Obserwatorzy

środa, 3 września 2025

Oszustka



Zachowywałam się głośno
zupełnie jak nie ja
nie pochyliłam się wcale nad rozbitym talerzem
krojonych rozczarowań
nie pogłaskałam po głowie łaszącego się nachalnie
kudłatego współczucia

zrzuciłam z półki książki
bezczelne strony kłamstw, gęsto zadrukowane
facjatami iluzji, fatamorganą obietnic o studni pełnej wody
która ugasi pragnienie wiecznego pożądania
Zdarłam zasłony milczenia
obnażając rozbite szyby żenujących udawań  

w byciu niekłamcą byłam genialnym oszustem 

w byciu niesobą byłam sobą najbardziej


**********************************************


na kubek porannej kawy
na zapach skoszonych zbóż
na wczesnojesienny liść z kroplami błyszczącej rosy
na ciepłą, dziecięcą dłoń w mojej dłoni
na bransoletkę z kończyną 
na niedospaną noc, bo książka była ciekawa
na wątłe ramiona kołdry, w których tulił się płacz
na kilka zauroczeń i ciepłych, miękkich spojrzeń
na kolana okryte kotem 
na psie tęsknoty pod pachą
na leśną, piaszczystą drogę
na zachód słońca nad morzem
na wiatr pod krzyżem Halicza
na matchę w wielkim mieście
na okładkę, zakładkę i obwolutę
na czarno-biały kadr
na dedykację imienną
i na jeden wybrany wiersz 

wzięłam kredyt 

pomimo niezdolności
i niewypłacalności
naiwna agenda życia
przyjęła zobowiązanie i rozpisała system wpłat
wielu ratalnych odwdzięczeń

choć oświadczenie o kapitale  
było zwyczajnie fałszywe

postaram się go spłacić
chwilę przed tym, nim zniknę



niedziela, 31 sierpnia 2025

Kwiaty nie rosną w cieniu


Zawiedzione zaufanie jest czarno-białe, nie ma już nic więcej do powiedzenia, więc kolor zupełnie zbędny. Mieni się bezbarwnością i odcieniami szarości. Nie smakuje jak gorzki syrop, nie wybucha wulkanem emocji, nie topi w jeziorze łez. Zawiedzione zaufanie rośnie powoli pod oknem, jak niepotrzebny chwast, z którego miały wyrosnąć kępy ozdobnych traw, dalie, werbeny i róże. Nie mów, że znów się miało zbyt wielkie oczekiwania, bo przecież to wyrastanie miało swój cel i nazwę, a w sklepie ogrodniczym nie sprzedawano iluzji. Stało, jak napisano: dalia pełna karłowa, niezapominajka alpejska, aksamitka rozpierzchła. Nie napisano, nawet drobnym druczkiem, że może wyrosnąć zwątpienie, może skarłowacieć nadzieja. A jednak ustrojstwo rosło, biło po głowie serduszkami akceptacji pogłębionych dekoltów, obnażonych nóg i zmysłowo wydętych ust, a może i zestawu wielu tajemnych słów. Kiełkowało przeświadczenie, że bycie jedyną to ściema, bo tak się nie powinno zarastać dopiero rozkwitłych stokrotek, podlewając je jednocześnie wodą z witaminami dla pełniejszego wzrostu. Tak się nie powinno okrutnie kusić i czarować rajem w nich zakochania. Kwiaty nie rosną w cieniu i na północy kłamstw. Kwiaty nie mają szans w rozprzestrzeniającym się gąszczu wątpliwości, nie lubią być zwodzone obietnicą niezwykłości, nie chcą cicho przemykać pod liśćmi niedopowiedzeń. Nie chcą słuchać zapewnień, że i tak są ważne, odmienne, a może i wyjątkowe. Bo wiedzą, że nie są, bo widzą, że nie są, bo czują, że nie są. A przecież wcale nie chciały być jakieś ekskluzywne, obłędnie zachwycające, chciały się tylko pogrzać w jednym promieniu słońca, który mógł je wyciągnąć trochę, troszeczkę wyżej. Egoistycznie chciały nie dzielić się tym promieniem, bo promień, jak lojalność, oswaja zaufanie. I chciały, w niemej cichości chlorofilowych serc, pocieszyć też oko i duszę wprawnego kwiatoholika. Żeby do nich przemawiał, żeby się nawet pokłócił, a potem radośnie pogodził, żeby prowadził dyskusje o wieloznaczności tez, i żeby się wyżalił, że go dziś boli głowa. I żeby nie odbierał pergoli zaufania, nie był niezrozumieniem, nie szastał przywiązaniem. Nie kazał się uśmiechać, gdy boli gradobicie, nie wiązał sznurkiem fikcji, ciasnego udawania. Chciały być dobrym kadrem dla zdjęcia codzienności, dla fotografii spokoju na płótnie bezpieczeństwa.

Kwiat, który nie wyrósł, radośnie nie wypiękniał, nie przebił się przez chwasty - też zawiódł. Stał się niedopełnieniem. Niesprawiedliwą pretensją. Stał się niewykonaniem i srogą porażką natury.

Złożona nieobietnica zamieni go w zeschły liść, jedyny zalążek wiary, że mogło być inaczej.





niedziela, 24 sierpnia 2025

Nadmorskie niemówienie

 


Morze szumiało tak samo, tak samo ścigały się fale i rozbijały z impetem gniewne, pochmurne czoła o podniszczony falochron. Niosłam swoje przebranie w głębokich kieszeniach wstydu, piasek wdzierał się wszędzie, czułam drobinki we włosach i w świeżo wypranych myślach. Ślady, które szły za mną zupełnie nie znikały, byłam już skrępowana tym dziwnym szpiegowaniem, może trzeba je było, wróciwszy, dokładnie i solidnie z mokrego piasku wyzbierać. Mój uśmiech był ułożony, zachowywał się cicho, jak dobrze wychowany, karny, posłuszny szczeniak. 

Mówiłam zupełnie nic, kiedy rozpadał się świat, i jeszcze dosadnie mniej, kiedy zaczęłam układać konfekcję ważnych spraw. Na samym dnie kilka wspomnień, wyżej, w kosteczkę pragnienia, dwie wstążki oczekiwań i szalik możliwości. Poszewka na wielkie plany, które by trzeba strzepnąć, powydobywać puchatość. Ciepły koc lekkich marzeń. Na samym wierzchu odwaga i nowe, z metką, współczucie.

Morze płynęło kojąco, wzbijając kropelki słów, mówiło, że rozumie i że z tej garderoby będzie jeszcze galeria, a może i dom mody, prawdziwy, ekskluzywny. Ale nie uwierzyłam, porządek jest na chwilę i nie jest najlepszym dowodem na braki bałaganów, pozory, jak wodorosty, oplatają kończyny w najczystszej morskiej wodzie. 

Chciałam być z morzem sama, usiąść na ciepłym piasku i oprzeć się plecami o zawsze czuły horyzont, za którym znika słońce, w ciszy i ukojeniu chciałam morzu się spłakać i zasnąć w zmęczonym bezgłosie. Morze, choć dobre w konkursie na poziom decybeli, zachwyca talentem milczenia.
Morze i ja to cisza.
Ludzie to ciągły szum.









niedziela, 10 sierpnia 2025

Refleksje poKsiążkowe - Katoniela

 


Samoświadomość tkwi w niej jak igła. Praca nad sobą szarpie, czasem wyrywa wnętrzności, a czasem próbuje przytulać, i nawet pozwala na dotyk, ale jedynie przelotny, ledwo muśnięcie palcami po wielce znaczącej paprotce na bolącym ramieniu.  A co jeśli jednak czegoś ciągle nie widzi, jeśli ciągle przesłania jej obraz jakaś nabyta ciemność? Jak wtedy, gdy bezmyślnie klepała paciorki różańca, pilnowała codziennych rozmyślań z grubej, niebieskiej książeczki i wiecznie się biczowała za myśl, mowę, uczynek. Ograniczoność widoku i medytacje rozpaczy, w złotej klatce obietnic. Dotkliwość tego wspomnienia generuje cykl drżeń, i na powierzchni znów płynie lęk, że może ma taką tendencję, taką nabytą skłonność do nie widzenia wolności.


piątek, 8 sierpnia 2025

Jaskółka

 


A w sierpniu kilka dni darowanych, spokojnych, absurdalnie niedostępnych, jak powierzchnia nieznanego jeziora. I kilka pustych nocy, pełnych pęknięć, jak szybkie i bolesne rozdarcia toni, gdy jednym sunącym ruchem przecina ją pędząca motorówka; wydawać by się mogło, że rana jest dotkliwa, a jednak zamyka się spienioną wodą niemalże od razu, i gdy łódź niknie w oddali - na tafli jeziora już całkiem nie ma śladu. 

Cicho kołysze się mała łódka z jasnoniebieskim żaglem, przyglądam się, obserwuję ją spod przymrużonych powiek, jak lekko, prawie niezauważalnie zmienia trajektorię lotu; lotu, bo przecież to niemożliwe, że dotyka powierzchni jeziora, tafla jest gładka jak jedwab, na którym jedynie drobne zmarszczki materiału, bo ktoś nieostrożny zaciągnął w nim jedną nitkę. Mam ochotę chwycić dłońmi z jednej i drugiej strony i wygładzić materiał, wyprasować, zadbać o estetykę odświętnej toni, gdy nagle nadchodzi zmrok, cicho falując szarością;  tuż za nim, odgarniając chmury z brokatu mlecznej drogi, przeciska się z godnością zmysłowy, szarmancki księżyc.
Na małym balkoniku pokoju jednoosobowego, w szczelinie między mocowaniem balustrady a krawędzią posadzki leży nieżywa jaskółka, dostrzegam ją w ostatnim muśnięciu dnia, nie zapalam jeszcze światła, wieczór jest piękny, bezczelnie uroczy wobec tego nieodwołalnie zakończonego życia, i nieodwołalnie zakończonego poniedziałku, znów coś utraciłam, jaskółkę i poniedziałek, ale na tym polega całe pudełko istnienia, ciągle coś z niego wypada, ciągle coś trzeba oddać, wyrzucić, utracić, żeby zrobić miejsce na nowe. Tracimy, żeby zyskać. Bilans się musi zgadzać, przepraszam, jaskółko, nie jestem twórcą pudełka, nawet kontrahentem nie jestem, choć mam je na całe życie, mam na nie abonament, i choćbym nie wiem jak ostrożnie je niosła - nie mogę zapobiec traceniu. Jestem mistrzynią tracenia. Siadam na posadzce balkonu obok garsteczki piórek i pod zasłoną ciemności, która już zawisła nad wodą  przyglądam się temu aroganckiemu, świetlistemu celebrycie, który rzuca snop skrzących iskier na granatową wodę, powierzchnia jest bardziej zmarszczona, iskry skaczą figlarnie pomiędzy bruzdami toni, a ona się mieni magicznie, jak diamentowa droga. Nagrywam krótki film z nachalnego błyszczenia, straciłam jaskółkę, mam za to cyfrowe obrazki zachwytów, zamknięte na zawsze w pudełku. Bilans się musi zgadzać.

Księżyc świeci tak jasno, że niknę w zaślepieniu, i sama już nie wiem, czy jeszcze patrzę na niego, hipnotyzująco uległa, czy już od dawna śpię w białej, sztywnej pościeli.

Budzi mnie wczesny świt, zerkający zza szarej, płóciennej zasłony, wychodzę na balkonik, rozkosznie zaspana i bosa, sąsiednie balkony jeszcze spokojnie drzemią, równe, zielone krzesła sterczą dzielnie na każdym, jak samozwańczy strażnicy. Posadzka jest chłodna, jaskółka nadal śpi snem najzupełniej wiecznym, porzucone wczoraj i ciągle samotne stoliki restauracji na dole poddają się czułym przytuleniom opartych o nie krzeseł. Jezioro jest mroczne, powierzchnia ciemnoszara, wiszą nad nią nisko płachetki bladych chmur, są lekko przybrudzone i jakby w zamiarze kąpieli szukają swoich odbić w niewzruszoności wody.  Słońce na razie w ukryciu, wyjdzie za kilka godzin i obrzuci pocałunkami moje odkryte ramiona, będę czuć te pocałunki przez kilka kolejnych dni. 

Na śniadanie kilka rześkich, pożywnych, smakowitych oddechów, chłód wdziera się do sali, którą próbują ogrzać wysokie stojące lampy, ciepły blask wydobywa spod płóciennych abażurów żółte światło klimatu, nie pasuje do ranka, to klimat wieczornych rozmów, klimat błyszczących oczu i rubinowej czerwieni niedopitego wina. Smak kawy jest nieznany, jeszcze nieoswojony, filiżanka jakaś obca, ale to tylko chwilowe, nikłe, ulotne wrażenie, minie za kilka minut. Wychodzę z kubkiem na taras, po drodze, jak drobny złodziejaszek w koszuli w szkocką kratę zagarniam słodki rogalik, przysiadam na chwilę w fotelu gapiąc się na jezioro, jeszcze zasnuwa je świt, jakby nie chciało się całkiem wydobyć spod kołdry puchatych mgieł. Góry na horyzoncie tkwią w niewzruszeniu, może są tylko złudzeniem, projekcją oczekiwań. Wiklina siedziska jest ciepła, i już zupełnie swojska, jak pusty kubek po kawie. 

Dzień się kryguje i stroi i rzuca zalotne spojrzenia spomiędzy liści jesionów, które się prężą przy drodze, właściwie jest piękny jak róża, zupełnie adekwatnie, bo tuż za progiem hotelu sadowi się sakralność, strzeliste sanktuarium i w nim na włościach Rita, patronka od spraw najtrudniejszych. W krużganku można kupić suszone płatki róż i krówki, cukierki krówki od Rity, podobno uświęcone, do szpiku kości święte jak cała rzeczona Rita. Ofiara dobrowolna, nie mniej niż 20 zł. I różaniec różany, też można kupić, i świece, i wizerunek świętej. Rita nie patrzy mi w oczy, ciężka w kontakcie, w relacjach, nie chcę jej bardziej krępować i zmuszać do rozmowy, więc też odwracam wzrok.  A chciałam ją poprosić, aby wskrzesiła jaskółkę, bo może by się udało nie tracić jej nigdy więcej. W baśniach to się wydarza, to zwyczajowo normalne.

Jak armia białych żołnierzy z bagnetami ku górze kołyszą się jachty żaglowe zacumowane przy brzegu,  pomost siadł na jeziorze i trzyma je na uwięzi, czasem się któryś młodzik, niepokorny, buńczuczny odwróci bokiem do innych, ale dyscyplinują go zaraz burty sąsiednich łodzi i krótka smycz pomościana. Lekka, bezwstydna, nieprzyzwoicie radosna prowadzę niebieski rower przez wąski skrawek plaży należącej do Klubu. Flagi na słupie są trzy, snują się wolno, leniwie, poddając się lekkim podmuchom, chyba smaganiom wiatru, którego tutaj nie ma. Najwyżej jest narodowa, w środku kolejna, żeglarska, i najniżej piracka, barwne chusteczki pożegnań i szczęśliwych powrotów.

Ale gdzie zostawiłaś? W namiocie? Chłopak z wytatuowanym na ramieniu smokiem pochyla się nad drobną blondynką w czarnym króciutkim topie, jaśnieje odkryty brzuch aż do krawędzi szortów. Dziewczyna jest kłębkiem nerwów, natarczywy wzrok chłopaka nie opuszcza jej twarzy, stoją pod gęstą brzozą, drobne gałązki listowia nieśmiało dotykają szerokich pleców mężczyzny. Nie wiem, płaczliwie odpowiada, może wczoraj wypadły mi z kieszeni, kiedy...  Kieszeni, kieszeni, goni mnie to słowo, gdy oddalam się od nich , gdy opuszczam spokojnie orbitę ich smutnych iskrzeń, i już nie słyszę, co mówią, z kieszeni... z kieszeni...W kieszeni mam mały kamyk w kształcie krzywego serca, gdy wypadnie - trochę mi będzie żal, ale nie pierwszy to raz, gdy się utraca serce, każdy ma tę utratę w swoim bilansie strat.

Mknę asfaltowym wałem, szeroka zapora rozwija się jak dywan, rozległe jezioro po prawej, pola i domy po lewej, góry i chmury przede mną. Miasteczko na drugim końcu w głębokiej anhedoni, śpi z półprzymkniętym okiem małego, ciasnego ronda, rzęsy wysokich traw zasłaniają źrenicę. 

Pani tam nie przejedzie rowerem, mówi staruszek, którego pytam o drogę przy małym, wiejskim sklepie, dzieci, które ma pod opieką z głośnym stukotem sprowadzają hulajnogi w dół wyszczerbionymi, betonowymi schodami, powódź zniszczyła mostek, musi pani prosto jechać, na duży most i potem skręcić w taką szutrówkę w prawo. W prawooo! - śmieje się rozbawiony, dotykając mojego prawego łokcia - w to prawo! Śmieję się razem z nim, i do niego, dawno już nie śmiałam się głośno, na skórze długo czuję dotyk pięknej, szorstkiej od pracy dłoni.

Wieczorem, zamykając siebie w ramionach uściskiem ciepłego zmierzchu, który, jak nocny kochanek, tuli się i przymila obietnicami czułości, w kieliszku chłodnego wina próbuję złapać myśl, która się tłucze jak ptak między ściankami szkła. Łapię ją w pierwszym łyku, nie można jej odczytać, nie rozumiem przekazu, a może to ten zmierzch, i ta chwila lubieżna, i to pragnienie spełnienia. Czuję już tylko ciepło i rozmarzoną senność.

W mieście naszpikowanym kościołami kilkanaście stronic książki w kawiarni "Boska", do tego rzeczywiście boska, subtelna, wyborna kawa. Taki grzeszny wagabunda, jak ja, czuje się w tym mieście zasadniczo nieswojo, jednak głód zobaczania każe pożerać zakątki jak słodkie okruchy ciasteczka. Góry na horyzoncie to pianka na świętej kawie, ulotny moment deseru, po którym zostanie już tylko subtelny odcisk ust na porcelanie zachwytów. 

Przemierzam wąskie uliczki, szukam miejsc zapomnianych, zupełnie nieoczywistych, odkrywam szczeliny w murze, zachwycam się jarzębiną, która perłami czerwieni zasłania racjonalność. Widziałaś Fontannę Trytona? Widziałam kamienne nieszczęście uwięzionego pół-boga, który wznosi ku niebu swoje zaklęte cierpienie, i dmie w bezdźwięczną muszlę w ostatnim geście bezsiły. 

Zaczarowany park, ciemna, sierpniowa zieleń, zawiły system zniszczonych mostków, i pierwsze żółte liście. Wracam do mojej jaskółki, to jest nieprzyzwoite, zupełnie nie wypada zapominać utraceń, czasami się to przydarza najbardziej frywolnym szaleńcom, a wtedy trzeba się zmierzyć z wymazaną przeszłością i w swoim oszołomieniu popełniać te same nieszczęścia, po cykliczną wielokroć tracić te same życia, składać te same skrzydła, które były rozpięte, nieskrępowane presjami pod niebem możliwości. 

Patrz, mówi elegancka, starsza, dostojna pani do mniej eleganckiego, równie starszego pana, dwukolorowa hortensja! Pochylają się nad rozłożystym krzewem, gęsto obsypanym pękami zachwycającego kwiatostanu, patrz, powtarza, piękna!

Patrz, mówi dusza, świat!
Patrz, mówi serce, miłość!
Patrz, mówią do siebie drewniane figurki na skwerku przy rondzie. W drewnianych dłoniach trzymają drewniane lornetki, patrz, mówią, choć nigdy nie będą się mogły odwrócić i spojrzeć sobie w oczy. Rzeźbiarz przytulił je razem, na zawsze do siebie i w siebie, w niemej niemocy uczucia. 





wtorek, 5 sierpnia 2025

W-niebo-wiara


 



Można nie wierząc w Niebo, mocno uwierzyć w niebo. 

W bogaty ołtarz błękitu, nocnych odcieni szarości, i całej feerii barw, gdy słońce chowa się lub opuszcza tabernakulum cyklu. Wierzę w zbawienie gwiazd, które już dawno umarły, choć widać ich migotanie. I w odpuszczenie grzechów niepokornym obłokom też wierzę, grzechów zwyczajnych, powszednich, jak z wiatrem figlowanie, w uciechach nieumiarkowanie, i drobne kradzieże puchu, woalu i żakardu. Celebruję msze wschodów i uroczystych zachodów, i pokornie się kłaniam świętości mrukliwych błyskawic. 

Ulewa w akcie pokuty obmywa grzech nieskromności, a śnieg litościwie przykrywa nieuniknione błędy.

I w zmartwychwstanie codzienne bardzo radośnie wierzę, w majestatyczną procesję nieustannej odnowy, na czele której monstrancja, ukryta w zieleni buków, a w niej natura, jak piórko, jak jeden płatek śniegu, który skrzy się przez chwilę i znika w niepojęciu.

Jestem wyznawcą nieba, gdzie mały skowronek archanioł wznosi jedyny prawdziwy hymn uwielbienia życia.






piątek, 1 sierpnia 2025

A czasem zniknąć

 



A czasem zniknąć, rozmyć się, spaść
Tuż za horyzont zwykłych spraw

I w czarno - białym kadrze 
Bez niedopowiedzeń
Bez kłamstw
Bez rozciągania ust
którym już uśmiech spadł
Bez niepotrzebnych słów
Z kieszenią pełną łez 
Niewyjaśnionych
Po których tylko
Na ciepłym policzku ślad

rozkoszną szarością wieczoru
I nikim, i niczym
się stać



środa, 30 lipca 2025

Miniatury lipcowe






Spomiędzy gęstych liści patrzyło na mnie niebo, niesamowicie niebieskie, ale jednak zmęczone. Upalny dzień się nie spieszy i człapie godzinami, i długo każe niebu wisieć płachtą tła dla słońca, tego opresyjnego, bezwzględnego narcyza. Chciałoby się troskliwie odgarnąć białe kosmyki chmur z niezmiennie pogodnego, intensywnego oblicza. Niżej wiatr szeptał trawom i wielce wyniosłym zbożom lipcowe etiudy smyczkowe. Szumiał Vivaldi, i Mozart, i chopinowskie nokturny.
Lato brzmiało kojąco.

***

Z lata utkana myśl, niespieszna w lipcowym upale siedzi w kojącym cieniu rozłożystego marzenia. Czasem się kładzie promieniem na opalonym policzku i całkiem przyjemnie grzeje, a czasem jak pajęczyna opada na gładkie czoło i nie pozwala się złapać, wyplątać z siebie na raz. W deszczu się trochę spłukała, stała mokra, zziębnięta, chciałam ją obejść wokół i zniknąć pod paprociami, ale mnie dogoniła, w promieniach słońca żywsza, intensywniejsza w kolorze. Przechodzę tak z nią długo, zapewne do jesieni i niewątpliwie dojrzeje, jak kukurydza i jabłka. A wtedy ty mi spadniesz w dłoń, jak pierwszy jesienny liść.
 Jak pierwszy.
 Jak liść.
I jak soczysta, gotowa, całkiem dojrzała myśl.

***

A czasem się można zwyczajnie zapomnieć, pozwolić wiatrom rozwiać włosy, przesypać ciepły piasek między drżącymi palcami, wystawić twarz do słońca, a ono skorzysta z okazji i zarumieni policzki. Przez kilka następnych dni stopniowo będzie cichł szum fal, i jeszcze się będą sypać ziarenka piasku z kieszeni, kiedy powoli zapomnę błękity, granaty, lazury, i wszystkie inne nienazwane nadmorskie niebieskości.
O czym myślał człowiek, którego ślad na piasku nieopatrznie zakłócam?
Czy tak, jak ja, na styku wody i nieba szukał powodu by istnieć?

***

Gromadzę oddechy, jak cenne kamienie, oddaję je później w depozyt, nie szastam, oszczędzam. Niektóre zastawiam w lombardzie udawania za odrobinę nadziei.

***

Nad ranem cisza nabrzmiewa, pęcznieje w milczeniu pytań. Lekko się tylko różowi niebem na horyzoncie, w codziennym trudzie wschodu, bo niebo, jak cisza, nieznośnie krępujące, pełne jest dylematów. Gdy cisza pęknie wiosną, wysypią się odpowiedzi, może odszukam w nich swoją, może życie poczeka, wybaczy niedoskonałość i w plątaninie zdarzeń wskaże wątłą podpowiedź.
Podpowiedź na odpowiedź.

***

Zamknąć świat w jednej dłoni, nie pozwolić mu wyciec, nie uronić ani jednego ziarenka zachwytów, nie upuścić oczarowania. Pod szeroko zamkniętymi powiekami pozwolić rozkwitać marzeniom, których nie można zatrzymać. Niespiesznie rozwijać spiralkę świeżutkiej zieleni, która się stanie paprocią, zbyt skromną, by rosnąć wyżej, i zbyt zachłanną życia, by zostać w jednym miejscu.
I istnieć... istnieć sobie powoli, najładniej, jak się potrafi.

***

W wątłych oczywistościach, w drobiazgach skromnych znaczeń, w zachwycającej strukturze kory, w soczewce kropli wody, w drobnych robaczkach liter rozmów pisanych sercem, w pierwszym porannym łyku kawy, w wypranym deszczem błękicie nieba, w niewypowiedzianej tęsknocie.. szukam ogromnych sensów i maluteńkich wątków.
Dla siebie. 

***

Na wszystkie niepokoje, na targane wiatrem nadzieje, na drobne, nieważne radości, na rozpychające się smutki, na szary, zamglony horyzont... - niebiesko-zielone antidotum. Przyniosłam cały zestaw, by zmył je nurt rzeki, wartko płynący strumień, w którym nic nie jest na zawsze, a wszystko jedynie na chwilę, na jeden ulotny moment. W zimnych błękitach krystalicznej wody, skrzącej się w dość oszczędnych promieniach ciepła, ułożone w cudowną mozaikę kamienie spokoju, ulgi, spełnienia i wszelkich dobrych emocji.
Wystarczy sięgnąć, zanurzyć dłoń na chwilę, wytrzymać dotyk chłodu i jedną szybką decyzją zmienić bieg rzeki.
Lub nie.

***

Dobrej nocy, oddajesz się już zapewne objęciom Morfeusza, prostytuujesz się w zmysłowych pozycjach układania w pościeli, ja jeszcze poczytam, oddam się później swojej poduszce, obejmą mnie z czułością wątłe ramiona kołdry.
Morfeusz już zajęty, jest przecież u ciebie.
Śpij. 

Choć...
...rozstanie z Tobą rozrywa mi serce na pół, sen, jak złodziej, kradnie mi Ciebie co wieczór.



niedziela, 20 lipca 2025

Strach

Niewiarygodnie uroczy wieczór wdzierał się do pokoju przez gęstą, żakardową firanę. Kładł się ciepłymi promieniami zachodzącego słońca na brunatnym, przybrudzonym dywanie, pojedyncze wiązki pomarańczowego i żółtawego światła załamywały się na dolnych szufladach meblościanki. Pomieszczenie tonęło w tym prawie nierealnym blasku, wypiękniało, choć tam, gdzie ściany stykały się ze sobą, w kącikach i załamaniach, rozkładał się już szary mrok. Dziewczynki siedzące razem,  blisko, na tapczanie, skulone, z nogami podwiniętymi pod siebie, drżące i blade, zostały jak gdyby przeniesione z innego świata, stanowiły kontrast dla tej zachwycającej gry barwnych cieni. Jakaś mała dziecięca ręka wycięła je ze smutnej, starej książki i wkleiła do albumu z wierszykami dla maluchów. Dźwięki dobiegające zza zamkniętych drzwi były przerażająco głuche, krzyki cięły napiętą do granic możliwości czujność na małe odcinki czasu; pokrojona, rozszarpana świadomość próbowała pomiędzy tymi odcinkami przerażonych minut schować dzieci w tymczasowy kąt bezpieczeństwa. Ale na próżno. Świat wstrzymał oddech, cisza letniego wieczoru była nieprzyzwoicie kojąca, psy przestały szczekać, zamilkły świerszcze, zamarły w bezruchu wysokie topole na skraju widocznej z okna łąki. I tylko ten głuchy łoskot, te urywane zdania, szum rosnącego strachu napierający na drzwi. 

Pulsował gładki, dziecięcy policzek, wykwitała na nim róża zaczerwienienia, znów w paradoksach piękna, któremu nie wypadało tu być. Krawędzie płatków kwiatu, jak malowana ozdoba, strzępiły się i cieniowały na odcień głębokiej purpury, intensywne pod okiem, nieco bardziej stonowane tuż przy linii żuchwy. Druga dziewczynka chowała bladą, chudą rączkę z pieczątkami mocnego dotyku, ciemniejsze od skóry plamy, jak stemple, zatwierdzały wyłączność opresji, podpisem na skórze załatwiono pozwolenie na lęk, zadekretowano ból.

Strach był cykliczny, powtarzalny, wpisany w dojrzewanie jak rosnące piersi, które obie z zażenowaniem ukrywały pod szerokimi bluzami, jak wyskakujące na brodzie pryszcze, jak dziwnie brzmiący, wydobywający się z własnej krtani głos. Strach był codzienny, błyskał w butelce ze srebrną nakrętką, strzępił się nitkami ze starej poduszki, która siedziała na kuchennym krześle od lat. Poduszka jedyna dla człowieka z twarzą, którą zapamięta może jedynie kot, ale która ciągle będzie sztandarem wspomnień i przyczyną pełnych współczucia łez.

***

Niemowlę wierciło się i prężyło, mała twarzyczka czerwieniała i szarzała na przemian, usteczka układały się do płaczu, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Drżące ramię matki w pewnym i mocnym uścisku podtrzymywało delikatne ciałko, ale wibracje strachu nie pozwalały się chłopcu odprężyć, nerwowymi impulsami przechodziły od jednej powierzchni skóry do drugiej. Na delikatną główkę, na ciemne, pachnące włoski spadały łzy bezradności, rozmazywały widok, rozpalały się ogniem w gardle. W jeszcze rezonującej krzykiem i rzucanymi przez zęby przekleństwami niepojętej iluzji optycznej, ściany pokoju zwanego salonem schodziły się do siebie, jak gdyby w mocnym uścisku chciały zamknąć ten obraz i na zawsze ukryć go przed ciekawskim światem. Za mokrą i słoną kurtyną rozmywał się kadr przewróconych mebli, kanapy, fotela, głucho stukały o siebie metalowe rurki poręczy wyrwane z trzewi betonu. Stopnie schodów pozbawionych balustrady obnażyły surowość ceramicznej powierzchni, na niej niepewnie chwiały się dwie postaci, nastoletni chłopcy, przedwcześnie dojrzali, którym kazano być oprawcami, którym kazano być siłaczami, którym kazano być. "Mamo, kluczyki, mamo, słyszysz? Gdzie są kluczyki...?" - cichy szept jednego z nich szarpiącym ruchem wydobywa matkę spod powierzchni łzawego jeziora, ta spogląda najpierw nieprzytomnie, w upiornym odrętwieniu, ale po chwili rzuca się nerwowo w stronę komody, wyrzuca zawartość stojącego na niej wiklinowego koszyczka, przegarnia dłonią drobiazgi, raz, i drugi... Nie ma... Nie ma kluczyków, nie ma człowieka, który jeszcze przed momentem leżał jak upodlone zwierzę pomiędzy przewróconymi meblami, i... kiedy? Kiedy to się stało, kiedy był ten moment, gdy wstał i na chwiejących się nogach wydobył się z gruzowiska, z tego dzieła zniszczenia, którego sam dokonał? Widziała to przecież, a może jej się śniło, może ten dzień się nie zdarzył, ten śmiech, butelki, znów te butelki, i ludzie z miłymi twarzami, fałszywie życzliwymi, i zarzut, że tylko ona, że tylko ona jest inna... i co ty zrobiłaś, co zrobiłaś, co zrobiłaś?? Znów lęk, i wina tylko jedna, bezradność znów ta sama, i jeszcze coś, coś, jak nienawiść, kiełkujące ziarenko odrazy, złości puchatej jak wata, która zapycha usta, pozbawia oddechu... jak przyjaciele, jak wierni kamraci w podróży tulą kobietę do siebie z niewątpliwą czułością.

Strach był cykliczny, powtarzalny, wpisany w przemijanie jak kawa każdego poranka, jak płacz niemowlęcia, które zbudziło się głodne i z przemoczoną pieluszką, jak śniadaniówka do szkoły z kanapką z żółtym serem i papryką krojoną w paski. Strach był codzienny, kładł się cieniem na wykrzywionej twarzy, na przewlekłej karze milczenia, na pakowanych w pudełka powszechnych tajemnicach, które składała w kapitał swojego bezpieczeństwa, razem z ważnymi książkami. Strach był konturem życia wypełnionego uczuciem, wymalowanego w środku farbami niemiłości, która przyszła tak łatwo z talią fałszywych kart. Strach był uniwersalny, całościowy i kompletny, był obu - i dwustronny, z podszewką szorstkich doświadczeń.

***

Strach jest cykliczny i powtarzalny, jak... jak spokój, który się skrada jeszcze nieśmiało pod uchylonym oknem, jak ulga, która osiadła na rzęsach płatkami pierwszego śniegu, jak radość, z której wiosenny deszcz wypłukał poczucie winy, jak fascynacja okładką swojej pisanej historii, jak pierwszy łyk kawy po nocy, którą rozjaśnił księżyc, jak pierwsza sukienka w kwiaty i koronkowa koszulka, jak pewność, która już nie uwiera.

Strach jest... a może już go nie ma. Może zapomniała wyjąć go z szafy, przymierzyć i w pośpiechu na siebie ten sztywny strach założyć, może chodzi bez niego, ze strachu rozebrana, jak naga bezwstydnica.





poniedziałek, 26 maja 2025

Słowo



Rozkleja się powoli szary, majowy świt; ciągną się jeszcze nad horyzontem ciemne smugi nocy, ale przy brzegach odklejenia obnaża się różowość, żywa tkanka nowego dnia. Trudno określić, czy słońce zechce wyjrzeć, czy pozostanie w ukryciu na resztę roboczych godzin, zasłaniając się chmurami innych, pilnych obowiązków i tłumacząc nieobecność pracą koniecznie zdalną.

Słowo "mama" obracam na języku, czuję jego miękkość, przyjemny gładki kształt i niezbyt intensywny, spokojny smak, słodkawy, owocowy. Jem słowo ze smakiem, częstuję się ochoczo, gdy mam je podane na tacy w sześciu smacznych porcjach. Sześć razy całowałam malutki, ciepły łepek, witający świat, sześć razy obserwowałam sztukę stawania na własnych nogach, sześciokrotnie wyrywałam sobie serce podczas oddawania kawałka siebie do strasznej, obcej placówki zwanej przedszkolem, kupowałam sześć wyprawek do pierwszej klasy i sześć par trampek na wuef. W nieuchronnym procesie oddawania sześciu żyć światu, fragmentarycznie, w różnych odcinkach czasu, cieszyć się mogę jedynie ze smaku tego słowa, bo wiem, że zostanie ze mną na pewno, dłużej, do końca.  

Słowo "matka" uczestniczące w cudzie mej wczesnej bezradności - jest cierpkie, kaleczy wnętrze buzi, zostawia gorycz i obojętność. 

Bardzo nie chcę być takim smakiem na językach sześciu żyć, bardzo. 

Jednak nie zabiegam o smak na siłę, żyję, jak umiem najlepiej, dbając o własną świeżość. Leczę się z oczekiwań, uczę przyzwoitości, podsuwam talerze pełne ciepłej miłości i kubki z akceptacją. Sprzątam przestrzeń rozwoju, naprawiam zepsute dni, ścielę łóżka talentów przewietrzonymi marzeniami, wieszam firanki alternatyw. Na biurkach układam przyborniki z siłą, mocą, odwagą, w szufladzie zostawiam kilka ryz szczęścia i spełnienia. Cichaczem wyjmuję z plecaków największe głazy zmartwień i wsuwam w kieszenie kraciaste chusteczki siebie, by być zawsze pod ręką. 

Obiecuję być. 


poniedziałek, 21 kwietnia 2025

E-mail do NieBoga 2


From: alutka_15
To: wszechmogący_3
Subject: życzenia na podobno z martwych powstanie


Szanowny NieBoże, 

to znowu grzeszna ja. I znów mam dylematy, na które nie odpowiesz, no ale przecież nie szkodzi, wezmę na siebie, jak zawsze, Twe niedostępne milczenie. Świat huczy na około i różne czyni działania na Twoją boską cześć, bo znów rocznica Twojego podobno wstania. Z martwych podobno wstania. Zatem zupełnie szczerze serdecznie gratuluję i życzę Ci powodzenia w realizacji Twych boskich planów, spełnienia marzeń wszelakich i nieustającej kreatywności w tworzeniu animacji, bo przecież zmartwychwstałeś i czymś tych ludzi musisz teraz sensownie zająć. Wręcz zaangażować. Wiesz, to już nie robi na nich takiego wrażenia, niektórzy coś tam pitolą, że wcale nie Wielkanoc, tylko święto nadziei, święto istnienia i wiosny, pogańska radość życia, które się wiecznie odradza. Prawdziwi desperaci mówią, że to święto człowieka, który ciągle powstaje, zmienia się i trwa, pomimo życiowych dociążeń do bezlitosnej ziemi. Tym, co jeszcze uznają, żeś wyszedł z tego grobu po trzech dniach zgonowania, nudzi się już powoli zabawa w sakramenty, w święta skutecznie i twardo nakazane, a nawet w folklor obrzędów. W nowej globalnej wiosce trendy tworzy nie Twoja gruba i, umówmy się, okropnie nudna książka, tylko net i sosziale, a użytkownicy Twych aplikacji nie chcą już strachu, przymusu i ściemy ze zbawieniem, bo potrzebują doznań, emocji i nade wszystko - kopania dopaminą. Zatem, niestety, będziesz potrzebował nowoczesnego wsparcia i solidnego zaplecza przekonujących argumentów, pomysłów, chwytów marketingowych, meandrowania w sieci nie takiej, w którą, zwąc się rybakiem, łowiłeś niewinne duszyczki. Wieczność się trochę przejadła, bo ileż można naciągać, zwodzić ludzi tym hasłem, którego nie szlifujesz, nie banerujesz, nie reklamujesz w sposób dość atrakcyjny. W dodatku nikt nie widział, nikt nie był i nie testował, a całkiem podobną wizję, z palcem w inteligentnym nosie, stworzy Ci w trzy sekundy rozkoszny ChatGPT. Serio, powinniście się poznać i ustalić warunki współpracy, potencjał widzę solidny i zacny jak ta lala. 

Bo, nie obraź się na mnie, ale ta Twoja wieczność, którą żeś ludziom obiecał, nudna jest i okropna. Niektórzy wierzą, bo wierzą, boją się w swojej próżności, że skończy się piękna świadomość i co dalej, co dalej, gorączkowo szukają ratunku dla swojej zachłannej duszy, która ma przecież trwać, być, istnieć, zachwycać. A ja się pytam: po co? Nażyła się już dusza, niech więc spokojnie zaśnie, ja się, drogi NieBoże, boję tej Twojej wieczności, ja nie wiem, co ja tam będę w niej tyle czasu nie-robić, jak tam się w niej odnajdę, ja nie wiem, co mi pozwolisz czuć, co tam zobaczę i kogo, ona mi się wydaje straszna jak najtrudniejszy egzamin, jak dramat, jak napad lęku, jak koszmar ciemnej nocy. Dlatego ja podziękuję, ja, kiedy się już przesypie piasek w mojej klepsydrze, kiedy miękko upadnie ostatnie zmęczone ziarenko, chcę zamknąć oczy i zasnąć, sen jest przecież wspaniały, jest dobry, kojący, łagodny. Chcę sobie mięciutko wpaść w mój całkiem prywatny niebyt, to mój wykupiony kwadrat, mój kawałeczek nieżycia, cichego nieistnienia, w którym byłam sobie tak ładnie przed własnym urodzeniem.

I niech na pożegnanie przyjdzie tylko garsteczka, proszę, niech się nie zbiegnie tłum przypadkowych przechodniów, bo przecież z większością znajomych mijamy się tylko cyklicznie, niech oni nie czują potrzeby pokazowych pożegnań, niech mistrz ceremonii powie, że żyłam całkiem dobrze, i niech mi puszczą na koniec jakąś konkretną muzę, coś ze Scorpionsów, albo Bryana Adamsa, albo Michała z Ciszy, tak, to wystarczy.

A jeśli jednak się zdziwię, jeśli jednak zobaczę na własne martwe oczy, i jeśli się przekonam, że coś tam faktycznie jest, że idę gdzieś jednak dalej, to niech to nie będzie na pewno Twoje przewrotne, smutne i rozpaczliwe, egzaltowane niebo. Sorry, nie moje klimaty.

Zatem z okazji Twojego celebryckiego święta -  raz jeszcze z serca Ci życzę ogromu najlepszości, niech Ci się wiedzie i szczęści, bądź dobry dla ludzi, proszę.

NieTwoja

A.



sobota, 19 kwietnia 2025

E-mail do NieBoga 1


From: alutka_15
To: wszechmogący_3
Subject: Uszkodzony sterownik\reklamacja

 

 Drogi NieBoże, 

piszę do Ciebie znów, uparcie i wytrwale, choć wiem, że znów nie doczekam sensownej, właściwie żadnej, Twej boskiej odpowiedzi. Może moje maile do Ciebie nie dochodzą, może giną gdzieś w ciemnej, ciasnej i nie serwisowanej wieczności, może nastąpił jakiś sending error albo message reception error, no nieważne, zapiszą się w roboczych i wyślę ponownie, jeśli zechcesz aktualizować swoją firmową domenę i staniesz się dostępny dla szarego człowieka, by nie powiedzieć - grzesznika - jak ja. A właśnie, bo z tym mam poważny problem techniczny, stąd moje ponowne i uporczywe próby kontaktu z Twoją niedostępnością, otóż niestety nie działa u mnie sterownik od grzeszności, jakoś nie chce się łączyć z Twoim serwerem zasad, nakazów i zakazów. Odnoszę takie wrażenie, że jest on zupełnie zbędny, ten serwer i jego dość znaczący system przewrotnych blokad, nie zgadzam się też zupełnie z tym, co powiedziałeś ludziom - że jest on jedyny, słuszny i niepodważalny, że tylko łącząc się z nim, zyskają najlepszą jakość życia, że tylko on wyznaczyć im może prawidłowe nawyki istnienia. Pokusiłeś się również o, umówmy się, słaby i tani chwyt work psychology, że tylko wiara w Ciebie, i tylko praca dla Ciebie, i tylko raporty Tobie wysyłane dadzą ludziom wymierne korzyści najwyższych, niebiańskich wręcz, lotów. Dorzuciłeś do tego dodatek motywacyjny w postaci odpuszczenia grzechów, a najwytrwalszym obiecałeś miejsce w zarządzie, tuż przy swojej prawicy. Wydawało Ci się, że to dotarło do wszystkich, że dostosowanie się mas jest tylko kwestią formalną, że nie ma takiej opcji, żeby coś było niejasne, wątpliwe, niezrozumiałe.  A jednak, jednak nie. W swojej pysze i ignorancji umknęli Ci buntownicy, którzy nie dali się nabrać na Twoje łaskawe motto: "człowiek ma wolną wolę", bo wiedzieli, że Ty tej woli wcale ludziom nie dałeś, i nie zauważasz odcieni szarości pomiędzy bielą Twojej boskości, a czernią zwykłego życia. Buntowników miejsce w zarządzie nie kusi. Buntownicy nie widzą w Tobie lidera. Buntownicy są przekonani, że Twój system zasad, nagród i kar, Twoja koronkowa robota manipulacji nie jest dobrem tego świata, a bywa wręcz przeciwnie. Buntownicy wiedzą, że człowiek rodzi się z natury dobry (a wiesz, że są nawet badania naukowe, które temu dowodzą? Doczytaj!), i kręgosłup moralny tworzy się, całe szczęście, nie tylko wtedy, kiedy wierzy się w Ciebie, i pracuje dla Ciebie. Dobro jest pojęciem o wiele szerszym, niż Twoja największa, najbardziej próżna wielkość. 

Dobro jest ludzkie, nie boskie. Dobro wypływa z człowieka, nie z jakiegokolwiek systemu wierzeń. Dobro, choć wszechmogące, jest niezwykle proste, i zawiera się w prostym zdaniu: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.

Dlatego, drogi NieBoże, nie będę naprawiać mojego sterownika od niewinnej grzeszności. Będę sobie grzeszna, i będę sobie dobra na swój własny sposób, nie potrzebuję do tego tabelek, Twoich wykresów i listy dusznych zadań, będę szła dalej przez życie, tak sobie zwyczajnie lubiąc, równie banalnie nie lubiąc, a może nawet kochając. Pozwolę sobie być sobą, i nie chcąc być korpoludkiem, będę sobie rolnikiem, będę uprawiać ziemię mojej radości życia. 

Do nieZobaczenia

A.



piątek, 18 kwietnia 2025

Miniatury z Mistrzem

 


Gdziekolwiek jesteś - bądź

Spleć z moją swoją dłoń

Złap w locie pierwszą łzę.

Reszta się jakoś rozpłynie

Strumieniem

Lub we mgle.

*************************

Schowałam do szuflady nowiutki zestaw lęków, niepotrzebnie kupiłam, zanim dowiózł je kurier przestały być potrzebne. Postanowiłam nie dziergać kolejnego kocyka zwątpień. Uszyłam sobie kołdrę z czarnych dźwięków zaskoczeń, z lamówką fascynacji, z zakładką niewiadomych, które nie będą się pruć nitkami rozczarowań. Ciepło mi pod nią i cicho, uskuteczniam znikanie, które już nie jest nicością.

************************


"Miłość dopadła nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca i poraziła nas oboje od razu" powiedział Mistrz do Iwana. Przyglądam się Mistrzowi i szukam w jego szaleńczo obłąkanych oczach siebie, bezsennej, bezradnej i ciągle, ciągle zbyt słabej, by choćby próbować być Małgorzatą. Nie jestem wystarczająca nawet dla mordercy. Nie umiem czuć w sposób zupełnie oczywisty, nie ufam własnym myślom, zmalałam, nie dosięgam do rozmów pełnych subtelnych znaczeń, nie staję na wysokości kochania, choć wspinam się na palce i tak bym przecież chciała. Małgorzata to ja, choć ciągle jej we mnie za mało, a za dużo mnie samej.

***********************

Po prostu się schowajmy, tak jak się chowa sweter do ciemnej, pachnącej szafy, jak chowa się polna myszka w plączących się źdźbłach suchej trawy, jak znika słońce na horyzoncie mrocznej powierzchni wody. Ukryjmy się jak dzień, który nazywasz dzisiejszym, a nim się dwa razy obejrzysz, staje się jakimś dziwnym i obco brzmiącym wczoraj. Ukryjmy się jak łzy, które wycieram ukradkiem, żeby ich nie wystawiać na widok okrutnie publiczny i nie obnażać swych wątłych, wychudzonych słabości. Zniknijmy jak tęcza, po której nic nie zostaje, a przecież istniała tak ładnie. Ukryjmy się pospiesznie w swoich bezpiecznych objęciach, tuż pod zmarszczonym gniewnie czołem wielkiego świata, który zabroni nam być. Krople troskliwej rosy błysną nam w słońcu rankiem i zmyją poczucie winy, gdy zachwyceni sobą nie wypuścimy się z rąk.



wtorek, 15 kwietnia 2025

Ta druga


Ciężko opiera głowę na bladej, drobnej dłoni, wpatruje się w bliżej nieokreślony punkt przed sobą i machinalnie bawi się sznurkową bransoletką, którą przed momentem zdjęła z nadgarstka. Ekran telefonu świeci blado, kilka łez zastygło na wyświetlaczu tworząc oryginalną tapetę. Puszcza bransoletkę i znów kieruje wzrok i palec na ekran, przesuwa treść jeszcze raz, jakby chciała tym gestem wymazać żal, wyrzucić rozczarowanie, jakby chciała przesunąć w niebyt, w betonową niepamięć, swój własny wstyd i naiwność, jakby chciała odwołać swoje własne stłuczone, skrzywdzone zaufanie. Kiedy mu napisała to wszystko, czym długo nie chciała się dzielić, i kiedy on wzruszająco, tak ciepło-empatycznie zareagował milczeniem, składając, jak pocałunki, małe, płaczące emotki na jej bolesnych zdaniach, kiedy wydawało się, że słucha, czytając uważnie, słowo po słowie, i ona wyobrażała to sobie, widziała, jak lekko zgarbiony siedzi na szarej kanapie, poprawia okulary zsuwające się z nosa, wpatruje się w telefon trzymany w lewej dłoni, a prawą głaszcze psa, śpiącego tuż obok, przy jego silnym ramieniu, kiedy widziała ten obraz i chciała przez wyświetlacz spojrzeć w jego oczy, mądre, serdeczne, z uczuciem, z wdzięcznością, z radością, kiedy poczuła ulgę, że teraz już wszystko wie i nie będzie musiała tego cierpienia wstydliwie zakrywać, tuszować wielokropkami, małymi zawieszeniami, słowami kiedyś ci powiem... Kiedy to wszystko się stało, nagle piknęła wiadomość z któregoś z social mediów. Nie ten czas, nie pora, musi wyłączyć te durne, irytujące dźwięki, powiadomienia z wachlarza bzdur, odruchowo jednak sprawdziła rozwijając skrót, strona błysnęła kolorem, zdjęciami, obrazkami, infantylnymi znaczkami, i wtedy przypadkiem zupełnym, nawet nie zobaczyła, bo w pierwszej kolejności zwyczajnie to poczuła, że jego oczy są tam, zupełnie obce, obce... wpatrzone w kogoś innego, flirtujące, przerzucające się spojrzeniami z jakąś młodą dziewczyną, która wrzuciła zdjęcie z górskiej, słonecznej wycieczki. Z fotki, jak z przelanego dzbanka wyciekał jej biały, świeżutki uśmiech, garnitur równych zębów i duże, błyszczące usta. Dialog skrzył się jak woda w letnim, leniwym słońcu, igrały przekomarzania, wesoło sunęło w kolumnie radosne roześmianie, pocieszne, swobodne, miłe, a i nie brakło oczek puszczanych luźno w eter, niech widzą followersi, niech się zastanawiają, niech trochę nawet zazdroszczą, niech spróbują dorównać.  Ta sama godzina, W dodał komentarz 4 minuty temu, a ona złożyła w jego ręce cały swój zestaw ran 4 minuty temu. Jak śmieszny pajac z pudełka skoczyła kolejna emotka, W zareagował, czerwoniutkie serduszko zaśmiało się szyderczo siadając pod jej słowami: "dziękuję, dzięki Tobie nie czuję już tego lęku". I jakby tych uderzeń ciągle nie wystarczało, ciągle ich było za mało, piknęła kolejna wiadomość W został oznaczony. Wiedziała, że nie powinna, że się połamie jak patyk, że spadnie w szeroki dół, z którego nie będzie odwrotu, żadnego słusznego wyjścia, ale to wszystko przecież już dawno się wydarzyło, musiała tylko podpisać swój własny cyrograf upadku, zobaczyć to, co już było wypalone w jej sercu, jeszcze bijącym, jeszcze żywym, jeszcze zauroczonym. Jego żona i on, objęci, przytuleni, i feeria barw dusznej sali, i scena koncertowa, uśmiechy, butelki z piwem, szyję drobnej blondynki opasywała tasiemka, czarna jak podkreślenie, jak cienka linia zakazu, jak miękkie, ale stanowcze odcięcie twardych złudzeń, jak wstążka pogrzebowa na pożegnalnej wiązance. Kolejne zdjęcia w galerii, spacer między polami, psy, rzepak żółto kwitnący, i rozświetlone ulice jakiegoś dużego miasta. A przecież pisał, że kocha, że jest dla niego wszystkim, że los, niespodzianka i szczęście, i nie da jej już zniknąć, bo przecież to się nie zdarza, takie porozumienie i taka kompatybilność, taka pokrewność dusz. I kiedy to wszystko pisał, zupełnie zwyczajnie był z nią. Na koncertowej sali, w lesie, i między polami, i w dużym ruchliwym mieście. 

Nigdy nie będzie tą pierwszą. Nie będzie nawet drugą. Już zawsze będzie stała w długim ogonku po szczęście, po okruch zainteresowania, po całkiem malutką miłość, większej jej nie potrzeba, ale i tak musi stanąć, i odstać swoje marzenia. A kiedy prawdziwym fuksem trafią się jakieś resztki wyłuskane przez życie spod lady, to tylko tyle, by przeżyć, dać ciału jeden kęs, do tego jeden łyk i jeden mały talon na bezsensowną wiarę. 

Nic więcej. 




niedziela, 13 kwietnia 2025

Miniatury wiosenne



Przeze mnie wiosna się spóźnia, zatrzymał ją mój lęk i systematycznie tkane siatki niedowierzań, wpadła w nie jakoś w marcu, a nie, to był chyba luty, i gdy się w końcu rozkosznie wyplątała, szybko zabrała szal z rannych mgieł i wybiegła nerwowo, zapalając po drodze zaspane, niemrawe słońce. Lekko stuknęły drzwi na korytarzu przedwiośnia, słychać było jej kroki, gdy czółenkami w obcasach wybijała etiudy piegowatych obietnic. Wie, że już nie ma czasu, więc szybko stawia nogi z żyłami drobnych gałązek, na których ledwo pączki, bez perspektywy rozkwitu. Łaskawą dłonią, zdyszana, zmęczona, rzuca w kąt przebiśniegi, rozkłada od niechcenia kwiatostan drzew owocowych, ustawia na baczność żonkile i wątłe tulipany. W lesie pomazała świeżą zielenią mchy, które już rozochocone nabrzmiewały wilgocią, musnęła też szmaragdem pojedyncze ździebełka traw, które się jeszcze siłują ze zbutwiałymi liśćmi. Przepraszam, nie powinnam jej mówić, że ma poczekać, bo ludziom niespieszno jeszcze do zmian, jeszcze wolą się żalić zimowym wczesnym zmierzchom, jeszcze nie pochowali kożuchów beznadziei, jeszcze nie posprzątali swoich chłodnych uprzedzeń, nie odśnieżyli poczucia winy składanego w hałdy, regularnie, co dnia, nie otworzyli okien w głowach, żeby uwolnić myśli i wpuścić do środka nadzieję. Przepraszam, bo to nie ludzie, to ja, to ciągle niezmiennie ja.  

Wiosna biegnie spóźniona, a we mnie rosną stokrotki. 

*******************************************



Na gładkiej krawędzi kubka subtelny odcisk twych ust, i ciemny, nieznaczny ślad po nikłej kropelce kawy, zatrzymanej w bezruchu, kończącej swój ruch jak kropka na końcu pierwszego zdania. Twoja sportowa bluza rozwieszona na krześle, czekająca razem z pytaniem, które zawisło nad stołem. Twój wzrok na mojej niepewności, ciągle odświeżanej, bo pewność się wiecznie zawiesza. Twój szept niesłyszalny, który zestawem akordów, kombinacją muzycznie właściwie niemożliwą i brzmieniem jednostek zupełnie niezmierzalnych, rozbija atomy winy, brzęczące w mojej głowie. Spadają drobinkami w świeżo zieloną trawę, na której rozłożyłam kraciasty koc, stary i połatany niespełnionym marzeniem o szczęściu. Pytam, czy jesteś zmęczony, i czy idziemy spać, a ciebie przecież nie ma, i nigdy nie było, choć moją drżącą dłoń schowałeś w swojej, ciepłej, zamykasz mnie w czułym spojrzeniu, a ja się otulam tobą jak kaszmirowym kocem.

**********************************************

Nie powinieneś mnie kochać, i nigdy tego nie mów, nie jestem materiałem, z którego można uszyć kogoś do zakochania, nie będę mogła załatać fabrycznie felernego, zepsutego serca, którym chciałabym rozpaczliwie zatrzymać twoją miłość. Nie wiem, jak się obchodzić z twoim kojącym ciepłem, grzeję się nim ostrożnie, skrycie i w tajemnicy, podchodząc małymi kroczkami, ale ciągle gotowa do dramatycznej ucieczki, gdybyś mnie zauważył. Pozbierałam odłamki nadziei, które upadły na drogę, gdy swoim brązowym spojrzeniem rozbiłeś pancerną niewiarę. Nie umiem ich trzymać, boję się zepsuć je bardziej, nie znam zupełnie systemów trzymania i pielęgnowania różnych stanów nadziei. Jestem w  tym bardzo niezręczna, niechcący wszystko psuję, a tu delikatne tworzywo, jak cenna porcelana, która jest najpiękniejsza w swojej cieniutkiej kruchości. Odkładam je na trawę, po cichu i ostrożnie. Dla siebie zabieram jedynie patyk z tej samej drogi. Narysuję nim serce, jak wszędzie, to przecież nic nie znaczy, to tylko przewrotny symbol obłudnej niemiłości.



*******************************

A kiedy zapadasz się cały w poduszki dobrego snu, kiedy wirują przez chwilę drobinki Twojego oddechu, po czym spadają spokojnie na wygładzony policzek, kiedy scrolluję rolki Twoich zwyczajnych marzeń i szukam w nich nieustannie czegoś dla siebie i siebie, kiedy zakładasz za głowę ramię pełne obietnic i sunę po nim łagodnie swoim ciepłym zdziwieniem... Kiedy śpisz całym sobą, ja budzę się z rozczarowań, i oczy szeroko zamykam, żeby zatrzymać tę noc i nie dać jej wyciec z siebie jedną bezradną łzą. 

piątek, 28 marca 2025

Miniatury - ja


Niepokoje zanoszę do lasu. Zbieram je najpierw z podłogi, z ciepłych pofałdowań kołdry, wytrzepuję z mokrych od łez poduszek. Niektóre zaległy jeszcze na dnie filiżanki z kotem, albo skaczą po kartkach porzuconej, niedoczytanej książki. Upycham je po kieszeniach, niektóre wskakują na barki, te są najcięższe, zaczyna się mój survival, muszę się z nimi zatargać, zabiec je tempem niespiesznym, zanieść ciałem i wzrokiem, wiecznie wilgotnym, nieostrym.

Las je odbiera troskliwie, cierpliwie i w ciszy, wchłania w mokrą ściółkę, upycha w wydrążone pnie martwych drzew. Nie potrafię pozbyć się wszystkich. Są jak strzępki, jak wystające nitki, które lekko tylko pociągnięte, w szalonym tempie prują całą tkaninę.

Wracam kojona lekkością, dźwigając ciężar łez.


********************************************


Kiedy zamykam oczy, żeby znów niedosłyszeć, nie widzieć i nie doczuć do końca, szczelinami pękniętego serca wpływa do środka strumień codziennych stokrotek. Nie wiem, co z nimi zrobić, boję się je upuścić, rozsypać, skrzywdzić i niezaopiekować. Wiem, że nie mogę ich zatrzymać. Ta chwila, gdy są ze mną i we mnie, przytula. Fascynuje. Tęskni. Boli.


*********************************************


Rosnąca kula doznań zbiera po drodze wszystko, co napotka jej trajektoria toczenia, doklejają się rozczarowania, poczucie wielkiego ubocza, samotność w tłumie, samotność marzeń sennych, samotność marzeń, samotność nierozumienia. Kula podskakuje na wybojach, pęka w miejscach uderzeń, mimo to przyjmuje kolejne warstwy. Działają jak klej. Jak beton. Jak wieczne więzienie doznań, w których jest ciasno i duszno. 

Kula nie jest wiecznością, cóż to za ulga i obietnica oddechu, rozpadnie się u stóp zbocza, nie mogąc już przyjąć więcej, i pozbawiając się siły napędu. Pęknie. Rozkawałkuje się i rozprzestrzeni. Ale oddech..., oddech, zamknięty w strachu nie będzie mógł się uwolnić. Strach to nie kula. To czasoprzestrzeń. Wielka w swojej małości, okrutna w ograniczeniach, bezwzględna w konsekwencjach.

Nie wiadomo, jak dalej żyć z tym rozpadem, nie wiadomo, gdzie być, jak być, kim być.

Wiadomo, jak dalej nie żyć, i wiadomo, kim nie być. 



*********************************************

Optymizm? 

Chyba nie znam, nie miałam przyjemności. Gdzie mieszka?



poniedziałek, 24 lutego 2025

Miniatury spadłe jak liść



Nie zgub mnie w zabieganiu, nie upuść w codzienności, nie zapomnij wyjąć z kieszeni, kiedy już wrócisz do domu, ale zostaw przy sobie, gdy zrobisz sobie kawę i siądziesz na kanapie. Nie zapomnij pokochać każdego ranka na nowo, kiedy życie nam podaruje kolejny dzień miłości, i postanowi nie zatrzymywać czasu, bo płynąc dalej i szybciej troskliwie wyszlifuje ostre krawędzie ciężarów.

*******************************************

Jakoś się trzeba pozbierać z tych różnych codziennych rozsypań, z nieplanowanych rozproszeń, z rozlań i w deszczu rozmazań. Zebrać siebie z czułością w ciepłą i mocną garść, choć by się siebie niezręcznie przesypywało między palcami i siebie gubiło natychmiast w dywanie jesiennych liści. Choć by się nie potrafiło siebie zatrzymać w całości. Trzeba te resztki siebie, z troską i zrozumieniem, jak najszybciej zawinąć, w kostkę albo w rulonik, i schować do kieszeni. I mieć siebie przy sobie. 

******************************************

Zebrać kilka westchnień nad rozbudzoną rzeką, odszukać w resztkach śniegu bezwstydnie dobre myśli, złapać promienie słońca, wystarczą zaledwie dwa, i schować do kieszeni. Uwolnić motyle nadziei, gdzieś przecież są, ukryte i niebezpieczne, jak słodka tajemnica, jak grzech, jak zakazany owoc, jeszcze nie całkiem dojrzałe w kokonach wiecznej zmiany. Nie bać się, to na początek. Nie bać się iść coraz dalej. Taki jest plan na wiosnę.

*********************************************

Za jedną małą chwilę, zanim świat się zatrzyma i pozwoli być, może pozwoli nam być. Za jedną małą chwilę, zanim zapadnie noc pełna znaczeń, nieśmiałych sączeń myśli, które wypłyną w ciepłym dotyku dłoni. Za jedną małą chwilę, zanim uniosą się mgły w wilgotnej gęstwinie lasu. Zostańmy w nieprzyspieszeniu, w na-nic-oczekiwaniu, w na-trochę-poczekaniu. Pójdziemy za chwilkę.

*********************************************

Tyle złota w całym lesie! Trzeba się napatrzeć, nachłonąć, nacieszyć, zanim wiosna wybuchnie szmaragdami, rozsypie jaspisy, turmaliny, ametysty na świeżych paprociach i młodych listkach olszyn.

*********************************************

W twym bezsłowiu mnie kochasz, gdy słyszę ciszę od ciebie, zapewniasz i zatrzymujesz pięknem słów w pół słowa. I pytasz, pisząc, czy tak, a ja już nie piszę, tylko zupełnie poszłam. Gdy wrócę, będziemy dalej ogrzewać swoje liczne dzień dobre i senne dobranoce, pomiędzy którymi rozkosznie się będzie przeciągał zmarnowany czas na razem sączoną kawę, pamiętasz, następną pijemy razem, złapaną w sieć krótką chwilą, której tak szybko nie ma. Między nami nie mówiąc. 

*********************************************

Nieidealnym ciasteczkom tak naprawdę jest łatwiej. Mogą sobie poistnieć zupełnie bez wymagań, bez zbędnych oczekiwań, bez konieczności czekania na swoją kolej do lukru, bez przepychanek o podium w konkursie na wzór i posypkę. Mogą się schować w tłumie i niezauważone cicho śnić swoje życie, swój słodki, miodowy sen. Nieidealne ciasteczka ktoś szybko odłoży na bok, a one się znajdą natychmiast, połączą w korzenny team, w ułomną, pękniętą drużynę. A może i nawet w miłość.

**********************************************

Chciałabym stworzyć długą opowieść o nas. Nakreślić każdy dzień, z entuzjazmem opowiedzieć ci o mokrych liściach dębu, które tak pięknie błyszczą w świetle dnia, spróbować opisać kolor nieba, kiedy słońce zachodzi za lasem, dłonią wskazać ci ścieżki w zagajniku, w którym się zawsze gubię. Chciałabym ci opowiedzieć o nas, gdybyśmy byli. Gdybyśmy mogli być.

********************************************

W suchym, brązowym dywanie ciągle się zawierusza, przegarniam pachnącą ściółkę, odkładam na mały stosik złote, dębowe liście i ciągle zielone igliwie, i ściskam w palcach zepsute, zgubione przez jesień szyszki. Gałązek nadziei nie widzę, jeszcze bardziej nie czuję. Ciężkie, ponure niebo wchłonęło świeżą zieleń, patrzy z góry na tych, którzy podnoszą bunt. Trudno. Poszukam jeszcze jutro. Na lekko zziębnięte policzki spadają pierwsze krople tęsknoty.

*********************************************

W szczelinie złotego liścia na moment zapłonął świt. Nim zgasł, zdążył rozpalić myśl. Nim zgasł, zostawił obietnicę. Nim zgasł, rozsnuł się dymem ogniska, rozpalonego w ciepłą, czerwcową noc w ogrodzie niespełnienia, tuż przy bieszczadzkim domu. Mieszkają tam marzenia. Nic więcej, nic ponad.  




niedziela, 19 stycznia 2025

Miniatura z Matcha Talks w tle






Grasz znaczonymi kartami, ale i tak przegrywasz. 

Pękają tamy przemyśleń i sypią się odpowiedzi na bardzo ważne pytania, mówisz - to nic, ja przecież nie wiem nic. Ukrywasz w dłoniach wrażliwość, lekką jak piórko troskę i aksamitną empatię, mówisz - drobnostka, ja wcale przecież nie. Wieczorem dziergasz słowa przy słabym świetle lampy, śmiga szydełko natchnienia, ścieg jest ładny i zgrabny, kolory dobrane z gustem, na twoje kolana spada zachwycająca miękkość wyrażeń, przesuwasz dłonią po nienachalnej perfekcyjności przemyśleń, i czujesz pod palcami konsekwentną naturę przekazu, który utuli, pocieszy, ogrzeje, jak chciałaś. Jaki ładny koc - powiedzą, okropny - odpowiesz. Zatrzymujesz w kadrze swój wzrok, swoje ciepłe i gładkie usta, niesforny kosmyk włosów plączący się przy skroni, i pasmo, które kolejny raz uciekło spod kucyka, spoglądasz w swoje oczy, widzisz w nich i łagodność, i lęk, i wieczną senność marzeń, z niesmakiem przesuwasz opuszkiem po kilku wersjach obrazu, wybierasz najlepszy. I czujesz się jak oszust, przyglądasz się jeszcze uważniej, bo chyba tak nie wyglądasz, za dobrze wyszło, nie chcesz być swoim własnym fotograficznym filtrem, chcesz wybrać ten najgorszy, ten niedoskonały, ten krzywy, ułomny obraz, z lekkim cieniem na czole, z siateczką zmarszczek w kącikach oczu, bo tak, bo przecież to jest ci chyba bliższe, i bardziej adekwatne w twoim odczuciu prawdy. Jesteś dla mnie ważna - nie kłam. Pomogłaś, dziękuję - nic nie zrobiłam przecież. Istniejesz tak ładnie - bzdura. Ogarniasz, trzymasz pion, walczysz - nieprawda. Masz ładne spojrzenie - no nie. Jak pięknie się rozwijasz - no przecież stoję w miejscu! Twój kot cię kocha, i psy, i wróbel, którego wczoraj wyplątałaś z gałęzi, drżąc o jego słabe, wystraszone serduszko, bardziej niż o uwięzione pazurki - poproszę bez przesady. Dobra mama z ciebie - żartujesz, te dzieci to przyszłość psychoterapii.

Nie czujesz się estetyczna. Nie jesteś wystarczająca. Nie umiesz być swoją własną dobrą, krzepiącą myślą. Z zażenowaniem odwracasz wzrok, gdy siebie spotykasz w lustrze. Odtrącasz swoje dłonie, kiedy próbują leciutko muskać ciągle gładkie ramiona. Sznurujesz sobie usta, którym się wyrwie zdanie, a może nawet i dwa. Bojkotujesz uśmiechy, bo nie wypada, nie warto. Dotkliwie odczuwasz, że nie ma już możliwości, nie będziesz wersją siebie, lepszą, najlepszą, żadną, bo ciągle będziesz cieniem swych własnych oczekiwań, które, jak metalowe ćwieki, na skórę nabił ci świat.

 I czujesz się jak oszust, czujesz się jak oszust, czujesz się jak...

Znasz? 







************************************************************



Nazywam się Julia Izmałkowa i całe życie cierpiałam na chroniczny syndrom oszusta.

Aktem największej odwagi wciąż pozostaje samodzielne myślenie.
Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeżeli nie jest otwarty.
Czasami to nie ludzie się zmieniają. Czasami to maski im spadają.
Nikt nie umiera jako prawiczek. Życie pieprzy nas wszystkich. 
Świat bardzo cierpi. Nie z powodu przemocy złych ludzi, ale z powodu milczenia dobrych ludzi.
Ptaki urodzone  w klatce myślą, że latanie to choroba.
Im więcej wiesz, tym głupiej brzmisz dla głupich ludzi.
Jeśli czytasz takie książki, które wszyscy czytają, myślisz jedynie to, co wszyscy.
Proszę, anuluj moją subskrypcję twoich problemów.
Media społecznościowe stworzyły zazdrość o iluzję - niektórzy są zazdrośni o przedmioty, związki i styl życia, które nawet nie istnieją...
Jeżeli miłość jest prawdziwa, ocean to tylko kałuża.
Jeżeli uważasz, że jesteś zbyt mały, aby coś zmienić, spróbuj spędzić noc z komarem.
Chcesz mieć granice? Sam musisz ją narysować. Sam musisz ją zbudować. I sam musisz jej bronić.
Głębokie rozmowy z właściwymi ludźmi są bezcenne.

Gdzie się podziali wszyscy mądrzy ludzie?

W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć argumentów - wystarczy mieć donośny głos. W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć doświadczenia - wystarczy mieć zasięgi.
Teraz najbardziej unikatową rzeczą jest bycie sobą bez filtrów. Kimś normalnym . Kimś zwyczajnym. Niedoskonałym. Nieudoskonalonym. Niewygładzonym. Niewypełnionym. Niewylansowanym. Im radykalniej jesteś sobą, tym mocniej się wyróżniasz na tle tych, których misją życiową jest taka niepowtarzalność, jak miliona innych osób w social mediach. 


(fragment zaznaczony kursywą to cytaty z książki  "Matcha Talks 2", autor: Julia Izmałkowa)


środa, 18 grudnia 2024

Myszka

 Tak pięknie byłaś.

Tak łagodnie istniałaś.

Dalej już poszłaś sama. 

Śpij spokojnie, Myszurko. 

💔