Obserwatorzy

poniedziałek, 6 października 2025

Miniatury październikowe




Nierealność mglistego poranka koi rozedrgane zmysły, tłum drzew na poboczu porusza się razem z woalem i w mgnieniu oka ożywa, jak tolkienowskie enty. Pokusa przywołuje, chciałoby się wpaść w ten somnambuliczny trans, unieść się razem z obłokiem, na zmianę się przerzedzać i gęstnieć bez zastanowień. Wyrzucić z siebie chaos, poddać się całkowicie, być mgłą, we mgle i z mgłą, zachwycić się onirycznie i rozsnuć się inwersją nad własnym realnym snem.

***

Kawa wypita razem ciągnie się sznurem minut bez końcowego słowa. Niepoliczalna ilość łyczków, swobodnych trąceń kubka, wrzuconych krótkich pytań bez konieczności nawiązań, bez presji odpowiedzi. Małe obrazki wrażeń, kęs śmiechu i dobrej energii, pocałunki bez dotknięć, muśnięcia bezkontaktowe. Piłeczki drobnych rozmów, że zimno, i że deszcz, że trzeba by jakąś aktywność, że obiad i matma z młodą, że co tam w polityce, jak się dziś czuje pies, lub inne ważne psy, i że książka chyba ciekawa. Wyobraźnia podsuwa gradient koloru oczu, gdy zmienia się światło dnia, chłonę imaginację, niedozwolone marzenie, a potem idę tęsknić we własny krzykliwy tłum.

***

Życie przemawia często. Dowodzi ze srogą wyższością, że bycie z nim to zaszczyt. Nie pyta, czy się cieszę z takiego wyróżnienia, bo chyba to jest dla życia zupełnie oczywiste. Odbieram nagrodę istnienia na gali aprobaty, na szybko zwołanym bankiecie wielu mistrzowskich docenień. Stałam się skandalistką zbyt swobodnego wizażu, bo włosy rozrzucone, w zwyczajowym nieładzie, paznokcie niezrobione, legginsy i czarny tshirt też nie do końca słuszne. Szokują wulgarne skarpetki, brzoskwinia i bakłażań, motyw zupełnie niechcący. Jak zwykle zignorowałam podszepty popkulturystów, że to, co jest widzialne, i z gruntu ewidentne, nie zawsze ma jedno znaczenie. Uciekam przez otwarte okna wielkiego, głośnego przepychu, mijam stłoczone przy ścianie krzyczące możliwości, odsuwam od siebie natrętny i przemocowy blichtr.
Odbieram nagrodę istnienia stojąc w pozycji zachwytu, szczerego onieśmielenia, na  wąskiej leśnej ścieżce, na scenie pełnej siebie w wielu dyskretnych znaczeniach i kłaniam się zawstydzona widowni zielonych żyć. 

***

Język to bestia na smyczy. Czasem nad nim panuję, jest całkiem, na serio, miło, z lubością i powoli głaszczę puchatą miękkość dobrych, łagodnych słów. A czasem mi się zrywa za jakimś kotem emocji i boleśnie szoruję brzuchem po szorstkim asfalcie twardych, niechcianych kanciastych inwektyw.

***

Pan mówi, że było romantycznie, na ciepłej, letniej na plaży, pod niebem pełnym gwiazd, z winem polanym do kubków, gdy smaku mu dodawała dokonywana dziewiczo misja na krnąbrnym księżycu. Z pozycji na księżyca widać już było wyraźnie szczęścia małego garść, a pan się przekonywał, że warto w zasadzie żyć, warto też śnić i być. Zupełnie to nieważne, że strzelec nie pasuje do upartego barana, wszak Baśka miała od razu coś w sobie i na sobie, w dodatku fajny biust i strzał wybornie siadł. Ja panu mówię, że przykro, bo muszę niestety zazdrościć, czasami szczęście się tłucze jak stado wzburzonych fal, i krzyczy, że będzie cię brało, a jakże, ale gdzie? no w aucie,  i tak się tym szczęściem można wstydliwie pozasłaniać, tak sobie nucić przez życie ów bananowy song, nie budząc marzeń ze snu, przyjmując dary losu, bo przecież wszyscy chcą kochać.
A potem? Potem nie pozostaje już wiele, w zasadzie można tylko wypić za wczesne, potrzebne błędy.