znów w paradoksach piękna, któremu nie wypadało tu być. Krawędzie płatków kwiatu, jak malowana ozdoba, strzępiły się i cieniowały na odcień głębokiej purpury, intensywne pod okiem, nieco bardziej stonowane tuż przy linii żuchwy. Druga dziewczynka chowała bladą, chudą rączkę z pieczątkami mocnego dotyku, ciemniejsze od skóry plamy, jak stemple, zatwierdzały wyłączność opresji, podpisem na skórze załatwiono pozwolenie na lęk, zadekretowano ból.

Strach był cykliczny, powtarzalny, wpisany w dojrzewanie jak rosnące piersi, które obie z zażenowaniem ukrywały pod szerokimi bluzami, jak wyskakujące na brodzie pryszcze, jak dziwnie brzmiący, wydobywający się z własnej krtani głos. Strach był codzienny, błyskał w butelce ze srebrną nakrętką, strzępił się nitkami ze starej poduszki, która siedziała na kuchennym krześle od lat. Poduszka jedyna dla człowieka z twarzą, którą zapamięta może jedynie kot, ale która ciągle będzie sztandarem wspomnień i przyczyną pełnych współczucia łez.

***

Niemowlę wierciło się i prężyło, mała twarzyczka czerwieniała i szarzała na przemian, usteczka układały się do płaczu, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Drżące ramię matki w pewnym i mocnym uścisku podtrzymywało delikatne ciałko, ale wibracje strachu nie pozwalały się chłopcu odprężyć, nerwowymi impulsami przechodziły od jednej powierzchni skóry do drugiej. Na delikatną główkę, na ciemne, pachnące włoski spadały łzy bezradności, rozmazywały widok, rozpalały się ogniem w gardle. W jeszcze rezonującej krzykiem i rzucanymi przez zęby przekleństwami niepojętej iluzji optycznej, ściany pokoju zwanego salonem schodziły się do siebie, jak gdyby w mocnym uścisku chciały zamknąć ten obraz i na zawsze ukryć go przed ciekawskim światem. Za mokrą i słoną kurtyną rozmywał się kadr przewróconych mebli, kanapy, fotela, głucho stukały o siebie metalowe rurki poręczy wyrwane z trzewi betonu. Stopnie schodów pozbawionych balustrady obnażyły surowość ceramicznej powierzchni, na niej niepewnie chwiały się dwie postaci, nastoletni chłopcy, przedwcześnie dojrzali, którym kazano być oprawcami, którym kazano być siłaczami, którym kazano być. "Mamo, kluczyki, mamo, słyszysz? Gdzie są kluczyki...?" - cichy szept jednego z nich szarpiącym ruchem wydobywa matkę spod powierzchni łzawego jeziora, ta spogląda najpierw nieprzytomnie, w upiornym odrętwieniu, ale po chwili rzuca się nerwowo w stronę komody, wyrzuca zawartość stojącego na niej wiklinowego koszyczka, przegarnia dłonią drobiazgi, raz, i drugi... Nie ma... Nie ma kluczyków, nie ma człowieka, który jeszcze przed momentem leżał jak upodlone zwierzę pomiędzy przewróconymi meblami, i... kiedy? Kiedy to się stało, kiedy był ten moment, gdy wstał i na chwiejących się nogach wydobył się z gruzowiska, z tego dzieła zniszczenia, którego sam dokonał? Widziała to przecież, a może jej się śniło, może ten dzień się nie zdarzył, ten śmiech, butelki, znów te butelki, i ludzie z miłymi twarzami, fałszywie życzliwymi, i zarzut, że tylko ona, że tylko ona jest inna... Znów lęk, i wina tylko jedna, bezradność znów ta sama, i chyba tutaj coś jeszcze, coś, jak nienawiść, kiełkujące ziarenko odrazy, złości puchatej jak wata, która zapycha usta, pozbawia oddechu... jak przyjaciele, jak wierni kamraci w podróży tulą kobietę do siebie z niewątpliwą czułością.

Strach był cykliczny, powtarzalny, wpisany w przemijanie jak kawa każdego poranka, jak płacz niemowlęcia, które zbudziło się głodne i z przemoczoną pieluszką, jak śniadaniówka do szkoły z kanapką z żółtym serem i papryką krojoną w paski. Strach był codzienny, kładł się cieniem na wykrzywionej twarzy, na przewlekłej karze milczenia, na pakowanych w pudełka powszechnych tajemnicach, które składała w kapitał swojego bezpieczeństwa, razem z ważnymi książkami. Strach był konturem życia wypełnionego uczuciem, wymalowanego w środku farbami niemiłości, która przyszła tak łatwo z talią fałszywych kart. Strach był uniwersalny, całościowy i kompletny, był obu - i dwustronny, z podszewką szorstkich doświadczeń.

***

Strach jest cykliczny i powtarzalny, jak... jak spokój, który się skrada jeszcze nieśmiało pod uchylonym oknem, jak ulga, która osiadła na rzęsach płatkami pierwszego śniegu, jak radość, z której wiosenny deszcz wypłukał poczucie winy, jak fascynacja okładką swojej pisanej historii, jak pierwszy łyk kawy po nocy, którą rozjaśnił księżyc, jak pierwsza sukienka w kwiaty i koronkowa koszulka, jak pewność, która już nie uwiera.

Strach jest... a może już go nie ma. Może zapomniała wyjąć go z szafy, przymierzyć i w pośpiechu na siebie strach założyć, może chodzi bez niego, ze strachu rozebrana, jak naga bezwstydnica.