„Miłość
dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca”
("Mistrz i Małgorzata" M. Bułhakow)
„Ósemka to
cyfra przywódców, władców, ludzi czynu. Jest najpiękniejszą i najpotężniejszą
ze wszystkich wibracji. Symbolizuje siłę, przebojowość, odwagę, ambicję,
pewność siebie. To także cyfra agresji i nieobliczalności”
(źródło: Internet)
Ściana
za miejscem zaaranżowanym na scenę wyłożona była tapetą imitującą stary,
ceglany mur. Nikłe światełka lampek ledowych ukrytych w papierowych kloszach
zwisających z sufitu podkreślały atmosferę kojącego, niemalże zadymionego
ciepła. W sali bez okien panował przyjazny półmrok, drewniane framugi kilku par drzwi,
niskie ławy, kanapa z palet zajmująca całą długość przeciwległej ściany,
wyłożona kocami w kolorach ziemi, wzorzyste włóczkowe pufy na podłodze,
sznurkowe łapacze snów zawieszone tu i ówdzie, delikatnie kołysane ruchem
powietrza przegarnianego z kąta w kąt przez przechodzących słuchaczy – wszystko
to nadawało temu miejscu klimat przepełniony swojskością i przytulnością.
Trwała przerwa, szumiały ciche rozmowy, snuły się pogodne szepty przerywane podmuchami
przytłumionych śmiechów. Ludzie siedzieli lub przemieszczali się w spokojnych
trajektoriach spraw, związanych głównie z potrzebami ciała, nieśli ostrożnie
papierowe kubki z kawą i butelki z zimnymi napojami. Muzyk siedział sam, z
lekko pochyloną w kierunku instrumentu głową, trącał struny gitary, przekładał
kapodaster i wydobywał pojedyncze akordy z korpusu, czule i łagodnie, jak gdyby
na kolanach trzymał dziecko, któremu trzeba poprawić czapkę i zapiąć guzik pod
brodą. Od czasu do czasu unosił wzrok w przestrzeń pubu i uśmiechał się do
widowni, nie przerywając strojenia gitary. W końcu zaczął szarpać struny
energiczniej i układać akordy w kolejną melodię płynącą z krainy łagodności, do
zamieszkiwania której przyznawało się kilkadziesiąt istot zgromadzonych w pubie.
Melodia rozsnuła się cała, opresyjnie zawłaszczając podsufitową przestrzeń lokalu,
radosna, że ktoś ją wypuścił z krainy prosto w ten zimny, ale przekornie
fascynujący świat. Rozmowy powoli cichły, wykonawca przysunął lekko usta do
mikrofonu i subtelnie wybrzmiały pierwsze słowa ballady: „Nie w każdym życiu
znajdziesz czas na kilka niedomkniętych chwil, kiedy pod górę szczęście pchasz,
a ono spada między łzy..”; wersy w mgnieniu oka symbolicznie domknęły czas
przerwy i usadziły ludzi na swoich miejscach, wprowadzając w stan nuceń,
śpiewań, zasłuchań, zamglonych refleksją oczu, bujania ciał, i psotnego
niemalże szybowania myśli, które uciekały z głów pod sufit, prosto w ramiona
tej pogodnej melodii, której już było wszędzie pełno. I nikt właściwie nie
zauważył początku, jednego momentu, kiedy w i tak niegłośnym spokoju nagle
zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że to kontrolowana cisza sceniczna, że tak
stało w scenariuszu – muzyk w natchnieniu rozluźni palce, puści struny, urwie
tekst w pół słowa, przymknie oczy, wypuści w stronę widowni barwny obłok swej
weny, robił tak nieraz, urywał, dopowiadał, łagodził ciężar przekazów
wysublimowanym, inteligentnym żartem. Przez kilka sekund nie działo się nic,
dźwięki umilkły, ludzie z uśmiechami na wyciszonych twarzach czekali na dalszy
ciąg, na słowa, melodię lub śpiew. Dopiero kiedy chłopak osunął się na podłogę,
kiedy upadł eksponując w otwartych oczach wyraz niemego zaskoczenia, kiedy w
przedziwnej konfiguracji bezwładnych kończyn przygniótł niemniej zdziwioną
gitarę, kiedy przewrócił się stojak z tabletem, na którym wyświetlały się słowa
tekstów…, wtedy dopiero rozsypał się chaos, potoczył kulkami strachu po
gładkich powierzchniach ław i wzdłuż etnicznych zygzaków siedzisk. Przez
klimatyczną salę pubu, już nie przyjazną i spokojną, przelewały się fale
krzyków, toczyły ciemne chmury przerażenia i niezrozumienia, dął wiatr złożony
z ludzi, którzy wstawali, siadali, wychodzili, wybiegali. Muzyk leżał na
drewnianej podłodze smutno i nieruchomo, z niewielkiego otworu nad uchem spływała
ciemna krew, tworząc na deskach niepozorną kałużę. Ekran tabletu rozświetlił
się na moment, jak gdyby uaktywnił się automatyczny wygaszczacz, jednak ludzie,
którzy znaleźli się bliżej mogli stwierdzić, że nie, że urządzenie nie chowa
się w stan uśpienia, tylko wyświetla zupełnie nowy tekst. Nie były to słowa
ballady, ani zestaw akordów. Tablet świecił zestawem liter i cyfr słusznej
wielkości, które układały się w napis: „1.6. TAK”.
***
Nie
możesz tego zrobić! Nie w taki sposób, zrozum, to zbyt ryzykowne, zniszczysz
sobie życie! Słyszysz? Słyszysz, co mówię do ciebie?! Nie możesz! Rozumiem, co
czujesz, ale nie pozwolę ci na to! Emma, zatrzymaj się, nie! Słyszała
ten agresywny zlepek słów, ten zapętlający się ciąg głośnych emocji, który miał
związać jej ręce i dopiero co nabytą, świeżutką sprawczość. Gówno rozumiesz,
gówno wiesz - odpowiadała w myślach, nie chciała rozumieć sensu tego
przekazu, bo miała swój własny sens, i oczywiście, że może, dlaczego to ona ma
być zawsze tą gorszą, tą pozbawioną wartości funkcyjnej, tą niekompletną,
niedorobioną, wyrzuconą przez życie poza zbiór sprzętów potrzebnych i
działających, dlaczego ma rdzewieć w schowku między innymi rzeczami, podobnymi
sobie przydasiami, ułomnymi formami ludzkimi bez jednej małej, kluczowej
śrubki, z przepalonym przewodem, urwanym uchem, wyłamanym włącznikiem, z wadą
fabryczną systemu, która nie podlega reklamacji. Nie, to już nie będzie jej
trwanie, zrobiła, co musiała, tym jednym małym gestem uruchomiła lawinę, nie ma
odwrotu, show must go on, a szczęście puka do twych drzwi, czy jakoś tak,
nieważne, ważne jest to, co się teraz wydarzy, a wydarzy się cud, który w końcu
przyniesie jej własna, kontrolowana przyszłość. Biegła ciemnymi ulicami miasta,
przyciskając do siebie białą, papierową torbę. Na szczęście jej nie gonił,
telefon wibrował w kieszeni bluzy, więc przystanęła i drżącymi palcami
przycisnęła wyłącznik z boku aparatu, uciszając go na dłużej. Toczące się
wąskim strumyczkiem łzy rozmazywały światło ulicznych latarni i neonowych
reklam, przez co świat jawił się jako magiczna, świetlista strefa, będąca poza
rzeczywistym wymiarem. Tak, to dobry znak, nic już nie będzie takie samo. I ona
nie będzie ta sama. Szybko przebiegła skwer przed blokowiskiem, przecinając go
w poprzek i wskakując na szeroki chodnik wzdłuż czteropasmowej drogi, cel był
już blisko, jeszcze jedna ulica i znajdzie się na spokojnym osiedlu domków
jednorodzinnych, odnajdzie spośród tylu podobnych ten właściwy i zadzwoni
dzwonkiem domofonu, tak, jak się umawiali, trzy krótkie, dwa długie, przerwa,
jeden krótki. Nagłe, niespodziewane spotkanie z rowerzystą wyjeżdżającym z
zaciemnionej części chodnika sprawiło, że jej serce na moment przystanęło i dokonało
ewolucji akrobatycznej w okolicach płuc, którym na chwilkę odcięto dopływ
powietrza. Krzyknęła, upuściła torbę i uskoczyła w bok, na trawnik. Sorki,
lala – lekko rzucił zakapturzony cyklista i pomknął dalej, zostawiając ją z
nadal niemrawym sercem, któremu do ponownego startu brakowało jednego choćby wdechu.
Idiota – syknęła pod nosem i pochyliła się nad rozsypaną zawartością
torby. Zbierając w pośpiechu i w lekkim półmroku cenne jak złoto skarby o
miękkiej fakturze tkanin trafiła ręką na coś zdecydowanie innego, twardego,
okrągłego, leżało tu, zdaje się, wcześniej, albo ten nieostrożny palant upuścił.
Uniosła płaski przedmiot, płyta, zwykła płyta CD bez opakowania, światło
latarni malowało na niej barwny refleks, przesuwający się podczas ruchu.
Dostrzegła niechlujny napis, ktoś czarnym markerem napisał na niej: „4.NIE”.
Zespół muzyczny? Film? Może to sprawdzi później, a może wyrzuci płytę do
najbliższego kosza, nieważne, pomyślała, szkoda czasu, i nie
zastanawiając się już dłużej wrzuciła krążek do torby, po czym szybkim krokiem
ruszyła dalej. Na trawniku pod krzewem ledwo co rozkwitłej forsycji o soczystym
żółcieniu, niezbyt widocznym w mroku późnego wieczoru, został kaftanik. Bladoniebieska,
niemowlęca koszulka w rozmiarze 56.
***
- Ja
pierdolę, Gruby, to nie był ten, rozumiesz? To pomyłka! Mamy przejebane, Sojuz
nam tego nie daruje! – młody, przystojny mężczyzna, zarumieniony z wściekłości,
miotał się między dwoma przeciwległymi półkami pełnymi książek miejscowej
biblioteki, starając się krzyczeć szeptem, przez co wydobywał z siebie dźwięki
podobne do syku wkurzonej gęsi. Tatuaż z misternym, celtyckim wzorem na jego
szyi nabrzmiał i mienił się czerwono-sinymi kolorami złości.
-
Uspokój się, Tom, nie masz co się rzucać, przecież to w gruncie rzeczy
nieważne, zadanie zostało wykonane precyzyjnie, a jeśli cel się podłożył
niespodziewanie i wypierdolił z pudełka jak jakaś niespodziewanka, to tym
lepiej. Im więcej się uczysz, tym więcej umiesz, młody adepcie szkoły życia – z
podziwu godnym spokojem odpowiedział chudy jak patyk mężczyzna, nazwany Grubym,
pochylając lekko i przekrzywiając przyprószoną siwizną głowę, w geście
odczytywania tytułów książek, przy których akurat toczyła się wartka wymiana
zdań. Erich Maria Remarque, tak, zdecydowanie to był jego pisarz, jego kreator
świata – Poza tym wszystko da się naprawić, a nie, wybacz, mistrz mój, którego
tu dzieła możesz łapskiem swym nieczystym sprofanować dotykając li choćby tylko
okładek, rzekł, że niczego nie można naprawić, „inaczej bylibyśmy wszyscy
świętymi. W zamiarach życia nie leży nasza doskonałość. Miejsce doskonałości
jest w muzeum”, rozumiesz, drogi Watsonie?
-
Gruby, co ty pieprzysz? Jaka doskonałość?! Zajebaliśmy nie tego klienta, co
trzeba! Zapomniałeś już, jakie metody ma Sojuz na tę twoją niedoskonałość,
kurwa?? – Tom z trudem panował nad nieprzepartą chęcią rozładowania emocji
poprzez choćby wyrzucenie wszystkich lektur z półki. Albo przez wyprowadzenie
celnego ciosu prosto w ten arogancko spokojny ryj przed sobą.
Zza
regałów wyłoniła się nagle zgrabna sylwetka atrakcyjnej i niewątpliwie
zdenerwowanej bibliotekarki.
-
Panowie… – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa – bardzo proszę o ciszę, a
przede wszystkim o kulturalne wyrażanie się. Gwałtowna rozmowa panów nie tylko
przeszkadza innym czytelnikom, lecz również demoralizuje obecne w bibliotece
dzieci. Za moment będę zmuszona panów wyprosić… - spojrzała stanowczo, ale i jakby
przepraszająco.
-
Najmocniej panią przepraszam – szarmancko skłonił się Gruby – ma pani absolutną
rację! Postaram się trzymać w ryzach mojego niepokornego towarzysza, on już, w
tej chwili właśnie, postanowił poprawę. Tom! Prawda? Powiedz pani, że
uszanujesz klimat i spokój tego cudownego miejsca?
-
Przepraszam panią, tak, będziemy już cicho – bąknął Tom, z którego nagle uszło
powietrze.
-
Jeszcze raz przepraszamy, aczkolwiek jak mawiał mistrz, przy dziełach którego
aktualnie kontemplujemy naszą niezwykle skomplikowaną sytuację życiową: „człowiek
jest wielki w swych postanowieniach, ale słaby w ich wykonaniu”, więc z góry
przepraszamy również za tę jakże typowo męską słabość woli, nierówną i niegodną
kobiecej sile determinacji, dla odmiany tak pełnej uroku i wdzięku. Czy wobec
tej współczucia godnej niedoskonałości okaże pani zrozumienie i da się zaprosić
na kawę po pracy?
- Jezu
Chryste – szepnął Tom, unosząc wzrok ku górze i dosadnie eksponując własne,
niewątpliwie miażdżące poczucie kompromitacji.
Towarzysz
spiorunował go wzrokiem i uśmiechnął się czule do młodej kobiety. Ta
odwzajemniła uśmiech, oraz walcząc ze wstydliwym zakłopotaniem, rzuciła cicho:
-
Dziękuję, ale nie mogę… - i zniknęła między kolejnymi półkami.
Gruby
spojrzał z naganą na Toma, zabrał z półki „Czas życia, czas śmierci”, nabożnie ucałował
okładkę w miejscu tytułu, i rzekł, kończąc dyskusję:
-
Poprawimy, mój młody przyjacielu! – po czym dziarsko ruszył w stronę stanowiska
do wypożyczeń. Nie zauważył, kiedy z książki wypadła stara, tradycyjna karta
biblioteczna. Pozostający między półkami Tom schylił się i podniósł świstek.
Wolnym krokiem podążył za towarzyszem, z pewnym niejako zdziwieniem zauważając
– choć zupełnie nie znał się na zasadach wypożyczania książek z biblioteki, bo
kto w tych czasach czyta książki? Tylko tacy odklejeńcy, jak Gruby, zapewne -
że zamiast identyfikatorów czytelników i dat, na karcie widniał spory,
poprzeczny napis: „3.
NA MNIE”.
***
Deszcz
ciągle padał, właściwie siąpił, zamieniając szlak w miękki, coraz bardziej
błotnisty trakt. Turysta wyszedł z lasu na zakrzewioną polankę, zostało już
niewiele, jeszcze kawałek kolejną połacią lasu, potem dość stromo kamienistą,
nieregularną ścieżynką, z której dokładnie widać urokliwe Rawki, i już prawie
można stanąć na wypłaszczeniu Caryńskiej, najpiękniejszej połoniny w
Bieszczadach. Zachmurzone niebo i snująca się wszędobylska, wilgotna mgła nie
obiecywała oszałamiających widoków na szczycie, ale nie szkodzi, widział je już
tyle razy, że potrafił sobie wyobrazić każde wybrzuszenie po obu stronach,
każde łagodne zbocze, zacienienie, każdą kępę drzew i rozległe wąwozy krzewów.
W niepogodzie piękno tego grzbietu nie mniej zachwyca i intryguje. Przysiadł na
moment na leżącej kłodzie drewna, która tabunom turystów służyła pewnie za
ławkę, tym bardziej, że widoki z niej były już obłędnie bieszczadzkie i pieściły
spokojem, kolorami pór roku, załamaniami zboczy, odległymi panoramami wszystkie
poszukujące ukojenia głowy, wszystkie zmęczone bieganiem w maratonie
codziennych spraw nogi, wszystkie załamujące się w mniejszych i większych
problemach istnienia ręce. Dziś na szlaku pusto, deszcz zatrzymał wielu
entuzjastów górskiego trekkingu w domach, tudzież w gościnnych kwaterach.
Wspaniale, taki czas lubił najbardziej, pustka, samotność i marzenia o niej. O
niej... W tej samej chwili, zupełnie jakby jego myśli miały magiczną,
telepatyczną moc, w kieszeni kurtki piknął telefon dźwiękiem wiadomości
tekstowej. Szybko wyjął aparat. Jak tam, kochanie? Wędrujesz? Nie mokniesz?
Wpatrywał się w ekran chłonąc zestaw niepozornych słów i miłość zalewała mu
serce. Wędruję, a Ty ze mną. Zostało mi jakieś pół godzinki i będę na
połoninie. Deszcz jest niewielki, chłodzi moje stęsknione za Tobą serce. Wyślij.
Odpowiedź niemal natychmiast. KC. Uważaj na siebie, proszę. Poczuł
zupełnie nie deszczową wilgoć pod powiekami. Twoja troska sprawia, że się
rozpływam. Do później, mój promyczku. Kocham Cię. Nie wierzył, ciągle nie
wierzył, że to się dzieje, wielokrotnie analizował wszystkie okoliczności tego,
jak się poznali, jak od zupełnie pierwszych chwil poczuli hipnotyzującą wręcz
potrzebę kontaktu słowem pisanym, jak od pierwszego dnia wymieniali codzienne,
niepozorne światełka grypsów pełnych ukrytych znaczeń, jak wysyłali sobie
własne zdjęcia, obrazki i śmieszne cytaty, jak przekomarzali się i błyszczeli
oboje ciętymi ripostami, jak witali się rankami, życzyli sobie dobrego dnia, w
ciągu którego i tak muskali się delikatnie opuszkami palców, pisząc na
przykład: Zobacz, jak ładnie już w lesie, jesiennie, albo Jestem w
Biedrze, robię zakupy, potem popiszemy. Ona: Pijesz teraz kawę? On:
Nie, muszę jechać do przychodni. Ona:
Nie szkodzi. Następną pijemy razem.
Następną
pijemy razem. Wieczorem rzucił pomiędzy garścią wielu innych słów, że to mógłby
być tytuł książki, którą by napisał o tym, co mu się w związku z nią, z tą
nieznajomą osobą z Internetu, przydarzyło. Bo się przydarzyło i pięknie, i
przerażająco. Nie byli sami w tym fascynującym związku, oboje w toksycznych
relacjach, związani węzłami przysięgi jak sznurem, bez możliwości rozplątania,
z nikłą szansą na bezbolesne przecięcie. Ale to wszystko się działo, toczyło,
nie było już perspektywy powrotu, chłonęli siebie i od siebie tak wiele, że
zwykłe życie stało się znośniejsze, że telefon stał się poduszką, do której
wiele razy w ciągu dnia mógł się przytulić, która toczyła z nim fascynujące
rozmowy o życiu, o książkach, filmach, która miała poglądy i ciepłe, pełne
zrozumienia spojrzenie na świat. Młodość oboje mieli za sobą, ciągle jeszcze
musieli być rodzicami, zaangażowanymi i aktywnymi, ale pełne energii życie
jakby się kończyło, zaplątani w stagnację, zmuszeni do pozbycia się złudzeń i
rezygnacji z oczekiwań, choć oboje oddali to zupełnie bez walki, nie
spodziewając się już niczego więcej, ponad to, co było, i co powoli sprowadzało
w doliny. Spokojne oczekiwanie na zaawansowaną dojrzałość, i potem, za chwilę -
starość. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już mu się nic dobrego w życiu nie przydarzy,
pojawiła się ona. Ona, czyjaś żona. I on, czyiś mąż. Historia tak
przewidywalna, tak trywialna, tak stara, jak świat.
Zakochałem
się w Tobie. Najpierw w Twoich oczach, a potem w Tobie. Proszę, bądź.
Jesteś
taki mój. Jesteś we mnie. Z każdym dniem coraz bardziej. Zadomawiasz się. W
łazience mojego serca masz już szczoteczkę do zębów, w przedpokoju wisi twoja
bluza, w kąt rzuciłeś plecak. Masz też już ulubiony kubek na kuchennej szafce i
ładowarkę do telefonu wpiętą w kontakt. W moim sercu masz już całkiem spory
kąt, przytulną kawalerkę, gdzie tyle nas razem.
Jestem
Tobą przesiąknięty, cały. Jesteś moją pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem.
Tak łagodnie istniejesz, głaszczesz moje niepokoje, jesteś taka nieinwazyjna,
delikatna, nie wiem, czy można bardziej kochać, chyba już nie. Dobrze, że
jesteś. Dobrze, że będziesz.
A
potem się spotkali, w połowie drogi, w niewielkim hoteliku niewielkiego miasta.
Śmiała się szczęśliwa i radosna, że jest trochę tak, jak w piosence o mężatce,
jeszcze całkiem młodej, która poczuła nieodpartą chęć tarzania się w grzechu,
jak w pierwszym śniegu, i która chciała w mroku hotelowej nocy „obcych ust
lubieżny poznać smak”. Wzruszeni, nie dowierzali, że mogą zatracić się w
spojrzeniach, rozpłynąć w dotyku, w czułym doświadczaniu swojego nawzajem
cielesnego jestestwa, we wspólnym czytaniu uczuć, które wydobywały się przez
ciepłą, spragnioną czułości skórę.
I
teraz jest już tylko gorzej. Lepiej i piękniej, ale gorzej, bo tęsknota bywa
nie do zniesienia, choć jest to mały doprawdy koszt tego, że Bea jest. Po
prostu jest.
Schował
telefon z powrotem do kieszeni i wstał. Kiedy zarzucał plecak na ramię, spod pnia
wytoczył się kolorowy kamyk. Wędrujący kamyk, znał ideę, chodziło o
przenoszenie pomalowanych kamyczków w różne miejsca w kraju i na świecie, i
dokumentowanie ich podróży zdjęciami wrzucanymi na odpowiedni fanpage FB. Kamyk
był niebieski, nie miał żadnego malunku, żadnego motywacyjnego cytatu. Widniał
na nim niezrozumiały tekst: „7. UWODZISZ”. Hm, dziwne, pomyślał, wsunął kamyk
do bocznej kieszeni spodni i ruszył dalej.
***
Chłopczyk
klęczał na jezdni przy nieruchomym zwierzęciu i cicho płakał. Pies odszedł
niemal natychmiast, Lisa wiedziała, że nie ma już sensu zabierać go do
weterynarza. Otwarte oczy Frodo zmętniały, z pyska nie wydobywał się
najmniejszy nawet cień oddechu. Język wysunął się spomiędzy zębów i złożył
płasko na asfalcie, jak bladoczerwona wstążka. Nienaturalnie miękka, bezwładna
szyja pozwoliła podejrzewać, że uderzenie spowodowało przerwanie rdzenia
kręgowego i natychmiastową śmierć. Śmierć, gwałtowne przerwanie linii życia na
oczach zrozpaczonego dziecka. Kierowca po uderzeniu zahamował z piskiem opon, precyzyjnym
manewrem wycofywania ominął leżącego psa i szybko odjechał, nie dając żadnych
szans na kontakt. Zresztą, nie było to teraz ważne, Lisa sama była zdruzgotana
widokiem bezwładnego ciała najlepszego psa na świecie, a musiała jeszcze
spróbować utulić i choćby częściowo poskładać do kupy to ośmioletnie,
zrozpaczone nieszczęście. Pozwoliła płynąć własnym łzom, tuląc jednocześnie
chłopca do boku, ten zaś głaskał łepek i grzbiet Frodo, i próbując pokonać
ściśnięte od płaczu gardło, przemawiał czule: Nie martw się, piesku, zaraz
będzie wszystko dobrze, śpij, musisz odpocząć, zaraz zabiorę cię do domu,
wyśpisz się, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie będzie cię nic bolało,
pójdziemy potem na łąkę i znów się wykąpiesz w strumieniu… Serce Lisy
pękało na pół. Wiedziała, że muszą zabrać się z pustej, póki co, drogi, sam
środek jezdni to nie jest dobry pomysł na przeżywanie dramatu odejścia. Nie
miała jednak sumienia przerywać tej niezwykle kojącej kołysanki dla
przyjaciela, dla najwierniejszego towarzysza dzieciństwa swojego syna, dla psa,
który przeżył z nimi niedawny trudny czas i pełne światła ostatnie chwile,
które pulsowały nadzieją. Pulsowały tak wyraźnie, jak bardzo i wyraźnie nie
pulsował już krwiobieg zwierzęcia. Znów strata, znów jakiś koniec, znów dni,
które trzeba przeżyć, miesiące, które trzeba przetrwać, zmiana, którą będą
musieli przepracować. Ile jeszcze?
-
Chodź… - szepnęła cicho do synka – musimy zabrać Frodo z drogi. Położymy go na
tarasie, na tym brązowym kocyku.
Kiedy
unosiła bezwładne i ciepłe jeszcze ciało psa, odpięła się obroża. Powolutku zsunęła
się w dół, zatrzymując na opakowanej w czerwony trampek stopie Lisy. Wewnętrzna
strona skórzanego paska była zawłaszczona przez kępki brązowej sierści, mimo to
Lisa dostrzegła, że jest tam jakiś napis – skąd się tam wziął? Nigdy go nie
widziała, wcześniej nie było go tam na pewno. Słowo i cyfra, nic więcej: „2. ŁADNIE.”
***
Przez
kilka miesięcy mijali się w korytarzu. Każdego piątku, jak w zegarku, on o 9.55
wychodził z gabinetu psychoterapii, ona zaś, siedząc lub stojąc, trwała w
gotowości na ciepłe wezwanie terapeutki, które następowało równo o 10.00.
Gabinet psychoterapii był wyciszony, w poczekalni zaś eksponowało się radio,
narzucając czekającym muzyczne kawałki rozrywki, ale słyszała czasem jego
głośny śmiech dobiegający z wnętrza pomieszczenia z żółtymi fotelami przy
ścianie i chusteczkami do łez na okrągłym stoliku. Kiedy wychodził, za każdym
razem uderzało ją jego roześmiane, wilgotne spojrzenie, oczy miał chyba
niebieskie, ale to ta wilgoć przykuwała uwagę, jak gdyby ciągle płakał, albo
odwrotnie – śmiał się do łez. Spoglądał na nią, to spojrzenie go wyprzedzało, hipnotyzowało,
czuła je na sobie jeszcze zanim wyłonił się z krótkiego korytarzyka przed
gabinetem. Kiedy już je dogonił swoją postacią, wtedy na twarz wypełzał
uśmiech, w miarę upływu kolejnych tygodni – coraz szerszy, coraz szczerszy.
Mówili sobie najpierw: dzień dobry, miłego dnia, dziękuję, wzajemnie. Potem
już: hej, cześć, powodzenia. Nie zamienili ze sobą żadnego innego słowa, poza tymi
powitalnymi, które były jednocześnie pożegnaniem. Trwali w takim piątkowo - dopołudniowym
porozumieniu, związani tym miejscem i prawdopodobnym podobieństwem doświadczeń,
patrząc na siebie jak na element cotygodniowej terapii, nie znając swoich imion,
nie wiedząc o sobie zupełnie nic. Wychodziła nieraz zapłakana i myślała – o,
mam oczy jak on, gdyby tu siedział, gdyby choć raz pomyliły mu się godziny, wskoczylibyśmy
na kolejny poziom porozumienia. Złapała się na tym, że myśli o nim w ciągu
tygodnia i kiedy w niektóre piątki go nie widziała, kiedy przychodząc kilka
minut wcześniej nie słyszała perkusji jego śmiechu, czuła się w tej sesji
zupełnie niekompletna. Pewnego wrześniowego piątku spóźniła się trochę. Słońce
próbowało kurczowo trzymać się lata i trwać w zaprzeczeniu (delikwent na
psychoterapię), że jesień to przecież nie tu, to zły adres, tu mieszka bóg -
słońce potężny i niezgaszalny, więc żadna przereklamowana siła przyrody nie
wydrze mu mocy rażenia. Pospiesznie wbiegła na schodek przed wejściem, gdy on
akurat otwierał przeszklone drzwi. Stanęła w tej aroganckiej jasności, mrużąc
oczy od blasku, on zaś zastygł w pół gestu, uśmiechnął się znów mokrym grymasem
oczu i powiedział: Hej. Może… dasz się zaprosić na kawę? Zgodziła się
pospiesznie, wyłuskała z torebki notes i wymieniwszy się imionami, numerami
telefonów, oraz kurtuazyjnymi uśmiechami, poszli każde w swoją stronę. Rzucił
tylko: Zadzwonię albo napiszę, jeszcze dziś, i skręcił na parking, ona
zaś pognała przodem, spóźniona jeszcze bardziej na wieczne żłobienie umysłu. Nie
odezwał się tego wieczoru, ani następnego. Mężczyźni!, myślała wkurzona
na siebie za pożalsięboże naiwność, no ale czego się mogła spodziewać, norma, ciekawe,
jak się zachowa w piątek. Nie zachował się, nie przyszedł w najbliższy
piątek, ani w kolejny, i jeszcze w następny też, korytarz ział bezosobową
pustką, żółty fotel nie trzymał ciepła jego postaci, nie było trzymanych na
krótkiej smyczy spojrzeń, wilgotnych przez nieoczywiste łzy. Nie wytrzymała i
pewnego piątkowego wieczoru wysłała mu smsa, krótkie pytanie: Wszystko w
porządku? Pozdro. Cleo z psychot. Po godzinie przyszła odpowiedź: „5.
PATRZYSZ”.
***
Pub
powoli pustoszał, technicy zbierali pozostawione na podłodze i na miękkich
pufach foliowe woreczki, różne przyrządy, elementy odzieży i teczki z
dokumentacją. Młody policjant zwijał żółtą taśmę zabezpieczającą. W głośnikach
Poniedzielski muzycznie przekonywał, że jak się nie ma, co się lubi, to nie
lubi się i tego, co się ma. Profesor siedział przy kontuarze i popijał kolejną
już kawę, próbując ułożyć w myślach, oraz jakoś powiązać, znaleźć tożsamą
przestrzeń dla dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą słów i trzech nic
nieznaczących cyfr, wraz z tajemnicą
upiornej drogi pocztowej przekazu w tle. W zasadzie nawet się nie zdziwił,
kiedy w notatkach z przesłuchania licznych świadków znalazł kartkę ze zwykłego
szkolnego zeszytu, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „8. NIESPOGLĄDANIEM”.
Wiedział, że układanka będzie trudna, a puzzle niepasujące, nie posiadał
wiedzy, ile elementów liczy ta gra, i kto się jeszcze bawi, nie wiedział,
dlaczego wypadł muzyk, istota piękna artystycznie, ludzko przyzwoita i
pozbawiona jakiegokolwiek ogona, który mógłby się za nim ciągnąć z niechlubnej,
ciemnej strony mocy. Nie wiedział, jeszcze nie wiedział, że klocki się
rozsypały, i że się niebawem połączą, a kiedy to się stanie, z obrazka wyłoni
się twarz. Jego własna, nieruchoma, zastygła twarz.
Ala Biała
Tekst nagrodzony w konkursie pt. "Crime Story" na pierwszy rozdział kryminału, organizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Lipnie, w ramach jednego z elementów inicjatywy lokalnej Szkoły Podstawowej w Górce Duchownej.