Można nie wierząc w Niebo, mocno uwierzyć w niebo.
W bogaty ołtarz błękitu, nocnych odcieni szarości, i całej feerii barw, gdy słońce chowa się lub opuszcza tabernakulum cyklu. Wierzę w zbawienie gwiazd, które już dawno umarły, choć widać ich migotanie. I w odpuszczenie grzechów niepokornym obłokom też wierzę, grzechów zwyczajnych, powszednich, jak z wiatrem figlowanie, w uciechach nieumiarkowanie, i drobne kradzieże puchu, woalu i żakardu. Celebruję msze wschodów i uroczystych zachodów, i pokornie się kłaniam świętości mrukliwych błyskawic.
Ulewa w akcie pokuty obmywa grzech nieskromności, a śnieg litościwie przykrywa nieuniknione błędy.
I w zmartwychwstanie codzienne bardzo radośnie wierzę, w majestatyczną procesję nieustannej odnowy, na czele której monstrancja, ukryta w zieleni buków, a w niej natura, jak piórko, jak jeden płatek śniegu, który skrzy się przez chwilę i znika w niepojęciu.
Jestem wyznawcą nieba, gdzie mały skowronek archanioł wznosi jedyny prawdziwy hymn uwielbienia życia.