Obserwatorzy

piątek, 8 sierpnia 2025

Jaskółka

 


A w sierpniu kilka dni darowanych, spokojnych, absurdalnie niedostępnych, jak powierzchnia nieznanego jeziora. I kilka pustych nocy, pełnych pęknięć, jak szybkie i bolesne rozdarcia toni, gdy jednym sunącym ruchem przecina ją pędząca motorówka; wydawać by się mogło, że rana jest dotkliwa, a jednak zamyka się spienioną wodą niemalże od razu, i gdy łódź niknie w oddali - na tafli jeziora już całkiem nie ma śladu. 

Cicho kołysze się mała łódka z jasnoniebieskim żaglem, przyglądam się, obserwuję ją spod przymrużonych powiek, jak lekko, prawie niezauważalnie zmienia trajektorię lotu; lotu, bo przecież to niemożliwe, że dotyka powierzchni jeziora, tafla jest gładka jak jedwab, na którym jedynie drobne zmarszczki materiału, bo ktoś nieostrożny zaciągnął w nim jedną nitkę. Mam ochotę chwycić dłońmi z jednej i drugiej strony i wygładzić materiał, wyprasować, zadbać o estetykę odświętnej toni, gdy nagle nadchodzi zmrok, cicho falując szarością;  tuż za nim, odgarniając chmury z brokatu mlecznej drogi, przeciska się z godnością zmysłowy, szarmancki księżyc.
Na małym balkoniku pokoju jednoosobowego, w szczelinie między mocowaniem balustrady a krawędzią posadzki leży mała, nieżywa jaskółka, dostrzegam ją w ostatnim muśnięciu dnia, nie zapalam jeszcze światła, wieczór jest piękny, bezczelnie uroczy wobec tego nieodwołalnie zakończonego życia, i nieodwołalnie zakończonego poniedziałku, znów coś utraciłam, jaskółkę i poniedziałek, ale na tym polega całe pudełko istnienia, ciągle coś z niego wypada, ciągle coś trzeba oddać, wyrzucić, utracić, żeby zrobić miejsce na nowe. Tracimy, żeby zyskać. Bilans się musi zgadzać, przepraszam, jaskółko, nie jestem twórcą pudełka, nawet kontrahentem nie jestem, choć mam je na całe życie, mam na nie abonament, i choćbym nie wiem jak ostrożnie je niosła - nie mogę zapobiec traceniu. Jestem mistrzynią tracenia. Siadam na posadzce balkonu obok garsteczki piórek i pod zasłoną ciemności, która już zawisła nad wodą  przyglądam się temu aroganckiemu, świetlistemu celebrycie, który rzuca snop skrzących iskier na granatową wodę, powierzchnia jest bardziej zmarszczona, iskry skaczą figlarnie pomiędzy bruzdami toni, a ona się mieni magicznie, jak diamentowa droga. Nagrywam krótki film z nachalnego błyszczenia, straciłam jaskółkę, mam za to cyfrowe obrazki zachwytów, zamknięte na zawsze w pudełku. Bilans się musi zgadzać.

Księżyc świeci tak jasno, że niknę w zaślepieniu, i sama już nie wiem, czy jeszcze patrzę na niego, hipnotyzująco uległa, czy już od dawna śpię w białej, sztywnej pościeli.

Budzi mnie wczesny świt, zerkający zza szarej, płóciennej zasłony, wychodzę na balkonik, rozkosznie zaspana i bosa, sąsiednie balkony jeszcze spokojnie drzemią, równe, zielone krzesła sterczą dzielnie na każdym, jak samozwańczy strażnicy. Posadzka jest chłodna, jaskółka nadal śpi snem najzupełniej wiecznym, porzucone wczoraj i ciągle samotne stoliki restauracji na dole poddają się czułym przytuleniom opartych o nie krzeseł. Jezioro jest mroczne, powierzchnia ciemnoszara, wiszą nad nią nisko płachetki bladych chmur, są lekko przybrudzone i jakby w zamiarze kąpieli szukają swoich odbić w niewzruszoności wody.  Słońce na razie w ukryciu, wyjdzie za kilka godzin i obrzuci pocałunkami moje odkryte ramiona, będę czuć te pocałunki przez kilka kolejnych dni. 

Na śniadanie kilka rześkich, pożywnych, smakowitych oddechów, chłód wdziera się do sali, którą próbują ogrzać wysokie stojące lampy, ciepły blask wydobywa spod płóciennych abażurów żółte światło klimatu, nie pasuje do ranka, to klimat wieczornych rozmów, klimat błyszczących oczu i rubinowej czerwieni niedopitego wina. Smak kawy jest nieznany, jeszcze nieoswojony, filiżanka jakaś obca, ale to tylko chwilowe, nikłe, ulotne wrażenie, minie za kilka minut. Wychodzę z kubkiem na taras, po drodze, jak drobny złodziejaszek w koszuli w szkocką kratę zagarniam słodki rogalik, przysiadam na chwilę w fotelu gapiąc się na jezioro, jeszcze zasnuwa je świt, jakby nie chciało się całkiem wydobyć spod kołdry puchatych mgieł. Góry na horyzoncie tkwią w niewzruszeniu, może są tylko złudzeniem, projekcją oczekiwań. Wiklina siedziska jest ciepła, i już zupełnie swojska, jak pusty kubek po kawie. 

Dzień się kryguje i stroi i rzuca zalotne spojrzenia spomiędzy liści jesionów, które się prężą przy drodze, właściwie jest piękny jak róża, zupełnie adekwatnie, bo tuż za progiem hotelu sadowi się sakralność, strzeliste sanktuarium i w nim na włościach Rita, patronka od spraw najtrudniejszych. W krużganku można kupić suszone płatki róż i krówki, cukierki krówki od Rity, podobno uświęcone, do szpiku kości święte jak cała rzeczona Rita. Ofiara dobrowolna, nie mniej niż 20 zł. I różaniec różany, też można kupić, i świece, i wizerunek świętej. Rita nie patrzy mi w oczy, ciężka w kontakcie, w relacjach, nie chcę jej bardziej krępować i zmuszać do rozmowy, więc też odwracam wzrok.  A chciałam ją poprosić, aby wskrzesiła jaskółkę, bo może by się udało nie tracić jej nigdy więcej. W baśniach to się wydarza, to zwyczajowo normalne.

Jak armia białych żołnierzy z bagnetami ku górze kołyszą się jachty żaglowe zacumowane przy brzegu,  pomost siadł na jeziorze i trzyma je na uwięzi, czasem się któryś młodzik, niepokorny, buńczuczny odwróci bokiem do innych, ale dyscyplinują go zaraz burty sąsiednich łodzi i krótka smycz pomościana. Lekka, bezwstydna, nieprzyzwoicie radosna prowadzę niebieski rower przez wąski skrawek plaży należącej do Klubu. Flagi na słupie są trzy, snują się wolno, leniwie, poddając się lekkim podmuchom, chyba smaganiom wiatru, którego tutaj nie ma. Najwyżej jest narodowa, w środku kolejna, żeglarska, i najniżej piracka, barwne chusteczki pożegnań i szczęśliwych powrotów.

Ale gdzie zostawiłaś? W namiocie? Chłopak z wytatuowanym na ramieniu smokiem pochyla się nad drobną blondynką w czarnym króciutkim topie, jaśnieje odkryty brzuch aż do krawędzi szortów. Dziewczyna jest kłębkiem nerwów, natarczywy wzrok chłopaka nie opuszcza jej twarzy, stoją pod gęstą brzozą, drobne gałązki listowia nieśmiało dotykają szerokich pleców mężczyzny. Nie wiem, płaczliwie odpowiada, może wczoraj wypadły mi z kieszeni, kiedy...  Kieszeni, kieszeni, goni mnie to słowo, gdy oddalam się od nich , gdy opuszczam spokojnie orbitę ich smutnych iskrzeń, i już nie słyszę, co mówią, z kieszeni... z kieszeni...W kieszeni mam mały kamyk w kształcie krzywego serca, gdy wypadnie - trochę mi będzie żal, ale nie pierwszy to raz, gdy się utraca serce, każdy ma tę utratę w swoim bilansie strat.

Mknę asfaltowym wałem, szeroka zapora rozwija się jak dywan, rozległe jezioro po prawej, pola i domy po lewej, góry i chmury przede mną. Miasteczko na drugim końcu w głębokiej anhedoni, śpi z półprzymkniętym okiem małego, ciasnego ronda, rzęsy wysokich traw zasłaniają źrenicę. 

Pani tam nie przejedzie rowerem, mówi staruszek, którego pytam o drogę przy małym, wiejskim sklepie, dzieci, które ma pod opieką z głośnym stukotem sprowadzają hulajnogi w dół wyszczerbionymi, betonowymi schodami, powódź zniszczyła mostek, musi pani prosto jechać, na duży most i potem skręcić w taką szutrówkę w prawo. W prawooo! - śmieje się rozbawiony, dotykając mojego prawego łokcia - w to prawo! Śmieję się razem z nim, i do niego, dawno już nie śmiałam się głośno, na skórze długo czuję dotyk pięknej, szorstkiej od pracy dłoni.

Wieczorem, zamykając siebie w ramionach uściskiem ciepłego zmierzchu, który, jak nocny kochanek, tuli się i przymila obietnicami czułości, w kieliszku chłodnego wina próbuję złapać myśl, która się tłucze jak ptak między ściankami szkła. Łapię ją w pierwszym łyku, nie można jej odczytać, nie rozumiem przekazu, a może to ten zmierzch, i ta chwila lubieżna, i to pragnienie spełnienia. Czuję już tylko ciepło i rozmarzoną senność.

W mieście naszpikowanym kościołami kilkanaście stronic książki w kawiarni "Boska", do tego rzeczywiście boska, subtelna, wyborna kawa. Taki grzeszny wagabunda, jak ja, czuje się w tym mieście zasadniczo nieswojo, jednak głód zobaczania każe pożerać zakątki jak słodkie okruchy ciasteczka. Góry na horyzoncie to pianka na świętej kawie, ulotny moment deseru, po którym zostanie już tylko subtelny odcisk ust na porcelanie zachwytów. 

Przemierzam wąskie uliczki, szukam miejsc zapomnianych, zupełnie nieoczywistych, odkrywam szczeliny w murze, zachwycam się jarzębiną, która perłami czerwieni zasłania racjonalność. Widziałaś Fontannę Trytona? Widziałam kamienne nieszczęście uwięzionego pół-boga, który wznosi ku niebu swoje zaklęte cierpienie, i dmie w bezdźwięczną muszlę w ostatnim geście bezsiły. 

Zaczarowany park, ciemna, sierpniowa zieleń, zawiły system zniszczonych mostków, i pierwsze żółte liście. Wracam do mojej jaskółki, to jest nieprzyzwoite, zupełnie nie wypada zapominać utraceń, czasami się to przydarza najbardziej frywolnym szaleńcom, a wtedy trzeba się zmierzyć z wymazaną przeszłością i w swoim oszołomieniu popełniać te same nieszczęścia, po cykliczną wielokroć tracić te same życia, składać te same skrzydła, które były rozpięte, nieskrępowane presjami pod niebem możliwości. 

Patrz, mówi elegancka, starsza, dostojna pani do mniej eleganckiego, równie starszego pana, dwukolorowa hortensja! Pochylają się nad rozłożystym krzewem, gęsto obsypanym pękami zachwycającego kwiatostanu, patrz, powtarza, piękna!

Patrz, mówi dusza, świat!
Patrz, mówi serce, miłość!
Patrz, mówią do siebie drewniane figurki na skwerku przy rondzie. W drewnianych dłoniach trzymają drewniane lornetki, patrz, mówią, choć nigdy nie będą się mogły odwrócić i spojrzeć sobie w oczy. Rzeźbiarz przytulił je razem, na zawsze do siebie i w siebie, w niemej niemocy uczucia.