Obserwatorzy

niedziela, 31 sierpnia 2025

Kwiaty nie rosną w cieniu


Zawiedzione zaufanie jest czarno-białe, nie ma już nic więcej do powiedzenia, więc kolor zupełnie zbędny. Mieni się bezbarwnością i odcieniami szarości. Nie smakuje jak gorzki syrop, nie wybucha wulkanem emocji, nie topi w jeziorze łez. Zawiedzione zaufanie rośnie powoli pod oknem, jak niepotrzebny chwast, z którego miały wyrosnąć kępy ozdobnych traw, dalie, werbeny i róże. Nie mów, że znów się miało zbyt wielkie oczekiwania, bo przecież to wyrastanie miało swój cel i nazwę, a w sklepie ogrodniczym nie sprzedawano iluzji. Stało, jak napisano: dalia pełna karłowa, niezapominajka alpejska, aksamitka rozpierzchła. Nie napisano, nawet drobnym druczkiem, że może wyrosnąć zwątpienie, może skarłowacieć nadzieja. A jednak ustrojstwo rosło, biło po głowie serduszkami akceptacji pogłębionych dekoltów, obnażonych nóg i zmysłowo wydętych ust, a może i zestawu wielu tajemnych słów. Kiełkowało przeświadczenie, że bycie jedyną to ściema, bo tak się nie powinno zarastać dopiero rozkwitłych stokrotek, podlewając je jednocześnie wodą z witaminami dla pełniejszego wzrostu. Tak się nie powinno okrutnie kusić i czarować rajem w nich zakochania. Kwiaty nie rosną w cieniu i na północy kłamstw. Kwiaty nie mają szans w rozprzestrzeniającym się gąszczu wątpliwości, nie lubią być zwodzone obietnicą niezwykłości, nie chcą cicho przemykać pod liśćmi niedopowiedzeń. Nie chcą słuchać zapewnień, że i tak są ważne, odmienne, a może i wyjątkowe. Bo wiedzą, że nie są, bo widzą, że nie są, bo czują, że nie są. A przecież wcale nie chciały być jakieś ekskluzywne, obłędnie zachwycające, chciały się tylko pogrzać w jednym promieniu słońca, który mógł je wyciągnąć trochę, troszeczkę wyżej. Egoistycznie chciały nie dzielić się tym promieniem, bo promień, jak lojalność, oswaja zaufanie. I chciały, w niemej cichości chlorofilowych serc, pocieszyć też oko i duszę wprawnego kwiatoholika. Żeby do nich przemawiał, żeby się nawet pokłócił, a potem radośnie pogodził, żeby prowadził dyskusje o wieloznaczności tez, i żeby się wyżalił, że go dziś boli głowa. I żeby nie odbierał pergoli zaufania, nie był niezrozumieniem, nie szastał przywiązaniem. Nie kazał się uśmiechać, gdy boli gradobicie, nie wiązał sznurkiem fikcji, ciasnego udawania. Chciały być dobrym kadrem dla zdjęcia codzienności, dla fotografii spokoju na płótnie bezpieczeństwa.

Kwiat, który nie wyrósł, radośnie nie wypiękniał, nie przebił się przez chwasty - też zawiódł. Stał się niedopełnieniem. Niesprawiedliwą pretensją. Stał się niewykonaniem i srogą porażką natury.

Złożona nieobietnica zamieni go w zeschły liść, jedyny zalążek wiary, że mogło być inaczej.





niedziela, 24 sierpnia 2025

Nadmorskie niemówienie

 


Morze szumiało tak samo, tak samo ścigały się fale i rozbijały z impetem gniewne, pochmurne czoła o podniszczony falochron. Niosłam swoje przebranie w głębokich kieszeniach wstydu, piasek wdzierał się wszędzie, czułam drobinki we włosach i w świeżo wypranych myślach. Ślady, które szły za mną zupełnie nie znikały, byłam już skrępowana tym dziwnym szpiegowaniem, może trzeba je było, wróciwszy, dokładnie i solidnie z mokrego piasku wyzbierać. Mój uśmiech był ułożony, zachowywał się cicho, jak dobrze wychowany, karny, posłuszny szczeniak. 

Mówiłam zupełnie nic, kiedy rozpadał się świat, i jeszcze dosadnie mniej, kiedy zaczęłam układać konfekcję ważnych spraw. Na samym dnie kilka wspomnień, wyżej, w kosteczkę pragnienia, dwie wstążki oczekiwań i szalik możliwości. Poszewka na wielkie plany, które by trzeba strzepnąć, powydobywać puchatość. Ciepły koc lekkich marzeń. Na samym wierzchu odwaga i nowe, z metką, współczucie.

Morze płynęło kojąco, wzbijając kropelki słów, mówiło, że rozumie i że z tej garderoby będzie jeszcze galeria, a może i dom mody, prawdziwy, ekskluzywny. Ale nie uwierzyłam, porządek jest na chwilę i nie jest najlepszym dowodem na braki bałaganów, pozory, jak wodorosty, oplatają kończyny w najczystszej morskiej wodzie. 

Chciałam być z morzem sama, usiąść na ciepłym piasku i oprzeć się plecami o zawsze czuły horyzont, za którym znika słońce, w ciszy i ukojeniu chciałam morzu się spłakać i zasnąć w zmęczonym bezgłosie. Morze, choć dobre w konkursie na poziom decybeli, zachwyca talentem milczenia.
Morze i ja to cisza.
Ludzie to ciągły szum.









niedziela, 10 sierpnia 2025

Refleksje poKsiążkowe - Katoniela

 


Samoświadomość tkwi w niej jak igła. Praca nad sobą szarpie, czasem wyrywa wnętrzności, a czasem próbuje przytulać, i nawet pozwala na dotyk, ale jedynie przelotny, ledwo muśnięcie palcami po wielce znaczącej paprotce na bolącym ramieniu.  A co jeśli jednak czegoś ciągle nie widzi, jeśli ciągle przesłania jej obraz jakaś nabyta ciemność? Jak wtedy, gdy bezmyślnie klepała paciorki różańca, pilnowała codziennych rozmyślań z grubej, niebieskiej książeczki i wiecznie się biczowała za myśl, mowę, uczynek. Ograniczoność widoku i medytacje rozpaczy, w złotej klatce obietnic. Dotkliwość tego wspomnienia generuje cykl drżeń, i na powierzchni znów płynie lęk, że może ma taką tendencję, taką nabytą skłonność do nie widzenia wolności.


piątek, 8 sierpnia 2025

Jaskółka

 


A w sierpniu kilka dni darowanych, spokojnych, absurdalnie niedostępnych, jak powierzchnia nieznanego jeziora. I kilka pustych nocy, pełnych pęknięć, jak szybkie i bolesne rozdarcia toni, gdy jednym sunącym ruchem przecina ją pędząca motorówka; wydawać by się mogło, że rana jest dotkliwa, a jednak zamyka się spienioną wodą niemalże od razu, i gdy łódź niknie w oddali - na tafli jeziora już całkiem nie ma śladu. 

Cicho kołysze się mała łódka z jasnoniebieskim żaglem, przyglądam się, obserwuję ją spod przymrużonych powiek, jak lekko, prawie niezauważalnie zmienia trajektorię lotu; lotu, bo przecież to niemożliwe, że dotyka powierzchni jeziora, tafla jest gładka jak jedwab, na którym jedynie drobne zmarszczki materiału, bo ktoś nieostrożny zaciągnął w nim jedną nitkę. Mam ochotę chwycić dłońmi z jednej i drugiej strony i wygładzić materiał, wyprasować, zadbać o estetykę odświętnej toni, gdy nagle nadchodzi zmrok, cicho falując szarością;  tuż za nim, odgarniając chmury z brokatu mlecznej drogi, przeciska się z godnością zmysłowy, szarmancki księżyc.
Na małym balkoniku pokoju jednoosobowego, w szczelinie między mocowaniem balustrady a krawędzią posadzki leży nieżywa jaskółka, dostrzegam ją w ostatnim muśnięciu dnia, nie zapalam jeszcze światła, wieczór jest piękny, bezczelnie uroczy wobec tego nieodwołalnie zakończonego życia, i nieodwołalnie zakończonego poniedziałku, znów coś utraciłam, jaskółkę i poniedziałek, ale na tym polega całe pudełko istnienia, ciągle coś z niego wypada, ciągle coś trzeba oddać, wyrzucić, utracić, żeby zrobić miejsce na nowe. Tracimy, żeby zyskać. Bilans się musi zgadzać, przepraszam, jaskółko, nie jestem twórcą pudełka, nawet kontrahentem nie jestem, choć mam je na całe życie, mam na nie abonament, i choćbym nie wiem jak ostrożnie je niosła - nie mogę zapobiec traceniu. Jestem mistrzynią tracenia. Siadam na posadzce balkonu obok garsteczki piórek i pod zasłoną ciemności, która już zawisła nad wodą  przyglądam się temu aroganckiemu, świetlistemu celebrycie, który rzuca snop skrzących iskier na granatową wodę, powierzchnia jest bardziej zmarszczona, iskry skaczą figlarnie pomiędzy bruzdami toni, a ona się mieni magicznie, jak diamentowa droga. Nagrywam krótki film z nachalnego błyszczenia, straciłam jaskółkę, mam za to cyfrowe obrazki zachwytów, zamknięte na zawsze w pudełku. Bilans się musi zgadzać.

Księżyc świeci tak jasno, że niknę w zaślepieniu, i sama już nie wiem, czy jeszcze patrzę na niego, hipnotyzująco uległa, czy już od dawna śpię w białej, sztywnej pościeli.

Budzi mnie wczesny świt, zerkający zza szarej, płóciennej zasłony, wychodzę na balkonik, rozkosznie zaspana i bosa, sąsiednie balkony jeszcze spokojnie drzemią, równe, zielone krzesła sterczą dzielnie na każdym, jak samozwańczy strażnicy. Posadzka jest chłodna, jaskółka nadal śpi snem najzupełniej wiecznym, porzucone wczoraj i ciągle samotne stoliki restauracji na dole poddają się czułym przytuleniom opartych o nie krzeseł. Jezioro jest mroczne, powierzchnia ciemnoszara, wiszą nad nią nisko płachetki bladych chmur, są lekko przybrudzone i jakby w zamiarze kąpieli szukają swoich odbić w niewzruszoności wody.  Słońce na razie w ukryciu, wyjdzie za kilka godzin i obrzuci pocałunkami moje odkryte ramiona, będę czuć te pocałunki przez kilka kolejnych dni. 

Na śniadanie kilka rześkich, pożywnych, smakowitych oddechów, chłód wdziera się do sali, którą próbują ogrzać wysokie stojące lampy, ciepły blask wydobywa spod płóciennych abażurów żółte światło klimatu, nie pasuje do ranka, to klimat wieczornych rozmów, klimat błyszczących oczu i rubinowej czerwieni niedopitego wina. Smak kawy jest nieznany, jeszcze nieoswojony, filiżanka jakaś obca, ale to tylko chwilowe, nikłe, ulotne wrażenie, minie za kilka minut. Wychodzę z kubkiem na taras, po drodze, jak drobny złodziejaszek w koszuli w szkocką kratę zagarniam słodki rogalik, przysiadam na chwilę w fotelu gapiąc się na jezioro, jeszcze zasnuwa je świt, jakby nie chciało się całkiem wydobyć spod kołdry puchatych mgieł. Góry na horyzoncie tkwią w niewzruszeniu, może są tylko złudzeniem, projekcją oczekiwań. Wiklina siedziska jest ciepła, i już zupełnie swojska, jak pusty kubek po kawie. 

Dzień się kryguje i stroi i rzuca zalotne spojrzenia spomiędzy liści jesionów, które się prężą przy drodze, właściwie jest piękny jak róża, zupełnie adekwatnie, bo tuż za progiem hotelu sadowi się sakralność, strzeliste sanktuarium i w nim na włościach Rita, patronka od spraw najtrudniejszych. W krużganku można kupić suszone płatki róż i krówki, cukierki krówki od Rity, podobno uświęcone, do szpiku kości święte jak cała rzeczona Rita. Ofiara dobrowolna, nie mniej niż 20 zł. I różaniec różany, też można kupić, i świece, i wizerunek świętej. Rita nie patrzy mi w oczy, ciężka w kontakcie, w relacjach, nie chcę jej bardziej krępować i zmuszać do rozmowy, więc też odwracam wzrok.  A chciałam ją poprosić, aby wskrzesiła jaskółkę, bo może by się udało nie tracić jej nigdy więcej. W baśniach to się wydarza, to zwyczajowo normalne.

Jak armia białych żołnierzy z bagnetami ku górze kołyszą się jachty żaglowe zacumowane przy brzegu,  pomost siadł na jeziorze i trzyma je na uwięzi, czasem się któryś młodzik, niepokorny, buńczuczny odwróci bokiem do innych, ale dyscyplinują go zaraz burty sąsiednich łodzi i krótka smycz pomościana. Lekka, bezwstydna, nieprzyzwoicie radosna prowadzę niebieski rower przez wąski skrawek plaży należącej do Klubu. Flagi na słupie są trzy, snują się wolno, leniwie, poddając się lekkim podmuchom, chyba smaganiom wiatru, którego tutaj nie ma. Najwyżej jest narodowa, w środku kolejna, żeglarska, i najniżej piracka, barwne chusteczki pożegnań i szczęśliwych powrotów.

Ale gdzie zostawiłaś? W namiocie? Chłopak z wytatuowanym na ramieniu smokiem pochyla się nad drobną blondynką w czarnym króciutkim topie, jaśnieje odkryty brzuch aż do krawędzi szortów. Dziewczyna jest kłębkiem nerwów, natarczywy wzrok chłopaka nie opuszcza jej twarzy, stoją pod gęstą brzozą, drobne gałązki listowia nieśmiało dotykają szerokich pleców mężczyzny. Nie wiem, płaczliwie odpowiada, może wczoraj wypadły mi z kieszeni, kiedy...  Kieszeni, kieszeni, goni mnie to słowo, gdy oddalam się od nich , gdy opuszczam spokojnie orbitę ich smutnych iskrzeń, i już nie słyszę, co mówią, z kieszeni... z kieszeni...W kieszeni mam mały kamyk w kształcie krzywego serca, gdy wypadnie - trochę mi będzie żal, ale nie pierwszy to raz, gdy się utraca serce, każdy ma tę utratę w swoim bilansie strat.

Mknę asfaltowym wałem, szeroka zapora rozwija się jak dywan, rozległe jezioro po prawej, pola i domy po lewej, góry i chmury przede mną. Miasteczko na drugim końcu w głębokiej anhedoni, śpi z półprzymkniętym okiem małego, ciasnego ronda, rzęsy wysokich traw zasłaniają źrenicę. 

Pani tam nie przejedzie rowerem, mówi staruszek, którego pytam o drogę przy małym, wiejskim sklepie, dzieci, które ma pod opieką z głośnym stukotem sprowadzają hulajnogi w dół wyszczerbionymi, betonowymi schodami, powódź zniszczyła mostek, musi pani prosto jechać, na duży most i potem skręcić w taką szutrówkę w prawo. W prawooo! - śmieje się rozbawiony, dotykając mojego prawego łokcia - w to prawo! Śmieję się razem z nim, i do niego, dawno już nie śmiałam się głośno, na skórze długo czuję dotyk pięknej, szorstkiej od pracy dłoni.

Wieczorem, zamykając siebie w ramionach uściskiem ciepłego zmierzchu, który, jak nocny kochanek, tuli się i przymila obietnicami czułości, w kieliszku chłodnego wina próbuję złapać myśl, która się tłucze jak ptak między ściankami szkła. Łapię ją w pierwszym łyku, nie można jej odczytać, nie rozumiem przekazu, a może to ten zmierzch, i ta chwila lubieżna, i to pragnienie spełnienia. Czuję już tylko ciepło i rozmarzoną senność.

W mieście naszpikowanym kościołami kilkanaście stronic książki w kawiarni "Boska", do tego rzeczywiście boska, subtelna, wyborna kawa. Taki grzeszny wagabunda, jak ja, czuje się w tym mieście zasadniczo nieswojo, jednak głód zobaczania każe pożerać zakątki jak słodkie okruchy ciasteczka. Góry na horyzoncie to pianka na świętej kawie, ulotny moment deseru, po którym zostanie już tylko subtelny odcisk ust na porcelanie zachwytów. 

Przemierzam wąskie uliczki, szukam miejsc zapomnianych, zupełnie nieoczywistych, odkrywam szczeliny w murze, zachwycam się jarzębiną, która perłami czerwieni zasłania racjonalność. Widziałaś Fontannę Trytona? Widziałam kamienne nieszczęście uwięzionego pół-boga, który wznosi ku niebu swoje zaklęte cierpienie, i dmie w bezdźwięczną muszlę w ostatnim geście bezsiły. 

Zaczarowany park, ciemna, sierpniowa zieleń, zawiły system zniszczonych mostków, i pierwsze żółte liście. Wracam do mojej jaskółki, to jest nieprzyzwoite, zupełnie nie wypada zapominać utraceń, czasami się to przydarza najbardziej frywolnym szaleńcom, a wtedy trzeba się zmierzyć z wymazaną przeszłością i w swoim oszołomieniu popełniać te same nieszczęścia, po cykliczną wielokroć tracić te same życia, składać te same skrzydła, które były rozpięte, nieskrępowane presjami pod niebem możliwości. 

Patrz, mówi elegancka, starsza, dostojna pani do mniej eleganckiego, równie starszego pana, dwukolorowa hortensja! Pochylają się nad rozłożystym krzewem, gęsto obsypanym pękami zachwycającego kwiatostanu, patrz, powtarza, piękna!

Patrz, mówi dusza, świat!
Patrz, mówi serce, miłość!
Patrz, mówią do siebie drewniane figurki na skwerku przy rondzie. W drewnianych dłoniach trzymają drewniane lornetki, patrz, mówią, choć nigdy nie będą się mogły odwrócić i spojrzeć sobie w oczy. Rzeźbiarz przytulił je razem, na zawsze do siebie i w siebie, w niemej niemocy uczucia. 





wtorek, 5 sierpnia 2025

W-niebo-wiara


 



Można nie wierząc w Niebo, mocno uwierzyć w niebo. 

W bogaty ołtarz błękitu, nocnych odcieni szarości, i całej feerii barw, gdy słońce chowa się lub opuszcza tabernakulum cyklu. Wierzę w zbawienie gwiazd, które już dawno umarły, choć widać ich migotanie. I w odpuszczenie grzechów niepokornym obłokom też wierzę, grzechów zwyczajnych, powszednich, jak z wiatrem figlowanie, w uciechach nieumiarkowanie, i drobne kradzieże puchu, woalu i żakardu. Celebruję msze wschodów i uroczystych zachodów, i pokornie się kłaniam świętości mrukliwych błyskawic. 

Ulewa w akcie pokuty obmywa grzech nieskromności, a śnieg litościwie przykrywa nieuniknione błędy.

I w zmartwychwstanie codzienne bardzo radośnie wierzę, w majestatyczną procesję nieustannej odnowy, na czele której monstrancja, ukryta w zieleni buków, a w niej natura, jak piórko, jak jeden płatek śniegu, który skrzy się przez chwilę i znika w niepojęciu.

Jestem wyznawcą nieba, gdzie mały skowronek archanioł wznosi jedyny prawdziwy hymn uwielbienia życia.






piątek, 1 sierpnia 2025

A czasem zniknąć

 



A czasem zniknąć, rozmyć się, spaść
Tuż za horyzont zwykłych spraw

I w czarno - białym kadrze 
Bez niedopowiedzeń
Bez kłamstw
Bez rozciągania ust
którym już uśmiech spadł
Bez niepotrzebnych słów
Z kieszenią pełną łez 
Niewyjaśnionych
Po których tylko
Na ciepłym policzku ślad

rozkoszną szarością wieczoru
I nikim, i niczym
się stać