Obserwatorzy

wtorek, 4 listopada 2025

proszę, płacz...

 


Proszę, płacz…
Można się przecież rozsypać
na chwilę
Zamknąć się w nieistnieniu
Zabarykadować ciszą
która okrąża duszę
tykającymi krokami zegara

Nie wszystko trzeba rozumieć
Nie wszystko próbować wyjaśniać
Nie wszystko wypada kończyć
Czasem trzeba pozwolić
zwykłym rzeczom się rozpaść
pozmiatać drobne okruszki i zrobić miejsce na nowe
- ciasteczka, plany, miłości
Czasem życie się tłucze
jak stary, pęknięty kubek
Żal?
Żal…
ale spróbuj, bez lęku
jak kawa smakuje w innym
- nie wiesz, czy nie polubisz
i czy ci nie będzie ładniej
z nową filiżanką szans

I możesz robić nic
albo tylko troszeczkę
a nawet całkiem wszystko

Teraz się możesz rozpłakać 
Przytulę twoje łzy
wyzbieram je z twoich rzęs
i schowamy je razem
na jakieś potrzebne później

Patrzyłam już jak się śmiejesz
jak złościsz się i zachwycasz
- a nie widziałam jak płaczesz
choć czuję że oczy ci więdną
i ktoś ci pogasił w nich światła



niedziela, 2 listopada 2025

powiem Aniołom


Powiem Aniołom że czekasz
że jesteś niecierpliwa
że ułożyłaś już dawno
wszystkie swoje wspomnienia
w walizce ważnych spraw
Że zawiązałaś w tobołek
stare, zbutwiałe trudności
- nie chciałaś ich wyrzucać
są częścią Ciebie jak łzy
jak mała brodawka na dłoni
jak krzywy kącik uśmiechu

Powiem Aniołom że czekasz
niech się trochę pospieszą
niech w końcu tłumnie wyruszą
niech skrzykną cały zastęp

Nie mogą oczekiwać
że sama w końcu wyruszysz

Jakby to było 
i przecież nie wypada
by trud niebiańskiej podróży
podjął najczulszy z nich

By Anioł sam poszedł do nieba
Gdy niebo jest całe w nim  


sobota, 1 listopada 2025

Tacie


Śpij
tak spokojnie
śnij
a ja Ci będę nucić
dni szczęśliwe
i swoją pamięcią Cię utulę
też
Nasze łzy ukryte
i ta miłość trudna
- wiecznie żywe

(2001)


sen

 


A jeśli to tylko sen?

Porannej kawy łyk
panoszy się na języku
przyjemność rozlewa się ciepłem
po zakamarkach duszy
odwiedza zgrzybiałe pytania
które jak miłe staruszki
siedzą po kątach jaźni
i dziergają na drutach
sweterki mięciutkie spokojem
szorstkie skarpety niechceń
czapeczki na spojrzeń chłód
Bo może jednak ogródek?
Lub małowierszy pisanie?
Lub rejs wokoło świata?
Albo wyprawa na strych
po stare schematy istnienia?

A może to jest miłość?

A może jednak nie?

Może ta przyjaźń co boli
wżera się w tkanki ufności?
Może dać szansę lub nie?
Może kupić spadochron
na własne codzienne spadania
z aeroplanu dokonań?                  

Bo może to jednak miłość?

A jeśli to tylko sen?

Słońce na wejściu w dzień
domaga się atencji
marzenia i zdarzenia
płyną strumieniem przypadków
otwartym przejściem granicznym


Który mam dośnić sen?


czwartek, 30 października 2025

nie mów



Cii...

nie mów już nic
niech się nie sypią słowa
z przestrzeni twoich ust
niech nie spadają na moje
niezagojone tęsknoty
nie umiem utrzymać w dłoniach
żadnego nowego znaczenia
- przesypuję przez palce
ziarenka przekonania
że mnie kiedyś zatrzymasz
zwykłym słowem
- kochania





środa, 29 października 2025

narysuj

 


Narysuj mi świat
bez przestrzeni
bez zbędnych odległości
bez tęsknot
bez lęku
bez wiecznych bezsilności
Świat, w którym każdy kwiat, i liść na każdym drzewie
i kropla wody
- nieważne
czy z nitki górskiego strumyczka
w którym odbija się promień ledwo zza drzew widoczny
czy też z niezmierzonego
w swej głębi oceanu
i każdy blady świt w pastelowym welonie
odległych, zaspanych chmur
i każda wieczorna ucieczka słońca
które to szarym, to barwnym kocem
okrywa zmęczone niebo
- pozwolą się poczuć jak w domu.
Narysuj mi świat
ołówkiem
by można go było upiększyć
poprawić perspektywę
gdy cicho przysiądziesz mi w sercu
i zmienisz wszystko
i nic.



poniedziałek, 27 października 2025

powiedz mi


Niebo nie brzmiało dobrze
Wydobywało z siebie pomruki
niepokojących pytań
Goniło ciemne chmury
ciężkich i szorstkich podejrzeń
Ciemniało nad horyzontem 
zbierającym się gorączkowo
niezaufaniem
Czekałam na przejaśnienie
na jakiś skrawek błękitu
w którym chciałam pomieścić
swoją wątlutką wiarę
- Powiedz mi prawdę
pod niebem pełnym zaprzeczeń
chcę chociaż raz stanąć naga
rozebrać się z wszystkich lęków
ułożyć w kostkę smutek
- Powiedz mi prawdę
obiecuję, że wezmę ją w dłonie 
osłonię przed wiatrem i deszczem
ułożę na mchu zrozumienia
nakarmię
swoją niemądrą miłością

Na lekko zziębnięte policzki
spadły pierwsze krople tęsknoty

sobota, 18 października 2025

drżenie


Rozsłonecznił się dzień
roztańczył godzinami
potem spadł nam na głowy
nutami dźwięcznych minut
- dobrze mu było z nami
więc
rozsiadł się na zamaszyście
długim popołudniem
na złoto jesiennym skwerze

Zimno ci?

Nie
to tylko drżenie pamięci 


środa, 15 października 2025

przy sobie siebie

 


Jakoś się trzeba pozbierać
z tych różnych codziennych rozsypań
z nieplanowanych rozproszeń
z rozlań i w deszczu rozmazań
Zebrać siebie z czułością
w ciepłą i mocną garść
choćby się siebie niezręcznie
przesypywało pomiędzy palcami
i siebie gubiło natychmiast
w dywanie jesiennych liści
Choćby się nie potrafiło
siebie zatrzymać w całości
Trzeba te resztki siebie
z troską i zrozumieniem
jak najszybciej zawinąć
w kostkę albo w rulonik
i schować do kieszeni
i mieć siebie przy sobie 


wtorek, 14 października 2025

las


jedna droga na raz
z trajektoriami ścieżek
zieloność czystych oddechów
mistyka istnienia na czas

subtelna szorstkość kory
i aksamityzm mchu
zapach wilgoci 
wilgoć zapachów

las
nic więcej nie musi się zdarzać
nic więcej nie mieści się
w nas



niedziela, 12 października 2025

Na czas


Zdążymy? 
Może zdążymy jeszcze wypić ostatnią kawę, zanim pochłonie nas świat, nie odchodź, szybko zaparzę, w filiżance wczorajszych trosk. Może się uwiniemy z wysnuciem ostatniej strofy, z subtelnym ułożeniem frazy ulotnej myśli, z utuleniem jej jak do snu, z okryciem mięciutką puentą, żeby nie budził jej chłód. Może dotrzemy na czas z łagodnym nakreśleniem zgrabnej sylwetki nuty na pięciolinii dźwięków, w których wybrzmiał nasz lęk, ostatni akord obawy o bezpieczeństwo słów. I kota zdążymy pogłaskać, jego puchatość istnienia i nasze w tym będzie westchnienie, i się będziemy śmiać, cichutko, pełni zachwytów, objęci nagłym zdziwieniem, że nas istnienie otula, że jest czułym istnieniem. Wyrobimy się szybko z wszystkimi marzeniami, niektóre zostawimy, albo nadamy kurierem do magazynu pragnień, może ktoś wykorzysta, bo nam nie wszystkie pasują, nie chcą się komponować z wnętrzami po remoncie.
Zdążymy zabrać siebie z tłumu trudnych relacji, wydrzemy się mariażom i niewygodnym układom, uwolnimy uśmiechy, które nam dawno utknęły w szczelinach oczekiwań, jak nieporadne żuki leżące brzuszkami na góry, bez możliwości ruchu. I książki! Książki musimy przeczytać, z tym będzie w zasadzie najtrudniej, nie wiem, jak je rozmieścić, jak mam rozciągnąć czas, jak dodać dni i miesiące, jak je wprowadzić, urządzić, jak zameldować w sobie i zwolnić z bezdomności smutnego nieczytania, z zimnych niepieszczot dłonią, z obcesowych nietuleń. Nie mogę zabrać każdej, ale zdążymy na czas z realizacją przydziału, tak, jak zdążymy z kochaniem.

Zdążymy przeczytać książki i wszystkie wydane miłości, które są nam pisane.


sobota, 11 października 2025

o nim



A kiedy zapadasz się cały
w poduszki dobrego snu
kiedy wirują przez chwilę
drobinki twego oddechu
po czym spadają spokojnie
na wygładzony policzek
kiedy scrolluję rolki twoich zwyczajnych marzeń
i szukam w nich nieustannie
czegoś dla siebie i siebie
kiedy zakładasz za głowę ramię pełne obietnic
i sunę po nim łagodnie
swoim ciepłym zdziwieniem...
kiedy śpisz całym sobą
ja budzę się z rozczarowań
i oczy szeroko zamykam
żeby zatrzymać tę noc
i nie dać jej wyciec z siebie
jedną bezradną łzą

***

nie wiem czy umiem być muzą
czy choćby nikłym natchnieniem
maleńkim zauroczeniem
westchnieniem
spojrzeniem
cieniem?

chciałabym być dla ciebie
spełnieniem
- na chwilę
zapomnieniem

***

rozklejam warstwy świtu
odgarniam sen z twoich powiek
wodzę opuszkiem palca po różowości ust
rysuję linię podbródka
i wracam na miękkości
- policzka, płatka ucha
orbity obojczyka nad horyzontem pragnień
składasz się jeszcze z nocy, ciemnej, surowej, chłodnej
drapiesz szorstkim zarostem spod mrocznej gwiazdy źrenic
ale kiedy całuję twoje rozgrzane ramię
- pachniesz lipcowym porankiem
kojącym sekretem cieni

***

Nie przytulaj mnie więcej
bo kiedy tak mnie, stęsknioną
odsuwasz
- ze sobą odrywasz mi serce

Nie całuj mnie w policzek
tuż pomiędzy tętniącym
tobą pulsującym
odkrytym fragmentem szyi
a zachłannymi ustami
bo kiedy zrywasz to nikłe połączenie
wraz ze sobą zabierasz pragnienie
- zostawiasz czysty głód

Nie mów już do mnie nigdy
bo kiedy ostatnim akordem
wybrzmiewa twój ciepły głos
- ja muszę mierzyć się z ciszą
której nie umiem ochronić
przed wielkim hałasem życia

Nie patrz mi w oczy więcej
bo kiedy zabierasz spojrzenie
- ja z moim zostaję bezludna
jak pusty kieliszek po winie

Tłucze się lekka myśl
pomiędzy ściankami szkła
- zostawiłam ją samą
mnie już tam dawno nie ma
- choć cała zostałam 
przy tobie

***

Dotykasz mnie
najpierw myślą
później małymi robaczkami
liter
z wielokropkami oddechów
coraz krótszych

Dotykasz mnie
w końcu gorącą dłonią
- jeszcze przez chwilę moją
czytasz mnie palcami
gdzie wzbiera miękka wilgoć
i gdzie ciepło przekracza
najwyższe stopnie zmysłów

Dotykasz mnie
spełnieniem
rozkosznym wypełnieniem
- nagle cichym
zmęczonym
wzruszeniem

Dotykasz mnie
tęsknotą
więc szybko zamykam oczy
i z tobą się wreszcie spotykam
i w twoich oczach tonę
- śnię

***

Taki to dobry czas
na nas
Na bliskość czas
Na czułość czas
Na oczu ciepły blask
- też czas
Na łzy tęsknoty
Na zapatrzenia
I kilka trudnych pomilczeń
- też czas
Na koronkowe wiersze
Na tłumne pytania
Na zrozumienie
- też czas
Ale teraz, gdy dzień nas zaskoczył
w naszym intymnym bezczasie 
na kawę
- czas




czwartek, 9 października 2025

Początek

 


Smuga światła spod drzwi płynie miękko, załamuje się na jasnym dywanie i urywa tuż przy rzeźbionych nogach komody. Przez moment błyszczy w kieliszku, zmieniając ciemną czerwień wina na karminowe światło skrzące się w szkle. Obserwuję to kątem oka, starając się nie uronić żadnego słowa, które wypowiadasz. Siedzimy na kanapie, swobodnie, prawie nonszalancko, między nami nabrzmiewa cisza, choć cały czas mówisz, opowiadasz historię, której nie zapamiętam, bo jest nieistotnym dodatkiem do twoich kuszących ust, zatracam się w ich fakturze, w ruchu łagodnym i miękkim, sama już nie wiem, co czuję, kiedy moje wargi obejmują cienkie szkło kieliszka, czy to cierpki smak wina, czy smak bladej czerwieni na twojej pogodnej twarzy. I dobrze wiemy, że nie ma już odwrotu, że nic już nie będzie tak samo, pokój tonie w półmroku, gdzieś w przestrzeń płyną nuty, nokturn z opusu 72 Chopina, wiedziałeś, że lubię, zapamiętałeś nieistotny szczegół rzucony gdzieś kiedyś przypadkiem, tak jak i wiele innych.

Półmrok ma kilka odcieni, jesteśmy chyba w najlepszym, wszystko jest wirtuozerią, jest idealnym rozkładem przestrzeni i kombinacją szczegółów, czuję mrowienie skóry na plecach, gdy akordy fortepianowe wybrzmiewają energiczniej. Odruchowo zamykam oczy, muzyka, wino i ty czynią ten moment zupełnie nierealnym, alkohol szumi przyjemnie, melodia odgarnia kosmyk włosów z policzka i ciepłą dłonią nagle zaczyna sunąć po moim nagim ramieniu… i wiem przecież, że to nie żadna muzyka, lecz ty, wszystko łączy się razem w jakiś szalony, rozkoszny twór, jesteś muzyką, muzyka jest tobą, alkohol rozkłada rubiny na twoich nagle milczących i rozchylonych ustach. Przeoczyłam tę chwilę, gdy przysunąłeś się bliżej, zabierasz wino z mojej dłoni, odkładasz na stolik i znów gładzisz ramiona, nie mogę spojrzeć ci w oczy, wiem, że ten półmrok i kołyszący się czas, i coraz ciaśniejsze obręcze pragnienia nie ukryją tego, co sypie się iskrami z moich ciemnych źrenic.

Kiedy nasze usta się łączą, umieram po raz pierwszy, i z ulgą oddając życie, gorączkowo pozbywając się oddechu, łapczywie chłonę twój smak, domagam się więcej i mocniej, jesteś ostrożny, czekasz chyba na znak, ale nie daję ci szans na chwilę zawieszenia, więc wpijasz się jeszcze mocniej, a ja już wiem, że dziś umrzemy razem, nie będzie już nas dla świata.



poniedziałek, 6 października 2025

Miniatury październikowe




Nierealność mglistego poranka koi rozedrgane zmysły, tłum drzew na poboczu porusza się razem z woalem i w mgnieniu oka ożywa, jak tolkienowskie enty. Pokusa przywołuje, chciałoby się wpaść w ten somnambuliczny trans, unieść się razem z obłokiem, na zmianę się przerzedzać i gęstnieć bez zastanowień. Wyrzucić z siebie chaos, poddać się całkowicie, być mgłą, we mgle i z mgłą, zachwycić się onirycznie i rozsnuć się inwersją nad własnym realnym snem.

***

Kawa wypita razem ciągnie się sznurem minut bez końcowego słowa. Niepoliczalna ilość łyczków, swobodnych trąceń kubka, wrzuconych krótkich pytań bez konieczności nawiązań, bez presji odpowiedzi. Małe obrazki wrażeń, kęs śmiechu i dobrej energii, pocałunki bez dotknięć, muśnięcia bezkontaktowe. Piłeczki drobnych rozmów, że zimno, i że deszcz, że trzeba by jakąś aktywność, że obiad i matma z młodą, że co tam w polityce, jak się dziś czuje pies, i że książka chyba ciekawa. Wyobraźnia podsuwa gradient koloru oczu, gdy zmienia się światło dnia, chłonę imaginację, niedozwolone marzenie, a potem idę tęsknić we własny krzykliwy tłum.

***

Życie przemawia często. Dowodzi ze srogą wyższością, że bycie z nim to zaszczyt. Nie pyta, czy się cieszę z takiego wyróżnienia, bo chyba to jest dla życia zupełnie oczywiste. Odbieram nagrodę istnienia na gali aprobaty, na szybko zwołanym bankiecie wielu mistrzowskich docenień. Stałam się skandalistką zbyt swobodnego wizażu, bo włosy rozrzucone, w zwyczajowym nieładzie, paznokcie niezrobione, legginsy i czarny tshirt też nie do końca słuszne. Szokują wulgarne skarpetki, brzoskwinia i bakłażań, motyw zupełnie niechcący. Jak zwykle zignorowałam podszepty popkulturystów, że to, co jest widzialne, i z gruntu ewidentne, nie zawsze ma jedno znaczenie. Uciekam przez otwarte okna wielkiego, głośnego przepychu, mijam stłoczone przy ścianie krzyczące możliwości, odsuwam od siebie natrętny i przemocowy blichtr.
Odbieram nagrodę istnienia stojąc w pozycji zachwytu, szczerego onieśmielenia, na  wąskiej leśnej ścieżce, na scenie pełnej siebie w wielu dyskretnych znaczeniach i kłaniam się zawstydzona widowni zielonych żyć. 

***

Język to bestia na smyczy. Czasem nad nim panuję, jest całkiem, na serio, miło, z lubością i powoli głaszczę puchatą miękkość dobrych, łagodnych słów. A czasem mi się zrywa za jakimś kotem emocji i boleśnie szoruję brzuchem po szorstkim asfalcie twardych, niechcianych kanciastych inwektyw.

***

Pan mówi, że było romantycznie, na ciepłej, letniej na plaży, pod niebem pełnym gwiazd, z winem polanym do kubków, gdy smaku mu dodawała dokonywana dziewiczo misja na krnąbrnym księżycu. Z pozycji na księżyca widać już było wyraźnie szczęścia małego garść, a pan się przekonywał, że warto w zasadzie żyć, warto też śnić i być. Zupełnie to nieważne, że strzelec nie pasuje do upartego barana, wszak Baśka miała od razu coś w sobie i na sobie, w dodatku fajny biust i strzał wybornie siadł. Ja panu mówię, że przykro, bo muszę niestety zazdrościć, czasami szczęście się tłucze jak stado wzburzonych fal, i krzyczy, że będzie cię brało, a jakże, ale gdzie? no w aucie,  i tak się tym szczęściem można wstydliwie pozasłaniać, tak sobie nucić przez życie ów bananowy song, nie budząc marzeń ze snu, przyjmując dary losu, bo przecież wszyscy chcą kochać.
A potem? Potem nie pozostaje wiele, w zasadzie można tylko wypić za wczesne błędy.



niedziela, 5 października 2025

Spowiedź


Niech będzie pochwalony moment ulotnej Prawdy.

Ostatni raz u spowiedzi byłam przeszłego roku, kiedy być może byłam dla kogoś całym światem, ale w zasadzie nie wiem, nie jestem w niczym dobra, a w stwierdzaniu najbardziej. Pokuty nie odprawiłam, niestety gdzieś się zgubiła, chyba ją upuściłam, kiedy po wielkich kieszeniach szukałam potrzeby atencji. Popełniłam nieczułość wobec własnego sumienia, i odhaczałam kolejno wszystkie powszednie występki. Miałam przed Prawdą bogów, cudzych i przywłaszczonych, kłaniałam im się skwapliwie rozlewając niechcący kawę na gołe, bezwstydne uda i na podniszczoną księgę, której użyłam wielokroć jako podkładkę pod kubek. Tworzyłam też bogów prywatnych, kleiłam ich z wątpliwości i z potrzeb pierwszego rzędu, na własne podobieństwo, a potem sadzałam obok na miejscu pasażera i razem wpadaliśmy na drzewa twardych złudzeń. Wzywałam imienia Prawdy, po cichuteńku i skrycie, kiedy jadła mnie zazdrość o jakieś czarne aśki, płomienne, obce tary i dziwne, astralne stelle; pożerała ochoczo, mlaszcząc nieprzyzwoicie i wypluwając z siebie szydercze tłumaczenia, że kto się naiwnym urodził, oświeconym nie zemrze.
Nie święciłam inauguracji szlachetnej jesienności i skromnej końcówki lata, bo mnie zatrzymywała pogoda własnego serca, caluśka w deszczu i w błocie, z wichrami ciężkich zmian.
Nie czciłam ojca Dnia, któremu złorzeczyłam, bo mnie próbował zagonić do nudnej, niewdzięcznej roboty, do nietracenia minut i do wiązania godzin, kiedy ja je już dawno pogubiłam gdzieś w trawie. W ochoczym zapominaniu głupiej ważności momentów, leżałam na skraju lasu, gapiąc się na obłoki.
Nie czciłam też matki Nocy, która chciała troskliwie zasunąć rolety powiek, a one się buntowały, skacząc po rozświetlonych polankach wyobraźni. Składałam tam od podstaw, odważnie i nieskromnie fragmenty oczekiwań, a potem wpadał świt i burzył wszystko z rozmachem, zrzucając na moje nadzieje okrutną jasność racji. Zabiłam wielokrotnie niewinne robaczki wiary, nie chciały mnie wcale słuchać, obłaziły caluśką po same koniuszki przekonań, a potem wgryzały się ostro w odsłonięte ufności. Mordowałam je cicho, aż do ostatniej pewności. I jeszcze zupełnym przypadkiem zabiłam małą jaskółkę, nie, nie własnoręcznie, ale leżała martwa w kącie obcego balkonu, a ja nie potrafiłam zapobiec każdej kolejnej utracie jej wolnych, podniebnych dni. Cudzołożyłam radośnie rozdając zakochania i rozkładając serce przed jednym z najprzystojniejszych, znajomych od dawna lęków, wydawał się być doświadczony, i mną zauroczony, całował jak marzenie i pieścił każdy skrawek nagiej, drżącej z rozkoszy duszy, a potem wdarł się ostro, smagnął wulgaryzmami i zostawił w milczeniu. Nie zamknął za sobą drzwi, za nimi już się tworzyła kolejka przeciętnych strachów, gotowych do szybkich numerków z osłabioną kompleksją. Ukradłam trochę próżności, chciałam być chociaż przez chwilę kimś wyjątkowo ładnym, chciałam się dotknąć w zachwycie, przesunąć dłonią po włosach, pogładzić po ramieniu, aż do dreszczyku rozkoszy, chciałam wybłyszczeć oczy, smakować zmysłowo usta, docenić gładkość ud i znośną jędrność piersi, popełniłam więc przy tym wstydliwe pożądanie, w dodatku wielokrotne. Skłamałam? Tak, jeszcze skłamałam, kłamię w zasadzie mistrzowsko, że mnie nic nigdy nie boli; kłamię, że kocham, kiedy nie kocham, i nie szastam kochaniem, kiedy naprawdę kocham. I kłamię, że rozumiem, że wszystko jest w porządku, że tak, owszem, naprawdę, mogę się chętnie podzielić kawałkiem siebie i świata, kiedy czuję się już od dawna całkiem rozczłonkowana. I kłamię, że umiem w życie, że umiem w relacje i w ludzi, że umiem pisać wiersze i znam się na Chopinie, i że bulgocze we mnie beztroska radość istnienia. Kłamię, że lubię siebie i będę siebie chronić, i że nie jestem samotna, też rozpaczliwie kłamię. Więcej już nie pamiętam, odpuść mi winy, Prawdo, niewiele to we mnie zmieni, nie będzie oczyszczenia, nie będzie śnieżnobieli wypucowanej duszy. Nie będzie przytulenia przez Twoje czułe ramiona, ani przez części inne, zdolne do zwykłych objęć - ramiona, serca, oczy. Żadnego przytulenia. Grzesznik nieprzytulany powoli zatraca zdolność do odbierania przytuleń, więc to już właściwie nieważne, i całkiem nieistotne.
Zamiast z błędów obmycia i wizji oczyszczenia do zaśmieconego wnętrza wprowadzi się iluzja, że się posiadło zdolność do samoratowania, kiedy wielkimi krokami nadejdzie koniec świata.
Za popełnione występki pokornie nie żałuję.
Dręczące poczucie winy złożę w ofierze dziękczynnej, a całe spektrum złudzeń przykryję apostazją.

Prawdzie niech będą dzięki, odchodzę w niepokoju, lekka od nieświętości, i gotowa na grzech. 

    

sobota, 4 października 2025

kompletnie


rozbić się i rozrzucić
spróbować się stłuc na kawałki
pokroić na drobną kosteczkę
rozpruć się, rozejść w szwach
rozlać szeroką kałużą
rozsypać niepoliczalnie ziarnami piasku wśród traw

a potem się pozbierać
skleić się klejem empatii
i przyszyć zrozumieniem
wlać siebie do kubka wiary
w garnuszek akceptacji
wsypać lęki do worka
związać upoważnieniem

na śmiałą niedoskonałość
na siebie luźną zachłanność

nie być połówką jabłka
i cząstką pomarańczy
ostatnią kroplą wina
przelanym rozczarowaniem
nie pragnąć być elementem 
nie swojej układanki
- nie być dopasowaniem

nie uzupełniać sobą

nie szukać fragmentów siebie
kiedy już jest się całością


środa, 1 października 2025

Niewidzenie


 - ... no i nic nie widziałam! Kompletnie! Rozumiesz? Kobieta podsuwa mi dokument, pismo, jak pismo, czarny druk, widzę nagłówek, a reszta to rozmazane plamki znaków. Przecież dopiero co miałam te okulary nowe, widziałam dobrze, a teraz...

- Kiedy miałaś nowe? - Rob wierci się niespokojnie na kamiennym murku, próbuje ułożyć swoje długie ciało w pozycji w miarę wygodnej i oprzeć o siebie zsuwający się ciągle plecak.

- No kiedy, kiedy! - Mia odrzuca głowę do tyłu w geście zniecierpliwienia; ciemne, lekko falowane włosy opadają na plecy. - Ze trzy lata temu! Mówiła mi okulistka, że po pięciu latach pewnie trzeba będzie wzmocnić, ale to nie ten czas jeszcze!

- Mia! Miałaś je zapisane jeszcze przed diagnozą, byliśmy razem u optyka, to będzie nie tylko więcej, niż trzy, ale nawet więcej niż pięć lat! Pięć lat temu leżałaś już na oddziale...

Kobieta marszczy czoło i spogląda w bok, po czym przenosi wzrok na brata i z przekąsem odpowiada:

- Nie lubię przyznawać ci racji, ale niestety tym razem...

Plecak zsuwa się z murku i opada na trawę z ciężkim tąpnięciem, puszczając radosnego pawia z trzewi swojego płóciennego jestestwa. Nic szczególnego, męskie klamoty - konstatuje w myślach Mia i zerka na brata, który z głośnym westchnieniem zabiera się do zgarniania dobytku. Dopiero po chwili dziewczyna uświadamia sobie, że obok telefonu, dokumentów, bidonu z napojem, batonów energetycznych, kluczyków i portfela brat układa w największej komorze torby kosmetyczkę i jakieś ubrania. Nie bluzę i kurtkę, antidotum na nagłe załamanie pogody, tylko takie zwyczajne ciuchy do zakładania w domu; takie, co to rankiem ziewający szeroko człowiek wybebesza z szafy i przygląda im się uważnie, sprawdzając, czy na pewno czyste, a w przypadku facetów - zmysłem węchu kwalifikując do dziennego zestawu. Zawsze kwalifikując, dodajmy. Dżinsy, koszulki, skarpetki. 

- Rob... - brunetka próbuje, nomen omen, odziać nasuwające się niedyskretne pytanie w jak najłagodniejszy i najobojętniejszy ton. - Po co ci te ciuchy? Nie wracasz do domu?

- Nie.

- O!? - brwi, wraz ze znakiem zapytania puszczonym swobodnie między parkowe drzewa unoszą się lekko. - Powiesz mi? Czy mam udawać, że nie ma tematu?

- Co mam ci powiedzieć? Wiesz, jak jest. Nic nowego. Ciągłe pretensje, wszystko źle, że wracam późno, że zmywarka nie załadowana, że film wybieram nie taki, że na insta lajkuję półnagie laski...

- No bo lajkujesz! Też to niestety widzę, choć wolałabym nie. Po co to robisz? Jeżeli jesteś w związku, mówisz "kocham" i "pragnę", to serduszkowanie i komentowanie atencyjnych profili jest dla twojej kobiety jak strzał w pysk. Traci poczucie bezpieczeństwa. To nawet nie zazdrość, tylko z hukiem spadające zaufanie. Nie ma ciekawszych treści na social mediach? Lajkuj sobie nawet i dziewczyny, ale takie, które mają coś mądrego do powiedzenia, a nie puste, nieprawdziwe fantomy, przecież one w tej formie nie istnieją, nie występują w przyrodzie, wiesz o tym. To twór złożony z miliona filtrów. Nawet jeśli starają się być autentyczne. I to one pierwsze potem krzyczą w netach, że są przez mężczyzn przedmiotowo traktowane. 

- Ale dlaczego ty się zaraz tak odpalasz? Przecież taki lajk nic nie znaczy...

- Nie znaczy? To po co to robisz? Po co powiększasz grono męskiego wianka adoracji? Po co utwierdzasz - będąc tylko nic nieznaczącym lajkiem - taką istotę w poczuciu własnej, fałszywej zajebistości? Po co się z tym afiszujesz? Bo ładne zdjęcie? Kiepski argument, bo na zdjęciu jest konkretna laska z dużymi cyckami i zgrabnym, małym dupskiem, czy tam odwrotnie, nie wiem, faceci mają różne preferencje. Zmysłowe zdjęcia kobiet są pustym wabikiem, nie wartościową treścią. I faceci zbiegając się przy nich bardzo krzywdzą istoty, które są naprawdę ważne dla takiego bezmyślnego ciołka, jednego czy drugiego. Zaangażowany, spełniony i mądry osobnik płci męskiej tego po prostu nie robi. Niezaangażowany zresztą też, bo nie ma takiej potrzeby.

- Dobrze wiesz, że faceci to wzrokowcy, patrzą na taką laskę, jak na ładny obrazek, zerkną, klikną, i idą dalej, nie oglądając się za siebie.

- Ale za nimi ciągnie się woń pozostawionego czerwonego serduszka. Taki znak, symbol, niczego nie sugerujący, taki... - dziewczyna ironizuje, obrzucając brata skrzącymi się piorunami spojrzeń  - ...taki strzał spermy w sam środek jej...

- Mia!! 

- ...dużych, ponętnych, niebieskich oczu! - śmieje się dziewczyna i nagle poważnieje. - Rob, to nie jest w porządku. A co, gdyby było odwrotnie? Wchodzisz na insta, klikasz rolki i scrolujesz nagle cały ciąg wystawionych, idealnych adonisów, którzy przemawiają do ciebie frazami głęboko filozoficznych tekstów typu: bądź sobą, bo po co być kimś innym..., albo: dziś jest twój dzień, uśmiechnij się do życia... Przenikliwość i motywacja wywalone w kosmos. A przy wizerunkach tych szerokoklatowych, wymuskanych myślicieli bujają się serduszka z twarzą twojej kobiety...

- Kurde, no zastanowiłoby mnie to i wkurzyłbym się, ale baby tak nie robią, baby robią takie rzeczy w ukryciu!

- Taak? No coś ty!? I są przez to lepsze? Gorsze? Zdrada bardziej boli, jak jest sprytna i wyrachowana, i wyjdzie na jaw później?

- Przesadzasz, naprawdę, ta dyskusja nie ma sensu - chłopak wstaje z trawiastego fragmentu alejki, podnosi plecak i siada znów obok siostry na rozgrzanym lipcowym słońcem kamiennym ogrodzeniu. - Nie zdradzam jej. Może rzeczywiście masz rację, nie powinienem, te kobiety nic nie znaczą, ale taki jest teraz świat, wszystko dostępne, na wyciągnięcie ręki, masz tego mnóstwo, tych dziewczyn różnych, wystawionych, żeby klikać, podziwiać, bo ciało, tatuaż, usta zmysłowo rozchylone, te rzęsy... jak ty to mówisz? A, miotłorzęsy, tak, naszkicowane brwi, wypełnione usta, lalki, pacynki, iluzje, przerysowane, poprawione, podobne jedna do drugiej... Takie ciała są jak towar w sklepie, jak fast food, na chwilę nasycisz oczy i żołądek, ale na drugi dzień nie pamiętasz nawet, co jadłaś. Wiem, że w prawdziwych związkach to nie w porządku, ale teraz wszystko jest na chwilę, nawet związki...

Mia patrzy na brata i w oczach rosną jej łzy. Wszystko jest na chwilę... Tak, ma rację. Ale co, jeśli kochasz naprawdę, jeśli wypełnia cię prawdziwe uczucie, jeśli miłość ma szansę być gościem nie na moment, ale na całe życie? Co, jeśli czujesz to tylko ty jedna, ty sama, bo druga strona nie chce i nie umie się zaangażować, woli jednak chwilówkę, która jest łatwiejsza, przecież dużo prościej jest karmić się iluzją, utrzymanie związku to trud, a trud jest niemodny, nie wpisuje się w rozpowszechnioną narrację dbania o własny dobrostan za wszelką cenę... Co wtedy?

Rob, jakby czytając w jej myślach spuszcza wzrok i kręcąc na palcu pasek od plecaka, tego niepokornego workowatego potwora, który siedzi obok jak trzeci, niemy towarzysz z wielkim brzuchem, gotów znów radośnie zjechać w cień rzucany przez mur, mówi cicho:

- Ja jej nie kocham. 

Zapada milczenie. Mia uświadamia sobie, że tak, też to widziała, czuła, kiedy spotykali się razem, kiedy oni patrzyli na siebie, mówili do siebie... Tam już nic nie było, żadnego iskrzenia, żadnego ognia, ale i chyba nawet wzajemnego lubienia i zrozumienia. Nie kłócili się, byli wobec siebie poprawni, smutno zwyczajni.

- W tym jest cały problem - kontynuuje. - Nie mam już sił dalej próbować, starać się, wmawiać sobie, że to tylko kryzys i że wystarczy przegadać, przeczekać, podjąć jakieś kompromisy. Po prostu... nie czuję do niej nic poza przyzwyczajeniem, minęło zauroczenie i nie mamy o czym gadać. Długo nie chciałem konfrontować się z tą myślą, ale... po co mam oszukiwać siebie i ją... Mógłbym tak w sumie jeszcze trwać, bo chyba się ciągle lubimy, wiemy o sobie wiele, wiesz, na zasadzie: kto jaką kawę pije i w jaki sposób zawija się w kołdrę przed snem... ale to nie wystarcza, Mia, to nie ma sensu. To jest dobre, stabilne, ale nie jest w miłości normalne. To jest tak, jak z twoimi okularami... Jak łatwo jest przyzwyczaić się do niewidzenia... Jak łatwo spowszednieć w nieczuciu... Ale życie ucieka, szkoda go na kiepski wzrok i zimne, obojętne, byle jakie miłości... Nie chcę być takim bezmyślnym widzem, palantem na insta, jak mnie nazwałaś, który codziennie klika serducho i karmi się fałszywym poczuciem przynależności do zjawiskowej kobiety myśląc, że robi jej dobrze swoją pustą, technologiczną pieszczotą; takim, który pochwali przefiltrowane ładne nogi i wygładzony w programie do obróbki zdjęć dekolt, ale gdy będzie w robocie, czy gdziekolwiek sam - nie pomyśli o niej nawet przez chwilę, bo nie będzie miała dla niego żadnego znaczenia. Nie chcę jej tego robić, co więcej, jestem przekonany, że ona czuje podobnie. Dlatego... dlatego idź, Mia, idź do okulisty, zapisze ci lepsze okulary, szkoda życia na kiepskie widzenie, bo może ci umknąć coś bardzo ważnego. I mnie, i Klarze też. Nie można przyzwyczajać się do rzeczy obłudnych, niepełnowartościowych, kiedy życie ma w ofercie całe spektrum szczęścia, cały salon optyczny z okularami na wyraźne widzenie, na prawdziwe, uczciwe widzenie. I na czucie. Siebie, świata, drugiego człowieka.
Matko, czego ty beczysz, Mia? Laski są dziwne, naprawdę - chłopak patrzy na siostrę z czułością, obejmuje jej chude ramiona i całuje w skroń. - Wstawaj, idziemy.

Plecak, straciwszy troskliwe oparcie swojego właściciela ponownie spada i plaśnięciem wita się z podłożem. Młodzi patrzą na siebie i wybuchają śmiechem. Mia przez łzy widzi rozmazujące się w słonej wilgoci oszałamiające kolory zachodzącego za blokowiskiem słońca. Zieleń drzew w parku łagodnieje i przykręca soczystość o kilka tonów, w końcu odpocznie od upalnego dnia. Jaka ładna ta sprana, spłukana zieleń - myśli dziewczyna, i zatrzymuje na moment w oczach cały szeroki kadr, jak gdyby chciała zrobić zdjęcie, zaprojektować kolorową widokówkę z pozdrowieniami z wakacji, które też są tylko na chwilę.

Jak łatwo przyzwyczaić się do niewidzenia. 



piątek, 26 września 2025

i tyle


coś w końcu optymistycznego
napisz
z radosnym zakończeniem.
może zacznij
że posprzątałaś w szafie, odłożyłaś za małe koszulki lęku i za krótkie nogawki projekcji,
że Julia powiedziała, że świat jest jak tęcza, a nie jak miś panda,
że nawet zepsuty zegar pokaże dobrą godzinę dwa razy na dobę,
że da się przejść kamieniami i pod solidną górkę przekładając mozolnie nogę, której nie ma,
bo ją odcina ból,
że stałaś całkiem na dole, i w cieniu, ale widziałaś jasną stronę na szczycie Jastrzębiej Turni,
że obraz świata odbity w tafli wody może być dużo piękniejszy,
niż zachwycający oryginał.
że życie odbite we własnym jeziorze zmian może być dużo piękniejsze,
niż szablon budowany z nieswoich oczekiwań i wiecznych ocen.

i że po co się zastanawiać, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta,
w zasadzie można stwierdzić: na uj mi ta szklanka.
zupełnie to nieważne, w którym punkcie życia i świata jesteś.
jesteś i tyle, a szklanka powoduje to jedynie, że boli cię ręka od jej trzymania.
(dziękuję, Wiedźmo.)

i że napiszesz jeszcze wiele rozległych małowierszy, których nikt nie przeczyta,
ale się sama zachwycisz nad wielką przyjaźnią słów,

że zostawiasz za sobą wszystkie niechciane mieć, bo dużo łatwiej jest być,

że życia się nie realizuje. nie odhacza. nie trzyma kurczowo w ręku.
życie się przecież przeżywa.
codziennie.

jesteś.
i tyle. 










niedziela, 21 września 2025

Świat jest jak panda

Nie każda ciemność jest zła, nie każde milczenie krępuje, nie każda łza rozmazuje głęboką szarość smutku. Świat jest czasem jak panda, czarno-biały, puchaty, i nie taki wyczerpany jak skrzekliwa papuga barw. Zatrzymuje w pół kroku i egzaminuje ze znajomości odcieni, bo między czernią a bielą jest cała paleta kolorów, od alabastru, porcelany, śmietanki, wanilii, perły, kości słoniowej i starej koronki, po jasną szarość, kolor gołębi, srebrny, popielaty, następnie stalowy, zjawiskowo antracytowy, grafitowy, onyksowy, węglowy, i w końcu czarny czernią nieprzeniknioną.
Fascynująca, niejednoznaczna i nieoczywista szarość przykrywa wrzask, tłumi szum, wycisza krzyk, staje się dźwięko- i barwoszczelna. 
Zapaść się w miękki fotel snów, zasunąć rolety źrenic, okryć nagie ramiona pledem spokoju. 
Na chwilę.
 





środa, 3 września 2025

Oszustka



Zachowywałam się głośno
zupełnie jak nie ja
nie pochyliłam się wcale nad rozbitym talerzem
krojonych rozczarowań
nie pogłaskałam po głowie łaszącego się nachalnie
kudłatego współczucia

zrzuciłam z półki książki
bezczelne strony kłamstw, gęsto zadrukowane
facjatami iluzji, fatamorganą obietnic o studni pełnej wody
która ugasi pragnienie wiecznego pożądania
Zdarłam zasłony milczenia
obnażając rozbite szyby żenujących udawań  

w byciu niekłamcą byłam genialnym oszustem 

w byciu niesobą byłam sobą najbardziej


**********************************************


na kubek porannej kawy
na zapach skoszonych zbóż
na wczesnojesienny liść z kroplami błyszczącej rosy
na ciepłą, dziecięcą dłoń w mojej dłoni
na bransoletkę z kończyną 
na niedospaną noc, bo książka była ciekawa
na wątłe ramiona kołdry, w których tulił się płacz
na kilka zauroczeń i ciepłych, miękkich spojrzeń
na kolana okryte kotem 
na psie tęsknoty pod pachą
na leśną, piaszczystą drogę
na zachód słońca nad morzem
na wiatr pod krzyżem Halicza
na matchę w wielkim mieście
na okładkę, zakładkę i obwolutę
na czarno-biały kadr
na dedykację imienną
i na jeden wybrany wiersz 

wzięłam kredyt 

pomimo niezdolności
i niewypłacalności
naiwna agenda życia
przyjęła zobowiązanie i rozpisała system wpłat
wielu ratalnych odwdzięczeń

choć oświadczenie o kapitale  
było zwyczajnie fałszywe

postaram się go spłacić
chwilę przed tym, nim zniknę



niedziela, 31 sierpnia 2025

Kwiaty nie rosną w cieniu


Zawiedzione zaufanie jest czarno-białe, nie ma już nic więcej do powiedzenia, więc kolor zupełnie zbędny. Mieni się bezbarwnością i odcieniami szarości. Nie smakuje jak gorzki syrop, nie wybucha wulkanem emocji, nie topi w jeziorze łez. Zawiedzione zaufanie rośnie powoli pod oknem, jak niepotrzebny chwast, z którego miały wyrosnąć kępy ozdobnych traw, dalie, werbeny i róże. Nie mów, że znów się miało zbyt wielkie oczekiwania, bo przecież to wyrastanie miało swój cel i nazwę, a w sklepie ogrodniczym nie sprzedawano iluzji. Stało, jak napisano: dalia pełna karłowa, niezapominajka alpejska, aksamitka rozpierzchła. Nie napisano, nawet drobnym druczkiem, że może wyrosnąć zwątpienie, może skarłowacieć nadzieja. A jednak ustrojstwo rosło, biło po głowie serduszkami akceptacji pogłębionych dekoltów, obnażonych nóg i zmysłowo wydętych ust, a może i zestawu wielu tajemnych słów. Kiełkowało przeświadczenie, że bycie jedyną to ściema, bo tak się nie powinno zarastać dopiero rozkwitłych stokrotek, podlewając je jednocześnie wodą z witaminami dla pełniejszego wzrostu. Tak się nie powinno okrutnie kusić i czarować rajem w nich zakochania. Kwiaty nie rosną w cieniu i na północy kłamstw. Kwiaty nie mają szans w rozprzestrzeniającym się gąszczu wątpliwości, nie lubią być zwodzone obietnicą niezwykłości, nie chcą cicho przemykać pod liśćmi niedopowiedzeń. Nie chcą słuchać zapewnień, że i tak są ważne, odmienne, a może i wyjątkowe. Bo wiedzą, że nie są, bo widzą, że nie są, bo czują, że nie są. A przecież wcale nie chciały być jakieś ekskluzywne, obłędnie zachwycające, chciały się tylko pogrzać w jednym promieniu słońca, który mógł je wyciągnąć trochę, troszeczkę wyżej. Egoistycznie chciały nie dzielić się tym promieniem, bo promień, jak lojalność, oswaja zaufanie. I chciały, w niemej cichości chlorofilowych serc, pocieszyć też oko i duszę wprawnego kwiatoholika. Żeby do nich przemawiał, żeby się nawet pokłócił, a potem radośnie pogodził, żeby prowadził dyskusje o wieloznaczności tez, i żeby się wyżalił, że go dziś boli głowa. I żeby nie odbierał pergoli zaufania, nie był niezrozumieniem, nie szastał przywiązaniem. Nie kazał się uśmiechać, gdy boli gradobicie, nie wiązał sznurkiem fikcji, ciasnego udawania. Chciały być dobrym kadrem dla zdjęcia codzienności, dla fotografii spokoju na płótnie bezpieczeństwa.

Kwiat, który nie wyrósł, radośnie nie wypiękniał, nie przebił się przez chwasty - też zawiódł. Stał się niedopełnieniem. Niesprawiedliwą pretensją. Stał się niewykonaniem i srogą porażką natury.

Złożona nieobietnica zamieni go w zeschły liść, jedyny zalążek wiary, że mogło być inaczej.





niedziela, 24 sierpnia 2025

Nadmorskie niemówienie

 


Morze szumiało tak samo, tak samo ścigały się fale i rozbijały z impetem gniewne, pochmurne czoła o podniszczony falochron. Niosłam swoje przebranie w głębokich kieszeniach wstydu, piasek wdzierał się wszędzie, czułam drobinki we włosach i w świeżo wypranych myślach. Ślady, które szły za mną zupełnie nie znikały, byłam już skrępowana tym dziwnym szpiegowaniem, może trzeba je było, wróciwszy, dokładnie i solidnie z mokrego piasku wyzbierać. Mój uśmiech był ułożony, zachowywał się cicho, jak dobrze wychowany, karny, posłuszny szczeniak. 

Mówiłam zupełnie nic, kiedy rozpadał się świat, i jeszcze dosadnie mniej, kiedy zaczęłam układać konfekcję ważnych spraw. Na samym dnie kilka wspomnień, wyżej, w kosteczkę pragnienia, dwie wstążki oczekiwań i szalik możliwości. Poszewka na wielkie plany, które by trzeba strzepnąć, powydobywać puchatość. Ciepły koc lekkich marzeń. Na samym wierzchu odwaga i nowe, z metką, współczucie.

Morze płynęło kojąco, wzbijając kropelki słów, mówiło, że rozumie i że z tej garderoby będzie jeszcze galeria, a może i dom mody, prawdziwy, ekskluzywny. Ale nie uwierzyłam, porządek jest na chwilę i nie jest najlepszym dowodem na braki bałaganów, pozory, jak wodorosty, oplatają kończyny w najczystszej morskiej wodzie. 

Chciałam być z morzem sama, usiąść na ciepłym piasku i oprzeć się plecami o zawsze czuły horyzont, za którym znika słońce, w ciszy i ukojeniu chciałam morzu się spłakać i zasnąć w zmęczonym bezgłosie. Morze, choć dobre w konkursie na poziom decybeli, zachwyca talentem milczenia.
Morze i ja to cisza.
Ludzie to ciągły szum.









poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Nagroda



O co się w życiu rozchodzi?
czy chodzi o długą podróż przez wszelki zakątek planety
w trochę cisnących butach, zbyt małych i nie swoich 
bo nie każdemu pasuje krok przemierzania świata?
czy chodzi o drobne spełnienia, które się przepychają
w kolejce do chwilowych i ciągle zmienianych marzeń
krzywo skrojonych, źle zszytych i całkiem niepotrzebnych?
czy chodzi o dobrą kawę w najulubieńszym kubku
kiedy w porannym pośpiechu, w czerni ciepłego napoju
odbija się złowieszczo wymóg i obowiązek?

kiedy się człowiek budzi na stacji Wielka Połowa
albo w zasadzie już za 
kiedy z bagażu wyjmuje
pękaty portfel zasług
i założywszy binokle - w tym wieku już, wiadomo, 
narząd trwale dodany i funkcyjnie niezbędny -
przegląda w zadziwieniu
rozliczne przegrody zapłat
za jakość swoich zasług wobec zwierzchnictwa świata

i kiedy się potem rozgląda w ostrym, wyraźnym widzeniu
tego, co ma wokoło, w sobie, na sobie i pod
- to nagle radośnie stwierdza
bez żadnych wątpliwości
że w życiu rozchodzi się o to
aby
zasłużyć
na kota


niedziela, 10 sierpnia 2025

Refleksje poKsiążkowe - Katoniela

 


Samoświadomość tkwi w niej jak igła. Praca nad sobą szarpie, czasem wyrywa wnętrzności, a czasem próbuje przytulać, i nawet pozwala na dotyk, ale jedynie przelotny, ledwo muśnięcie palcami po wielce znaczącej paprotce na bolącym ramieniu.  A co jeśli jednak czegoś ciągle nie widzi, jeśli ciągle przesłania jej obraz jakaś nabyta ciemność? Jak wtedy, gdy bezmyślnie klepała paciorki różańca, pilnowała codziennych rozmyślań z grubej, niebieskiej książeczki i wiecznie się biczowała za myśl, mowę, uczynek. Ograniczoność widoku i medytacje rozpaczy, w złotej klatce obietnic. Dotkliwość tego wspomnienia generuje cykl drżeń, i na powierzchni znów płynie lęk, że może ma taką tendencję, taką nabytą skłonność do nie widzenia wolności.


piątek, 8 sierpnia 2025

Jaskółka

 


A w sierpniu kilka dni darowanych, spokojnych, absurdalnie niedostępnych, jak powierzchnia nieznanego jeziora. I kilka pustych nocy, pełnych pęknięć, jak szybkie i bolesne rozdarcia toni, gdy jednym sunącym ruchem przecina ją pędząca motorówka; wydawać by się mogło, że rana jest dotkliwa, a jednak zamyka się spienioną wodą niemalże od razu, i gdy łódź niknie w oddali - na tafli jeziora już całkiem nie ma śladu. 

Cicho kołysze się mała łódka z jasnoniebieskim żaglem, przyglądam się, obserwuję ją spod przymrużonych powiek, jak lekko, prawie niezauważalnie zmienia trajektorię lotu; lotu, bo przecież to niemożliwe, że dotyka powierzchni jeziora, tafla jest gładka jak jedwab, na którym jedynie drobne zmarszczki materiału, bo ktoś nieostrożny zaciągnął w nim jedną nitkę. Mam ochotę chwycić dłońmi z jednej i drugiej strony i wygładzić materiał, wyprasować, zadbać o estetykę odświętnej toni, gdy nagle nadchodzi zmrok, cicho falując szarością;  tuż za nim, odgarniając chmury z brokatu mlecznej drogi, przeciska się z godnością zmysłowy, szarmancki księżyc.
Na małym balkoniku pokoju jednoosobowego, w szczelinie między mocowaniem balustrady a krawędzią posadzki leży nieżywa jaskółka, dostrzegam ją w ostatnim muśnięciu dnia, nie zapalam jeszcze światła, wieczór jest piękny, bezczelnie uroczy wobec tego nieodwołalnie zakończonego życia, i nieodwołalnie zakończonego poniedziałku, znów coś utraciłam, jaskółkę i poniedziałek, ale na tym polega całe pudełko istnienia, ciągle coś z niego wypada, ciągle coś trzeba oddać, wyrzucić, utracić, żeby zrobić miejsce na nowe. Tracimy, żeby zyskać. Bilans się musi zgadzać, przepraszam, jaskółko, nie jestem twórcą pudełka, nawet kontrahentem nie jestem, choć mam je na całe życie, mam na nie abonament, i choćbym nie wiem jak ostrożnie je niosła - nie mogę zapobiec traceniu. Jestem mistrzynią tracenia. Siadam na posadzce balkonu obok garsteczki piórek i pod zasłoną ciemności, która już zawisła nad wodą  przyglądam się temu aroganckiemu, świetlistemu celebrycie, który rzuca snop skrzących iskier na granatową wodę, powierzchnia jest bardziej zmarszczona, iskry skaczą figlarnie pomiędzy bruzdami toni, a ona się mieni magicznie, jak diamentowa droga. Nagrywam krótki film z nachalnego błyszczenia, straciłam jaskółkę, mam za to cyfrowe obrazki zachwytów, zamknięte na zawsze w pudełku. Bilans się musi zgadzać.

Księżyc świeci tak jasno, że niknę w zaślepieniu, i sama już nie wiem, czy jeszcze patrzę na niego, hipnotyzująco uległa, czy już od dawna śpię w białej, sztywnej pościeli.

Budzi mnie wczesny świt, zerkający zza szarej, płóciennej zasłony, wychodzę na balkonik, rozkosznie zaspana i bosa, sąsiednie balkony jeszcze spokojnie drzemią, równe, zielone krzesła sterczą dzielnie na każdym, jak samozwańczy strażnicy. Posadzka jest chłodna, jaskółka nadal śpi snem najzupełniej wiecznym, porzucone wczoraj i ciągle samotne stoliki restauracji na dole poddają się czułym przytuleniom opartych o nie krzeseł. Jezioro jest mroczne, powierzchnia ciemnoszara, wiszą nad nią nisko płachetki bladych chmur, są lekko przybrudzone i jakby w zamiarze kąpieli szukają swoich odbić w niewzruszoności wody.  Słońce na razie w ukryciu, wyjdzie za kilka godzin i obrzuci pocałunkami moje odkryte ramiona, będę czuć te pocałunki przez kilka kolejnych dni. 

Na śniadanie kilka rześkich, pożywnych, smakowitych oddechów, chłód wdziera się do sali, którą próbują ogrzać wysokie stojące lampy, ciepły blask wydobywa spod płóciennych abażurów żółte światło klimatu, nie pasuje do ranka, to klimat wieczornych rozmów, klimat błyszczących oczu i rubinowej czerwieni niedopitego wina. Smak kawy jest nieznany, jeszcze nieoswojony, filiżanka jakaś obca, ale to tylko chwilowe, nikłe, ulotne wrażenie, minie za kilka minut. Wychodzę z kubkiem na taras, po drodze, jak drobny złodziejaszek w koszuli w szkocką kratę zagarniam słodki rogalik, przysiadam na chwilę w fotelu gapiąc się na jezioro, jeszcze zasnuwa je świt, jakby nie chciało się całkiem wydobyć spod kołdry puchatych mgieł. Góry na horyzoncie tkwią w niewzruszeniu, może są tylko złudzeniem, projekcją oczekiwań. Wiklina siedziska jest ciepła, i już zupełnie swojska, jak pusty kubek po kawie. 

Dzień się kryguje i stroi i rzuca zalotne spojrzenia spomiędzy liści jesionów, które się prężą przy drodze, właściwie jest piękny jak róża, zupełnie adekwatnie, bo tuż za progiem hotelu sadowi się sakralność, strzeliste sanktuarium i w nim na włościach Rita, patronka od spraw najtrudniejszych. W krużganku można kupić suszone płatki róż i krówki, cukierki krówki od Rity, podobno uświęcone, do szpiku kości święte jak cała rzeczona Rita. Ofiara dobrowolna, nie mniej niż 20 zł. I różaniec różany, też można kupić, i świece, i wizerunek świętej. Rita nie patrzy mi w oczy, ciężka w kontakcie, w relacjach, nie chcę jej bardziej krępować i zmuszać do rozmowy, więc też odwracam wzrok.  A chciałam ją poprosić, aby wskrzesiła jaskółkę, bo może by się udało nie tracić jej nigdy więcej. W baśniach to się wydarza, to zwyczajowo normalne.

Jak armia białych żołnierzy z bagnetami ku górze kołyszą się jachty żaglowe zacumowane przy brzegu,  pomost siadł na jeziorze i trzyma je na uwięzi, czasem się któryś młodzik, niepokorny, buńczuczny odwróci bokiem do innych, ale dyscyplinują go zaraz burty sąsiednich łodzi i krótka smycz pomościana. Lekka, bezwstydna, nieprzyzwoicie radosna prowadzę niebieski rower przez wąski skrawek plaży należącej do Klubu. Flagi na słupie są trzy, snują się wolno, leniwie, poddając się lekkim podmuchom, chyba smaganiom wiatru, którego tutaj nie ma. Najwyżej jest narodowa, w środku kolejna, żeglarska, i najniżej piracka, barwne chusteczki pożegnań i szczęśliwych powrotów.

Ale gdzie zostawiłaś? W namiocie? Chłopak z wytatuowanym na ramieniu smokiem pochyla się nad drobną blondynką w czarnym króciutkim topie, jaśnieje odkryty brzuch aż do krawędzi szortów. Dziewczyna jest kłębkiem nerwów, natarczywy wzrok chłopaka nie opuszcza jej twarzy, stoją pod gęstą brzozą, drobne gałązki listowia nieśmiało dotykają szerokich pleców mężczyzny. Nie wiem, płaczliwie odpowiada, może wczoraj wypadły mi z kieszeni, kiedy...  Kieszeni, kieszeni, goni mnie to słowo, gdy oddalam się od nich , gdy opuszczam spokojnie orbitę ich smutnych iskrzeń, i już nie słyszę, co mówią, z kieszeni... z kieszeni...W kieszeni mam mały kamyk w kształcie krzywego serca, gdy wypadnie - trochę mi będzie żal, ale nie pierwszy to raz, gdy się utraca serce, każdy ma tę utratę w swoim bilansie strat.

Mknę asfaltowym wałem, szeroka zapora rozwija się jak dywan, rozległe jezioro po prawej, pola i domy po lewej, góry i chmury przede mną. Miasteczko na drugim końcu w głębokiej anhedoni, śpi z półprzymkniętym okiem małego, ciasnego ronda, rzęsy wysokich traw zasłaniają źrenicę. 

Pani tam nie przejedzie rowerem, mówi staruszek, którego pytam o drogę przy małym, wiejskim sklepie, dzieci, które ma pod opieką z głośnym stukotem sprowadzają hulajnogi w dół wyszczerbionymi, betonowymi schodami, powódź zniszczyła mostek, musi pani prosto jechać, na duży most i potem skręcić w taką szutrówkę w prawo. W prawooo! - śmieje się rozbawiony, dotykając mojego prawego łokcia - w to prawo! Śmieję się razem z nim, i do niego, dawno już nie śmiałam się głośno, na skórze długo czuję dotyk pięknej, szorstkiej od pracy dłoni.

Wieczorem, zamykając siebie w ramionach uściskiem ciepłego zmierzchu, który, jak nocny kochanek, tuli się i przymila obietnicami czułości, w kieliszku chłodnego wina próbuję złapać myśl, która się tłucze jak ptak między ściankami szkła. Łapię ją w pierwszym łyku, nie można jej odczytać, nie rozumiem przekazu, a może to ten zmierzch, i ta chwila lubieżna, i to pragnienie spełnienia. Czuję już tylko ciepło i rozmarzoną senność.

W mieście naszpikowanym kościołami kilkanaście stronic książki w kawiarni "Boska", do tego rzeczywiście boska, subtelna, wyborna kawa. Taki grzeszny wagabunda, jak ja, czuje się w tym mieście zasadniczo nieswojo, jednak głód zobaczania każe pożerać zakątki jak słodkie okruchy ciasteczka. Góry na horyzoncie to pianka na świętej kawie, ulotny moment deseru, po którym zostanie już tylko subtelny odcisk ust na porcelanie zachwytów. 

Przemierzam wąskie uliczki, szukam miejsc zapomnianych, zupełnie nieoczywistych, odkrywam szczeliny w murze, zachwycam się jarzębiną, która perłami czerwieni zasłania racjonalność. Widziałaś Fontannę Trytona? Widziałam kamienne nieszczęście uwięzionego pół-boga, który wznosi ku niebu swoje zaklęte cierpienie, i dmie w bezdźwięczną muszlę w ostatnim geście bezsiły. 

Zaczarowany park, ciemna, sierpniowa zieleń, zawiły system zniszczonych mostków, i pierwsze żółte liście. Wracam do mojej jaskółki, to jest nieprzyzwoite, zupełnie nie wypada zapominać utraceń, czasami się to przydarza najbardziej frywolnym szaleńcom, a wtedy trzeba się zmierzyć z wymazaną przeszłością i w swoim oszołomieniu popełniać te same nieszczęścia, po cykliczną wielokroć tracić te same życia, składać te same skrzydła, które były rozpięte, nieskrępowane presjami pod niebem możliwości. 

Patrz, mówi elegancka, starsza, dostojna pani do mniej eleganckiego, równie starszego pana, dwukolorowa hortensja! Pochylają się nad rozłożystym krzewem, gęsto obsypanym pękami zachwycającego kwiatostanu, patrz, powtarza, piękna!

Patrz, mówi dusza, świat!
Patrz, mówi serce, miłość!
Patrz, mówią do siebie drewniane figurki na skwerku przy rondzie. W drewnianych dłoniach trzymają drewniane lornetki, patrz, mówią, choć nigdy nie będą się mogły odwrócić i spojrzeć sobie w oczy. Rzeźbiarz przytulił je razem, na zawsze do siebie i w siebie, w niemej niemocy uczucia. 





wtorek, 5 sierpnia 2025

W-niebo-wiara


 



Można nie wierząc w Niebo, mocno uwierzyć w niebo. 

W bogaty ołtarz błękitu, nocnych odcieni szarości, i całej feerii barw, gdy słońce chowa się lub opuszcza tabernakulum cyklu. Wierzę w zbawienie gwiazd, które już dawno umarły, choć widać ich migotanie. I w odpuszczenie grzechów niepokornym obłokom też wierzę, grzechów zwyczajnych, powszednich, jak z wiatrem figlowanie, w uciechach nieumiarkowanie, i drobne kradzieże puchu, woalu i żakardu. Celebruję msze wschodów i uroczystych zachodów, i pokornie się kłaniam świętości mrukliwych błyskawic. 

Ulewa w akcie pokuty obmywa grzech nieskromności, a śnieg litościwie przykrywa nieuniknione błędy.

I w zmartwychwstanie codzienne bardzo radośnie wierzę, w majestatyczną procesję nieustannej odnowy, na czele której monstrancja, ukryta w zieleni buków, a w niej natura, jak piórko, jak jeden płatek śniegu, który skrzy się przez chwilę i znika w niepojęciu.

Jestem wyznawcą nieba, gdzie mały skowronek archanioł wznosi jedyny prawdziwy hymn uwielbienia życia.






piątek, 1 sierpnia 2025

A czasem zniknąć

 



A czasem zniknąć, rozmyć się, spaść
Tuż za horyzont zwykłych spraw

I w czarno - białym kadrze 
Bez niedopowiedzeń
Bez kłamstw
Bez rozciągania ust
którym już uśmiech spadł
Bez niepotrzebnych słów
Z kieszenią pełną łez 
Niewyjaśnionych
Po których tylko
Na ciepłym policzku ślad

rozkoszną szarością wieczoru
I nikim, i niczym
się stać



środa, 30 lipca 2025

Miniatury lipcowe






Spomiędzy gęstych liści patrzyło na mnie niebo, niesamowicie niebieskie, ale jednak zmęczone. Upalny dzień się nie spieszy i człapie godzinami, i długo każe niebu wisieć płachtą tła dla słońca, tego opresyjnego, bezwzględnego narcyza. Chciałoby się troskliwie odgarnąć białe kosmyki chmur z niezmiennie pogodnego, intensywnego oblicza. Niżej wiatr szeptał trawom i wielce wyniosłym zbożom lipcowe etiudy smyczkowe. Szumiał Vivaldi, i Mozart, i chopinowskie nokturny.
Lato brzmiało kojąco.

***

Z lata utkana myśl, niespieszna w lipcowym upale siedzi w kojącym cieniu rozłożystego marzenia. Czasem się kładzie promieniem na opalonym policzku i całkiem przyjemnie grzeje, a czasem jak pajęczyna opada na gładkie czoło i nie pozwala się złapać, wyplątać z siebie na raz. W deszczu się trochę spłukała, stała mokra, zziębnięta, chciałam ją obejść wokół i zniknąć pod paprociami, ale mnie dogoniła, w promieniach słońca żywsza, intensywniejsza w kolorze. Przechodzę tak z nią długo, zapewne do jesieni i niewątpliwie dojrzeje, jak kukurydza i jabłka. A wtedy ty mi spadniesz w dłoń, jak pierwszy jesienny liść.
 Jak pierwszy.
 Jak liść.
I jak soczysta, gotowa, całkiem dojrzała myśl.

***

A czasem się można zwyczajnie zapomnieć, pozwolić wiatrom rozwiać włosy, przesypać ciepły piasek między drżącymi palcami, wystawić twarz do słońca, a ono skorzysta z okazji i zarumieni policzki. Przez kilka następnych dni stopniowo będzie cichł szum fal, i jeszcze się będą sypać ziarenka piasku z kieszeni, kiedy powoli zapomnę błękity, granaty, lazury, i wszystkie inne nienazwane nadmorskie niebieskości.
O czym myślał człowiek, którego ślad na piasku nieopatrznie zakłócam?
Czy tak, jak ja, na styku wody i nieba szukał powodu by istnieć?

***

Gromadzę oddechy, jak cenne kamienie, oddaję je później w depozyt, nie szastam, oszczędzam. Niektóre zastawiam w lombardzie udawania za odrobinę nadziei.

***

Nad ranem cisza nabrzmiewa, pęcznieje w milczeniu pytań. Lekko się tylko różowi niebem na horyzoncie, w codziennym trudzie wschodu, bo niebo, jak cisza, nieznośnie krępujące, pełne jest dylematów. Gdy cisza pęknie wiosną, wysypią się odpowiedzi, może odszukam w nich swoją, może życie poczeka, wybaczy niedoskonałość i w plątaninie zdarzeń wskaże wątłą podpowiedź.
Podpowiedź na odpowiedź.

***

Zamknąć świat w jednej dłoni, nie pozwolić mu wyciec, nie uronić ani jednego ziarenka zachwytów, nie upuścić oczarowania. Pod szeroko zamkniętymi powiekami pozwolić rozkwitać marzeniom, których nie można zatrzymać. Niespiesznie rozwijać spiralkę świeżutkiej zieleni, która się stanie paprocią, zbyt skromną, by rosnąć wyżej, i zbyt zachłanną życia, by zostać w jednym miejscu.
I istnieć... istnieć sobie powoli, najładniej, jak się potrafi.

***

W wątłych oczywistościach, w drobiazgach skromnych znaczeń, w zachwycającej strukturze kory, w soczewce kropli wody, w drobnych robaczkach liter rozmów pisanych sercem, w pierwszym porannym łyku kawy, w wypranym deszczem błękicie nieba, w niewypowiedzianej tęsknocie.. szukam ogromnych sensów i maluteńkich wątków.
Dla siebie. 

***

Na wszystkie niepokoje, na targane wiatrem nadzieje, na drobne, nieważne radości, na rozpychające się smutki, na szary, zamglony horyzont... - niebiesko-zielone antidotum. Przyniosłam cały zestaw, by zmył je nurt rzeki, wartko płynący strumień, w którym nic nie jest na zawsze, a wszystko jedynie na chwilę, na jeden ulotny moment. W zimnych błękitach krystalicznej wody, skrzącej się w dość oszczędnych promieniach ciepła, ułożone w cudowną mozaikę kamienie spokoju, ulgi, spełnienia i wszelkich dobrych emocji.
Wystarczy sięgnąć, zanurzyć dłoń na chwilę, wytrzymać dotyk chłodu i jedną szybką decyzją zmienić bieg rzeki.
Lub nie.

***

Dobrej nocy, oddajesz się już zapewne objęciom Morfeusza, prostytuujesz się w zmysłowych pozycjach układania w pościeli, ja jeszcze poczytam, oddam się później swojej poduszce, obejmą mnie z czułością wątłe ramiona kołdry.
Morfeusz już zajęty, jest przecież u ciebie.
Śpij. 

Choć...
...rozstanie z Tobą rozrywa mi serce na pół, sen, jak złodziej, kradnie mi Ciebie co wieczór.