Obserwatorzy

piątek, 8 listopada 2024

Osiem

        




                                                                    

„Miłość dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca”

("Mistrz i Małgorzata" M. Bułhakow)


Ósemka to cyfra przywódców, władców, ludzi czynu. Jest najpiękniejszą i najpotężniejszą ze wszystkich wibracji. Symbolizuje siłę, przebojowość, odwagę, ambicję, pewność siebie. To także cyfra agresji i nieobliczalności”

(źródło: Internet)



Ściana za miejscem zaaranżowanym na scenę wyłożona była tapetą imitującą stary, ceglany mur. Nikłe światełka lampek ledowych ukrytych w papierowych kloszach zwisających z sufitu podkreślały atmosferę kojącego, niemalże zadymionego ciepła. W sali bez okien panował przyjazny  półmrok, drewniane framugi kilku par drzwi, niskie ławy, kanapa z palet zajmująca całą długość przeciwległej ściany, wyłożona kocami w kolorach ziemi, wzorzyste włóczkowe pufy na podłodze, sznurkowe łapacze snów zawieszone tu i ówdzie, delikatnie kołysane ruchem powietrza przegarnianego z kąta w kąt przez przechodzących słuchaczy – wszystko to nadawało temu miejscu klimat przepełniony swojskością i przytulnością. Trwała przerwa, szumiały ciche rozmowy, snuły się pogodne szepty przerywane podmuchami przytłumionych śmiechów. Ludzie siedzieli lub przemieszczali się w spokojnych trajektoriach spraw, związanych głównie z potrzebami ciała, nieśli ostrożnie papierowe kubki z kawą i butelki z zimnymi napojami. Muzyk siedział sam, z lekko pochyloną w kierunku instrumentu głową, trącał struny gitary, przekładał kapodaster i wydobywał pojedyncze akordy z korpusu, czule i łagodnie, jak gdyby na kolanach trzymał dziecko, któremu trzeba poprawić czapkę i zapiąć guzik pod brodą. Od czasu do czasu unosił wzrok w przestrzeń pubu i uśmiechał się do widowni, nie przerywając strojenia gitary. W końcu zaczął szarpać struny energiczniej i układać akordy w kolejną melodię płynącą z krainy łagodności, do zamieszkiwania której przyznawało się kilkadziesiąt istot zgromadzonych w pubie. Melodia rozsnuła się cała, opresyjnie zawłaszczając podsufitową przestrzeń lokalu, radosna, że ktoś ją wypuścił z krainy prosto w ten zimny, ale przekornie fascynujący świat. Rozmowy powoli cichły, wykonawca przysunął lekko usta do mikrofonu i subtelnie wybrzmiały pierwsze słowa ballady: „Nie w każdym życiu znajdziesz czas na kilka niedomkniętych chwil, kiedy pod górę szczęście pchasz, a ono spada między łzy..”; wersy w mgnieniu oka symbolicznie domknęły czas przerwy i usadziły ludzi na swoich miejscach, wprowadzając w stan nuceń, śpiewań, zasłuchań, zamglonych refleksją oczu, bujania ciał, i psotnego niemalże szybowania myśli, które uciekały z głów pod sufit, prosto w ramiona tej pogodnej melodii, której już było wszędzie pełno. I nikt właściwie nie zauważył początku, jednego momentu, kiedy w i tak niegłośnym spokoju nagle zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że to kontrolowana cisza sceniczna, że tak stało w scenariuszu – muzyk w natchnieniu rozluźni palce, puści struny, urwie tekst w pół słowa, przymknie oczy, wypuści w stronę widowni barwny obłok swej weny, robił tak nieraz, urywał, dopowiadał, łagodził ciężar przekazów wysublimowanym, inteligentnym żartem. Przez kilka sekund nie działo się nic, dźwięki umilkły, ludzie z uśmiechami na wyciszonych twarzach czekali na dalszy ciąg, na słowa, melodię lub śpiew. Dopiero kiedy chłopak osunął się na podłogę, kiedy upadł eksponując w otwartych oczach wyraz niemego zaskoczenia, kiedy w przedziwnej konfiguracji bezwładnych kończyn przygniótł niemniej zdziwioną gitarę, kiedy przewrócił się stojak z tabletem, na którym wyświetlały się słowa tekstów…, wtedy dopiero rozsypał się chaos, potoczył kulkami strachu po gładkich powierzchniach ław i wzdłuż etnicznych zygzaków siedzisk. Przez klimatyczną salę pubu, już nie przyjazną i spokojną, przelewały się fale krzyków, toczyły ciemne chmury przerażenia i niezrozumienia, dął wiatr złożony z ludzi, którzy wstawali, siadali, wychodzili, wybiegali. Muzyk leżał na drewnianej podłodze smutno i nieruchomo, z niewielkiego otworu nad uchem spływała ciemna krew, tworząc na deskach niepozorną kałużę. Ekran tabletu rozświetlił się na moment, jak gdyby uaktywnił się automatyczny wygaszczacz, jednak ludzie, którzy znaleźli się bliżej mogli stwierdzić, że nie, że urządzenie nie chowa się w stan uśpienia, tylko wyświetla zupełnie nowy tekst. Nie były to słowa ballady, ani zestaw akordów. Tablet świecił zestawem liter i cyfr słusznej wielkości, które układały się w napis: „1.6. TAK”.

***

Nie możesz tego zrobić! Nie w taki sposób, zrozum, to zbyt ryzykowne, zniszczysz sobie życie! Słyszysz? Słyszysz, co mówię do ciebie?! Nie możesz! Rozumiem, co czujesz, ale nie pozwolę ci na to! Emma, zatrzymaj się, nie! Słyszała ten agresywny zlepek słów, ten zapętlający się ciąg głośnych emocji, który miał związać jej ręce i dopiero co nabytą, świeżutką sprawczość. Gówno rozumiesz, gówno wiesz - odpowiadała w myślach, nie chciała rozumieć sensu tego przekazu, bo miała swój własny sens, i oczywiście, że może, dlaczego to ona ma być zawsze tą gorszą, tą pozbawioną wartości funkcyjnej, tą niekompletną, niedorobioną, wyrzuconą przez życie poza zbiór sprzętów potrzebnych i działających, dlaczego ma rdzewieć w schowku między innymi rzeczami, podobnymi sobie przydasiami, ułomnymi formami ludzkimi bez jednej małej, kluczowej śrubki, z przepalonym przewodem, urwanym uchem, wyłamanym włącznikiem, z wadą fabryczną systemu, która nie podlega reklamacji. Nie, to już nie będzie jej trwanie, zrobiła, co musiała, tym jednym małym gestem uruchomiła lawinę, nie ma odwrotu, show must go on, a szczęście puka do twych drzwi, czy jakoś tak, nieważne, ważne jest to, co się teraz wydarzy, a wydarzy się cud, który w końcu przyniesie jej własna, kontrolowana przyszłość. Biegła ciemnymi ulicami miasta, przyciskając do siebie białą, papierową torbę. Na szczęście jej nie gonił, telefon wibrował w kieszeni bluzy, więc przystanęła i drżącymi palcami przycisnęła wyłącznik z boku aparatu, uciszając go na dłużej. Toczące się wąskim strumyczkiem łzy rozmazywały światło ulicznych latarni i neonowych reklam, przez co świat jawił się jako magiczna, świetlista strefa, będąca poza rzeczywistym wymiarem. Tak, to dobry znak, nic już nie będzie takie samo. I ona nie będzie ta sama. Szybko przebiegła skwer przed blokowiskiem, przecinając go w poprzek i wskakując na szeroki chodnik wzdłuż czteropasmowej drogi, cel był już blisko, jeszcze jedna ulica i znajdzie się na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, odnajdzie spośród tylu podobnych ten właściwy i zadzwoni dzwonkiem domofonu, tak, jak się umawiali, trzy krótkie, dwa długie, przerwa, jeden krótki. Nagłe, niespodziewane spotkanie z rowerzystą wyjeżdżającym z zaciemnionej części chodnika sprawiło, że jej serce na moment przystanęło i dokonało ewolucji akrobatycznej w okolicach płuc, którym na chwilkę odcięto dopływ powietrza. Krzyknęła, upuściła torbę i uskoczyła w bok, na trawnik. Sorki, lala – lekko rzucił zakapturzony cyklista i pomknął dalej, zostawiając ją z nadal niemrawym sercem, któremu do ponownego startu brakowało jednego choćby wdechu. Idiota – syknęła pod nosem i pochyliła się nad rozsypaną zawartością torby. Zbierając w pośpiechu i w lekkim półmroku cenne jak złoto skarby o miękkiej fakturze tkanin trafiła ręką na coś zdecydowanie innego, twardego, okrągłego, leżało tu, zdaje się, wcześniej, albo ten nieostrożny palant upuścił. Uniosła płaski przedmiot, płyta, zwykła płyta CD bez opakowania, światło latarni malowało na niej barwny refleks, przesuwający się podczas ruchu. Dostrzegła niechlujny napis, ktoś czarnym markerem napisał na niej: „4.NIE”. Zespół muzyczny? Film? Może to sprawdzi później, a może wyrzuci płytę do najbliższego kosza, nieważne, pomyślała, szkoda czasu, i nie zastanawiając się już dłużej wrzuciła krążek do torby, po czym szybkim krokiem ruszyła dalej. Na trawniku pod krzewem ledwo co rozkwitłej forsycji o soczystym żółcieniu, niezbyt widocznym w mroku późnego wieczoru, został kaftanik. Bladoniebieska, niemowlęca koszulka w rozmiarze 56.

***

- Ja pierdolę, Gruby, to nie był ten, rozumiesz? To pomyłka! Mamy przejebane, Sojuz nam tego nie daruje! – młody, przystojny mężczyzna, zarumieniony z wściekłości, miotał się między dwoma przeciwległymi półkami pełnymi książek miejscowej biblioteki, starając się krzyczeć szeptem, przez co wydobywał z siebie dźwięki podobne do syku wkurzonej gęsi. Tatuaż z misternym, celtyckim wzorem na jego szyi nabrzmiał i mienił się czerwono-sinymi kolorami złości.

- Uspokój się, Tom, nie masz co się rzucać, przecież to w gruncie rzeczy nieważne, zadanie zostało wykonane precyzyjnie, a jeśli cel się podłożył niespodziewanie i wypierdolił z pudełka jak jakaś niespodziewanka, to tym lepiej. Im więcej się uczysz, tym więcej umiesz, młody adepcie szkoły życia – z podziwu godnym spokojem odpowiedział chudy jak patyk mężczyzna, nazwany Grubym, pochylając lekko i przekrzywiając przyprószoną siwizną głowę, w geście odczytywania tytułów książek, przy których akurat toczyła się wartka wymiana zdań. Erich Maria Remarque, tak, zdecydowanie to był jego pisarz, jego kreator świata – Poza tym wszystko da się naprawić, a nie, wybacz, mistrz mój, którego tu dzieła możesz łapskiem swym nieczystym sprofanować dotykając li choćby tylko okładek, rzekł, że niczego nie można naprawić, „inaczej bylibyśmy wszyscy świętymi. W zamiarach życia nie leży nasza doskonałość. Miejsce doskonałości jest w muzeum”, rozumiesz, drogi Watsonie?

- Gruby, co ty pieprzysz? Jaka doskonałość?! Zajebaliśmy nie tego klienta, co trzeba! Zapomniałeś już, jakie metody ma Sojuz na tę twoją niedoskonałość, kurwa?? – Tom z trudem panował nad nieprzepartą chęcią rozładowania emocji poprzez choćby wyrzucenie wszystkich lektur z półki. Albo przez wyprowadzenie celnego ciosu prosto w ten arogancko spokojny ryj przed sobą.

Zza regałów wyłoniła się nagle zgrabna sylwetka atrakcyjnej i niewątpliwie zdenerwowanej bibliotekarki.

- Panowie… – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa – bardzo proszę o ciszę, a przede wszystkim o kulturalne wyrażanie się. Gwałtowna rozmowa panów nie tylko przeszkadza innym czytelnikom, lecz również demoralizuje obecne w bibliotece dzieci. Za moment będę zmuszona panów wyprosić… - spojrzała stanowczo, ale i jakby przepraszająco.

- Najmocniej panią przepraszam – szarmancko skłonił się Gruby – ma pani absolutną rację! Postaram się trzymać w ryzach mojego niepokornego towarzysza, on już, w tej chwili właśnie, postanowił poprawę. Tom! Prawda? Powiedz pani, że uszanujesz klimat i spokój tego cudownego miejsca?

- Przepraszam panią, tak, będziemy już cicho – bąknął Tom, z którego nagle uszło powietrze.

- Jeszcze raz przepraszamy, aczkolwiek jak mawiał mistrz, przy dziełach którego aktualnie kontemplujemy naszą niezwykle skomplikowaną sytuację życiową: „człowiek jest wielki w swych postanowieniach, ale słaby w ich wykonaniu”, więc z góry przepraszamy również za tę jakże typowo męską słabość woli, nierówną i niegodną kobiecej sile determinacji, dla odmiany tak pełnej uroku i wdzięku. Czy wobec tej współczucia godnej niedoskonałości okaże pani zrozumienie i da się zaprosić na kawę po pracy?

- Jezu Chryste – szepnął Tom, unosząc wzrok ku górze i dosadnie eksponując własne, niewątpliwie miażdżące poczucie kompromitacji.

Towarzysz spiorunował go wzrokiem i uśmiechnął się czule do młodej kobiety. Ta odwzajemniła uśmiech, oraz walcząc ze wstydliwym zakłopotaniem, rzuciła cicho:

- Dziękuję, ale nie mogę… - i zniknęła między kolejnymi półkami.

Gruby spojrzał z naganą na Toma, zabrał z półki „Czas życia, czas śmierci”, nabożnie ucałował okładkę w miejscu tytułu, i rzekł, kończąc dyskusję:

- Poprawimy, mój młody przyjacielu! – po czym dziarsko ruszył w stronę stanowiska do wypożyczeń. Nie zauważył, kiedy z książki wypadła stara, tradycyjna karta biblioteczna. Pozostający między półkami Tom schylił się i podniósł świstek. Wolnym krokiem podążył za towarzyszem, z pewnym niejako zdziwieniem zauważając – choć zupełnie nie znał się na zasadach wypożyczania książek z biblioteki, bo kto w tych czasach czyta książki? Tylko tacy odklejeńcy, jak Gruby, zapewne - że zamiast identyfikatorów czytelników i dat, na karcie widniał spory, poprzeczny napis: „3. NA  MNIE”.

***

Deszcz ciągle padał, właściwie siąpił, zamieniając szlak w miękki, coraz bardziej błotnisty trakt. Turysta wyszedł z lasu na zakrzewioną polankę, zostało już niewiele, jeszcze kawałek kolejną połacią lasu, potem dość stromo kamienistą, nieregularną ścieżynką, z której dokładnie widać urokliwe Rawki, i już prawie można stanąć na wypłaszczeniu Caryńskiej, najpiękniejszej połoniny w Bieszczadach. Zachmurzone niebo i snująca się wszędobylska, wilgotna mgła nie obiecywała oszałamiających widoków na szczycie, ale nie szkodzi, widział je już tyle razy, że potrafił sobie wyobrazić każde wybrzuszenie po obu stronach, każde łagodne zbocze, zacienienie, każdą kępę drzew i rozległe wąwozy krzewów. W niepogodzie piękno tego grzbietu nie mniej zachwyca i intryguje. Przysiadł na moment na leżącej kłodzie drewna, która tabunom turystów służyła pewnie za ławkę, tym bardziej, że widoki z niej były już obłędnie bieszczadzkie i pieściły spokojem, kolorami pór roku, załamaniami zboczy, odległymi panoramami wszystkie poszukujące ukojenia głowy, wszystkie zmęczone bieganiem w maratonie codziennych spraw nogi, wszystkie załamujące się w mniejszych i większych problemach istnienia ręce. Dziś na szlaku pusto, deszcz zatrzymał wielu entuzjastów górskiego trekkingu w domach, tudzież w gościnnych kwaterach. Wspaniale, taki czas lubił najbardziej, pustka, samotność i marzenia o niej. O niej... W tej samej chwili, zupełnie jakby jego myśli miały magiczną, telepatyczną moc, w kieszeni kurtki piknął telefon dźwiękiem wiadomości tekstowej. Szybko wyjął aparat. Jak tam, kochanie? Wędrujesz? Nie mokniesz? Wpatrywał się w ekran chłonąc zestaw niepozornych słów i miłość zalewała mu serce. Wędruję, a Ty ze mną. Zostało mi jakieś pół godzinki i będę na połoninie. Deszcz jest niewielki, chłodzi moje stęsknione za Tobą serce. Wyślij. Odpowiedź niemal natychmiast. KC. Uważaj na siebie, proszę. Poczuł zupełnie nie deszczową wilgoć pod powiekami. Twoja troska sprawia, że się rozpływam. Do później, mój promyczku. Kocham Cię. Nie wierzył, ciągle nie wierzył, że to się dzieje, wielokrotnie analizował wszystkie okoliczności tego, jak się poznali, jak od zupełnie pierwszych chwil poczuli hipnotyzującą wręcz potrzebę kontaktu słowem pisanym, jak od pierwszego dnia wymieniali codzienne, niepozorne światełka grypsów pełnych ukrytych znaczeń, jak wysyłali sobie własne zdjęcia, obrazki i śmieszne cytaty, jak przekomarzali się i błyszczeli oboje ciętymi ripostami, jak witali się rankami, życzyli sobie dobrego dnia, w ciągu którego i tak muskali się delikatnie opuszkami palców, pisząc na przykład: Zobacz, jak ładnie już w lesie, jesiennie, albo Jestem w Biedrze, robię zakupy, potem popiszemy. Ona: Pijesz teraz kawę? On: Nie, muszę jechać do przychodni.  Ona: Nie szkodzi. Następną pijemy razem.

Następną pijemy razem. Wieczorem rzucił pomiędzy garścią wielu innych słów, że to mógłby być tytuł książki, którą by napisał o tym, co mu się w związku z nią, z tą nieznajomą osobą z Internetu, przydarzyło. Bo się przydarzyło i pięknie, i przerażająco. Nie byli sami w tym fascynującym związku, oboje w toksycznych relacjach, związani węzłami przysięgi jak sznurem, bez możliwości rozplątania, z nikłą szansą na bezbolesne przecięcie. Ale to wszystko się działo, toczyło, nie było już perspektywy powrotu, chłonęli siebie i od siebie tak wiele, że zwykłe życie stało się znośniejsze, że telefon stał się poduszką, do której wiele razy w ciągu dnia mógł się przytulić, która toczyła z nim fascynujące rozmowy o życiu, o książkach, filmach, która miała poglądy i ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie na świat. Młodość oboje mieli za sobą, ciągle jeszcze musieli być rodzicami, zaangażowanymi i aktywnymi, ale pełne energii życie jakby się kończyło, zaplątani w stagnację, zmuszeni do pozbycia się złudzeń i rezygnacji z oczekiwań, choć oboje oddali to zupełnie bez walki, nie spodziewając się już niczego więcej, ponad to, co było, i co powoli sprowadzało w doliny. Spokojne oczekiwanie na zaawansowaną dojrzałość, i potem, za chwilę - starość. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już mu się nic dobrego w życiu nie przydarzy, pojawiła się ona. Ona, czyjaś żona. I on, czyiś mąż. Historia tak przewidywalna, tak trywialna, tak stara, jak świat.

Zakochałem się w Tobie. Najpierw w Twoich oczach, a potem w Tobie. Proszę, bądź.

Jesteś taki mój. Jesteś we mnie. Z każdym dniem coraz bardziej. Zadomawiasz się. W łazience mojego serca masz już szczoteczkę do zębów, w przedpokoju wisi twoja bluza, w kąt rzuciłeś plecak. Masz też już ulubiony kubek na kuchennej szafce i ładowarkę do telefonu wpiętą w kontakt. W moim sercu masz już całkiem spory kąt, przytulną kawalerkę, gdzie tyle nas razem.

Jestem Tobą przesiąknięty, cały. Jesteś moją pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem. Tak łagodnie istniejesz, głaszczesz moje niepokoje, jesteś taka nieinwazyjna, delikatna, nie wiem, czy można bardziej kochać, chyba już nie. Dobrze, że jesteś. Dobrze, że będziesz.

A potem się spotkali, w połowie drogi, w niewielkim hoteliku niewielkiego miasta. Śmiała się szczęśliwa i radosna, że jest trochę tak, jak w piosence o mężatce, jeszcze całkiem młodej, która poczuła nieodpartą chęć tarzania się w grzechu, jak w pierwszym śniegu, i która chciała w mroku hotelowej nocy „obcych ust lubieżny poznać smak”. Wzruszeni, nie dowierzali, że mogą zatracić się w spojrzeniach, rozpłynąć w dotyku, w czułym doświadczaniu swojego nawzajem cielesnego jestestwa, we wspólnym czytaniu uczuć, które wydobywały się przez ciepłą, spragnioną czułości skórę.

I teraz jest już tylko gorzej. Lepiej i piękniej, ale gorzej, bo tęsknota bywa nie do zniesienia, choć jest to mały doprawdy koszt tego, że Bea jest. Po prostu jest.

Schował telefon z powrotem do kieszeni i wstał. Kiedy zarzucał plecak na ramię, spod pnia wytoczył się kolorowy kamyk. Wędrujący kamyk, znał ideę, chodziło o przenoszenie pomalowanych kamyczków w różne miejsca w kraju i na świecie, i dokumentowanie ich podróży zdjęciami wrzucanymi na odpowiedni fanpage FB. Kamyk był niebieski, nie miał żadnego malunku, żadnego motywacyjnego cytatu. Widniał na nim niezrozumiały tekst: „7. UWODZISZ”. Hm, dziwne, pomyślał, wsunął kamyk do bocznej kieszeni spodni i ruszył dalej.

***

Chłopczyk klęczał na jezdni przy nieruchomym zwierzęciu i cicho płakał. Pies odszedł niemal natychmiast, Lisa wiedziała, że nie ma już sensu zabierać go do weterynarza. Otwarte oczy Frodo zmętniały, z pyska nie wydobywał się najmniejszy nawet cień oddechu. Język wysunął się spomiędzy zębów i złożył płasko na asfalcie, jak bladoczerwona wstążka. Nienaturalnie miękka, bezwładna szyja pozwoliła podejrzewać, że uderzenie spowodowało przerwanie rdzenia kręgowego i natychmiastową śmierć. Śmierć, gwałtowne przerwanie linii życia na oczach zrozpaczonego dziecka. Kierowca po uderzeniu zahamował z piskiem opon, precyzyjnym manewrem wycofywania ominął leżącego psa i szybko odjechał, nie dając żadnych szans na kontakt. Zresztą, nie było to teraz ważne, Lisa sama była zdruzgotana widokiem bezwładnego ciała najlepszego psa na świecie, a musiała jeszcze spróbować utulić i choćby częściowo poskładać do kupy to ośmioletnie, zrozpaczone nieszczęście. Pozwoliła płynąć własnym łzom, tuląc jednocześnie chłopca do boku, ten zaś głaskał łepek i grzbiet Frodo, i próbując pokonać ściśnięte od płaczu gardło, przemawiał czule: Nie martw się, piesku, zaraz będzie wszystko dobrze, śpij, musisz odpocząć, zaraz zabiorę cię do domu, wyśpisz się, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie będzie cię nic bolało, pójdziemy potem na łąkę i znów się wykąpiesz w strumieniu… Serce Lisy pękało na pół. Wiedziała, że muszą zabrać się z pustej, póki co, drogi, sam środek jezdni to nie jest dobry pomysł na przeżywanie dramatu odejścia. Nie miała jednak sumienia przerywać tej niezwykle kojącej kołysanki dla przyjaciela, dla najwierniejszego towarzysza dzieciństwa swojego syna, dla psa, który przeżył z nimi niedawny trudny czas i pełne światła ostatnie chwile, które pulsowały nadzieją. Pulsowały tak wyraźnie, jak bardzo i wyraźnie nie pulsował już krwiobieg zwierzęcia. Znów strata, znów jakiś koniec, znów dni, które trzeba przeżyć, miesiące, które trzeba przetrwać, zmiana, którą będą musieli przepracować. Ile jeszcze?

- Chodź… - szepnęła cicho do synka – musimy zabrać Frodo z drogi. Położymy go na tarasie, na tym brązowym kocyku.

Kiedy unosiła bezwładne i ciepłe jeszcze ciało psa, odpięła się obroża. Powolutku zsunęła się w dół, zatrzymując na opakowanej w czerwony trampek stopie Lisy. Wewnętrzna strona skórzanego paska była zawłaszczona przez kępki brązowej sierści, mimo to Lisa dostrzegła, że jest tam jakiś napis – skąd się tam wziął? Nigdy go nie widziała, wcześniej nie było go tam na pewno. Słowo i cyfra, nic więcej: „2. ŁADNIE.”

***

Przez kilka miesięcy mijali się w korytarzu. Każdego piątku, jak w zegarku, on o 9.55 wychodził z gabinetu psychoterapii, ona zaś, siedząc lub stojąc, trwała w gotowości na ciepłe wezwanie terapeutki, które następowało równo o 10.00. Gabinet psychoterapii był wyciszony, w poczekalni zaś eksponowało się radio, narzucając czekającym muzyczne kawałki rozrywki, ale słyszała czasem jego głośny śmiech dobiegający z wnętrza pomieszczenia z żółtymi fotelami przy ścianie i chusteczkami do łez na okrągłym stoliku. Kiedy wychodził, za każdym razem uderzało ją jego roześmiane, wilgotne spojrzenie, oczy miał chyba niebieskie, ale to ta wilgoć przykuwała uwagę, jak gdyby ciągle płakał, albo odwrotnie – śmiał się do łez. Spoglądał na nią, to spojrzenie go wyprzedzało, hipnotyzowało, czuła je na sobie jeszcze zanim wyłonił się z krótkiego korytarzyka przed gabinetem. Kiedy już je dogonił swoją postacią, wtedy na twarz wypełzał uśmiech, w miarę upływu kolejnych tygodni – coraz szerszy, coraz szczerszy. Mówili sobie najpierw: dzień dobry, miłego dnia, dziękuję, wzajemnie. Potem już: hej, cześć, powodzenia. Nie zamienili ze sobą żadnego innego słowa, poza tymi powitalnymi, które były jednocześnie pożegnaniem. Trwali w takim piątkowo - dopołudniowym porozumieniu, związani tym miejscem i prawdopodobnym podobieństwem doświadczeń, patrząc na siebie jak na element cotygodniowej terapii, nie znając swoich imion, nie wiedząc o sobie zupełnie nic. Wychodziła nieraz zapłakana i myślała – o, mam oczy jak on, gdyby tu siedział, gdyby choć raz pomyliły mu się godziny, wskoczylibyśmy na kolejny poziom porozumienia. Złapała się na tym, że myśli o nim w ciągu tygodnia i kiedy w niektóre piątki go nie widziała, kiedy przychodząc kilka minut wcześniej nie słyszała perkusji jego śmiechu, czuła się w tej sesji zupełnie niekompletna. Pewnego wrześniowego piątku spóźniła się trochę. Słońce próbowało kurczowo trzymać się lata i trwać w zaprzeczeniu (delikwent na psychoterapię), że jesień to przecież nie tu, to zły adres, tu mieszka bóg - słońce potężny i niezgaszalny, więc żadna przereklamowana siła przyrody nie wydrze mu mocy rażenia. Pospiesznie wbiegła na schodek przed wejściem, gdy on akurat otwierał przeszklone drzwi. Stanęła w tej aroganckiej jasności, mrużąc oczy od blasku, on zaś zastygł w pół gestu, uśmiechnął się znów mokrym grymasem oczu i powiedział: Hej. Może… dasz się zaprosić na kawę? Zgodziła się pospiesznie, wyłuskała z torebki notes i wymieniwszy się imionami, numerami telefonów, oraz kurtuazyjnymi uśmiechami, poszli każde w swoją stronę. Rzucił tylko: Zadzwonię albo napiszę, jeszcze dziś, i skręcił na parking, ona zaś pognała przodem, spóźniona jeszcze bardziej na wieczne żłobienie umysłu. Nie odezwał się tego wieczoru, ani następnego. Mężczyźni!, myślała wkurzona na siebie za pożalsięboże naiwność, no ale czego się mogła spodziewać, norma, ciekawe, jak się zachowa w piątek. Nie zachował się, nie przyszedł w najbliższy piątek, ani w kolejny, i jeszcze w następny też, korytarz ział bezosobową pustką, żółty fotel nie trzymał ciepła jego postaci, nie było trzymanych na krótkiej smyczy spojrzeń, wilgotnych przez nieoczywiste łzy. Nie wytrzymała i pewnego piątkowego wieczoru wysłała mu smsa, krótkie pytanie: Wszystko w porządku? Pozdro. Cleo z psychot. Po godzinie przyszła odpowiedź: „5. PATRZYSZ”.

***

Pub powoli pustoszał, technicy zbierali pozostawione na podłodze i na miękkich pufach foliowe woreczki, różne przyrządy, elementy odzieży i teczki z dokumentacją. Młody policjant zwijał żółtą taśmę zabezpieczającą. W głośnikach Poniedzielski muzycznie przekonywał, że jak się nie ma, co się lubi, to nie lubi się i tego, co się ma. Profesor siedział przy kontuarze i popijał kolejną już kawę, próbując ułożyć w myślach, oraz jakoś powiązać, znaleźć tożsamą przestrzeń dla dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą słów i trzech nic nieznaczących cyfr, wraz z  tajemnicą upiornej drogi pocztowej przekazu w tle. W zasadzie nawet się nie zdziwił, kiedy w notatkach z przesłuchania licznych świadków znalazł kartkę ze zwykłego szkolnego zeszytu, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „8. NIESPOGLĄDANIEM”. Wiedział, że układanka będzie trudna, a puzzle niepasujące, nie posiadał wiedzy, ile elementów liczy ta gra, i kto się jeszcze bawi, nie wiedział, dlaczego wypadł muzyk, istota piękna artystycznie, ludzko przyzwoita i pozbawiona jakiegokolwiek ogona, który mógłby się za nim ciągnąć z niechlubnej, ciemnej strony mocy. Nie wiedział, jeszcze nie wiedział, że klocki się rozsypały, i że się niebawem połączą, a kiedy to się stanie, z obrazka wyłoni się twarz. Jego własna, nieruchoma, zastygła twarz.


Ala Biała




Tekst nagrodzony w konkursie pt. "Crime Story" na pierwszy rozdział kryminału, organizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Lipnie, w ramach jednego z elementów inicjatywy lokalnej Szkoły Podstawowej w Górce Duchownej.