Niech będzie pochwalony moment ulotnej Prawdy.
Ostatni raz u spowiedzi byłam przeszłego roku, kiedy być może byłam dla kogoś całym światem, ale w zasadzie nie wiem, nie jestem w niczym dobra, a w stwierdzaniu najbardziej. Pokuty nie odprawiłam, niestety gdzieś się zgubiła, chyba ją upuściłam, kiedy po wielkich kieszeniach szukałam potrzeby atencji. Popełniłam nieczułość wobec własnego sumienia, i odhaczałam kolejno wszystkie powszednie występki. Miałam przed Prawdą bogów, cudzych i przywłaszczonych, kłaniałam im się skwapliwie rozlewając niechcący kawę na gołe, bezwstydne uda i na podniszczoną w swojej świętości biblię, której użyłam wielokroć jako podkładkę pod kubek. Tworzyłam też bogów prywatnych, kleiłam ich z wątpliwości i z potrzeb pierwszego rzędu, na własne podobieństwo, a potem sadzałam obok na miejscu pasażera i razem wpadaliśmy na drzewa twardych złudzeń. Wzywałam imienia Prawdy, po cichuteńku i skrycie, kiedy jadła mnie zazdrość o jakieś czarne aśki i dziwne, astralne stelle; pożerała ochoczo, mlaszcząc nieprzyzwoicie i wypluwając z siebie szydercze tłumaczenia, że kto się naiwnym urodził, oświeconym nie zemrze. Nie święciłam inauguracji szlachetnej jesienności i skromnej końcówki lata, bo mnie zatrzymywała pogoda własnego serca, caluśka w deszczu i w błocie, z wichrami ciężkich zmian. Nie czciłam ojca Dnia, któremu złorzeczyłam, bo mnie próbował zagonić do nudnej, niewdzięcznej roboty, do nietracenia minut i do wiązania godzin, kiedy ja je już dawno pogubiłam gdzieś w trawie. W ochoczym zapominaniu głupiej ważności momentów, leżałam na skraju lasu, gapiąc się na obłoki. Nie czciłam też matki Nocy, która chciała troskliwie zasunąć rolety powiek, a one się buntowały, skacząc po rozświetlonych polankach wyobraźni. Składałam tam od podstaw, odważnie i nieskromnie fragmenty oczekiwań, a potem wpadał świt i burzył wszystko z rozmachem, zrzucając na moje nadzieje okrutną jasność racji. Zabiłam wielokrotnie niewinne robaczki wiary, nie chciały mnie wcale słuchać, obłaziły caluśką po same koniuszki przekonań, a potem wgryzały się ostro w odsłonięte ufności. Mordowałam je cicho, aż do ostatniej pewności. I jeszcze zupełnym przypadkiem zabiłam małą jaskółkę, nie, nie własnoręcznie, ale leżała martwa w kącie obcego balkonu, a ja nie potrafiłam zapobiec każdej kolejnej utracie jej wolnych, podniebnych dni. Cudzołożyłam radośnie rozdając zakochania i rozkładając serce przed jednym z najprzystojniejszych, znajomych od dawna lęków, wydawał się być doświadczony, i mną zauroczony, całował jak marzenie i pieścił każdy skrawek nagiej, drżącej z rozkoszy duszy, a potem wdarł się ostro, smagnął wulgaryzmami i zostawił w milczeniu. Nie zamknął za sobą drzwi, za nimi już się tworzyła kolejka przeciętnych strachów, gotowych do szybkich numerków z osłabioną kompleksją. Ukradłam trochę próżności, chciałam być chociaż przez chwilę kimś wyjątkowo ładnym, chciałam się dotknąć w zachwycie, przesunąć dłonią po włosach, pogładzić po ramieniu, aż do dreszczyku rozkoszy, chciałam wybłyszczeć oczy, smakować zmysłowo usta, docenić gładkość ud i znośną jędrność piersi, popełniłam więc przy tym wstydliwe pożądanie, w dodatku wielokrotne, a potem pożądałam niewinnego bliźniego. Co z tego, że o tym nie wiedział, gdy jego zachłanny obraz skutkiem pożądań jest ciągłym, a on sam jest złożony w zamkniętym depozycie. Skłamałam? Tak, jeszcze skłamałam, kłamię w zasadzie mistrzowsko, że mnie nic nigdy nie boli; kłamię, że kocham, kiedy nie kocham, i nie szastam kochaniem, kiedy naprawdę kocham. I kłamię, że rozumiem, że wszystko jest w porządku, że tak, owszem, naprawdę, mogę się chętnie podzielić kawałkiem siebie i świata, kiedy czuję się już od dawna całkiem rozczłonkowana. I kłamię, że umiem w życie, że umiem w relacje i w ludzi, że umiem pisać wiersze i znam się na Chopinie, i że bulgocze we mnie beztroska radość istnienia. Kłamię, że lubię siebie i będę siebie chronić, i że nie jestem samotna, też rozpaczliwie kłamię. Więcej już nie pamiętam, odpuść mi winy, Prawdo, niewiele to we mnie zmieni, nie będzie oczyszczenia, nie będzie śnieżnobieli wypucowanej duszy. Nie będzie przytulenia przez Twoje czułe ramiona, ani przez części inne, zdolne do zwykłych objęć - ramiona, serca, oczy. Żadnego przytulenia. Grzesznik nieprzytulany powoli zatraca zdolność do odbierania przytuleń, więc to już właściwie nieważne, i całkiem nieistotne.
Zamiast z błędów obmycia i wizji oczyszczenia do zaśmieconego wnętrza wprowadzi się iluzja, że się posiadło zdolność do samoratowania, kiedy wielkimi krokami nadejdzie koniec świata.
Za popełnione występki pokornie nie żałuję. Dręczące poczucie winy złożę w ofierze dziękczynnej, a całe spektrum złudzeń przykryję apostazją.
Prawdzie niech będą dzięki, odchodzę w niepokoju, lekka od nieświętości, i gotowa na grzech.