Owoce cisu się tłoczą, widowiskowo urocze w swojej trującej, toksycznej, dosadnej niezwykłości.
Czapka z wełny nadziei, szalik spokoju, sweterek bezpieczeństwa i rękawiczki mięciutkie miłością - już można iść w tę jesień.
Owoce cisu się tłoczą, widowiskowo urocze w swojej trującej, toksycznej, dosadnej niezwykłości.
Czapka z wełny nadziei, szalik spokoju, sweterek bezpieczeństwa i rękawiczki mięciutkie miłością - już można iść w tę jesień.
W okularach odbijał się granat, soczysty jak twoja niepewność, z pestkami mojego zachwytu.
***
książka na fotografii: "Sto lat samotności" G. G. Marquez, Wydawnictwo Muza, edycja ilustrowana (L. Rivera)
„Miłość
dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca”
("Mistrz i Małgorzata" M. Bułhakow)
„Ósemka to
cyfra przywódców, władców, ludzi czynu. Jest najpiękniejszą i najpotężniejszą
ze wszystkich wibracji. Symbolizuje siłę, przebojowość, odwagę, ambicję,
pewność siebie. To także cyfra agresji i nieobliczalności”
(źródło: Internet)
Ściana
za miejscem zaaranżowanym na scenę wyłożona była tapetą imitującą stary,
ceglany mur. Nikłe światełka lampek ledowych ukrytych w papierowych kloszach
zwisających z sufitu podkreślały atmosferę kojącego, niemalże zadymionego
ciepła. W sali bez okien panował przyjazny półmrok, drewniane framugi kilku par drzwi,
niskie ławy, kanapa z palet zajmująca całą długość przeciwległej ściany,
wyłożona kocami w kolorach ziemi, wzorzyste włóczkowe pufy na podłodze,
sznurkowe łapacze snów zawieszone tu i ówdzie, delikatnie kołysane ruchem
powietrza przegarnianego z kąta w kąt przez przechodzących słuchaczy – wszystko
to nadawało temu miejscu klimat przepełniony swojskością i przytulnością.
Trwała przerwa, szumiały ciche rozmowy, snuły się pogodne szepty przerywane podmuchami
przytłumionych śmiechów. Ludzie siedzieli lub przemieszczali się w spokojnych
trajektoriach spraw, związanych głównie z potrzebami ciała, nieśli ostrożnie
papierowe kubki z kawą i butelki z zimnymi napojami. Muzyk siedział sam, z
lekko pochyloną w kierunku instrumentu głową, trącał struny gitary, przekładał
kapodaster i wydobywał pojedyncze akordy z korpusu, czule i łagodnie, jak gdyby
na kolanach trzymał dziecko, któremu trzeba poprawić czapkę i zapiąć guzik pod
brodą. Od czasu do czasu unosił wzrok w przestrzeń pubu i uśmiechał się do
widowni, nie przerywając strojenia gitary. W końcu zaczął szarpać struny
energiczniej i układać akordy w kolejną melodię płynącą z krainy łagodności, do
zamieszkiwania której przyznawało się kilkadziesiąt istot zgromadzonych w pubie.
Melodia rozsnuła się cała, opresyjnie zawłaszczając podsufitową przestrzeń lokalu,
radosna, że ktoś ją wypuścił z krainy prosto w ten zimny, ale przekornie
fascynujący świat. Rozmowy powoli cichły, wykonawca przysunął lekko usta do
mikrofonu i subtelnie wybrzmiały pierwsze słowa ballady: „Nie w każdym życiu
znajdziesz czas na kilka niedomkniętych chwil, kiedy pod górę szczęście pchasz,
a ono spada między łzy..”; wersy w mgnieniu oka symbolicznie domknęły czas
przerwy i usadziły ludzi na swoich miejscach, wprowadzając w stan nuceń,
śpiewań, zasłuchań, zamglonych refleksją oczu, bujania ciał, i psotnego
niemalże szybowania myśli, które uciekały z głów pod sufit, prosto w ramiona
tej pogodnej melodii, której już było wszędzie pełno. I nikt właściwie nie
zauważył początku, jednego momentu, kiedy w i tak niegłośnym spokoju nagle
zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że to kontrolowana cisza sceniczna, że tak
stało w scenariuszu – muzyk w natchnieniu rozluźni palce, puści struny, urwie
tekst w pół słowa, przymknie oczy, wypuści w stronę widowni barwny obłok swej
weny, robił tak nieraz, urywał, dopowiadał, łagodził ciężar przekazów
wysublimowanym, inteligentnym żartem. Przez kilka sekund nie działo się nic,
dźwięki umilkły, ludzie z uśmiechami na wyciszonych twarzach czekali na dalszy
ciąg, na słowa, melodię lub śpiew. Dopiero kiedy chłopak osunął się na podłogę,
kiedy upadł eksponując w otwartych oczach wyraz niemego zaskoczenia, kiedy w
przedziwnej konfiguracji bezwładnych kończyn przygniótł niemniej zdziwioną
gitarę, kiedy przewrócił się stojak z tabletem, na którym wyświetlały się słowa
tekstów…, wtedy dopiero rozsypał się chaos, potoczył kulkami strachu po
gładkich powierzchniach ław i wzdłuż etnicznych zygzaków siedzisk. Przez
klimatyczną salę pubu, już nie przyjazną i spokojną, przelewały się fale
krzyków, toczyły ciemne chmury przerażenia i niezrozumienia, dął wiatr złożony
z ludzi, którzy wstawali, siadali, wychodzili, wybiegali. Muzyk leżał na
drewnianej podłodze smutno i nieruchomo, z niewielkiego otworu nad uchem spływała
ciemna krew, tworząc na deskach niepozorną kałużę. Ekran tabletu rozświetlił
się na moment, jak gdyby uaktywnił się automatyczny wygaszczacz, jednak ludzie,
którzy znaleźli się bliżej mogli stwierdzić, że nie, że urządzenie nie chowa
się w stan uśpienia, tylko wyświetla zupełnie nowy tekst. Nie były to słowa
ballady, ani zestaw akordów. Tablet świecił zestawem liter i cyfr słusznej
wielkości, które układały się w napis: „1.6. TAK”.
***
Nie
możesz tego zrobić! Nie w taki sposób, zrozum, to zbyt ryzykowne, zniszczysz
sobie życie! Słyszysz? Słyszysz, co mówię do ciebie?! Nie możesz! Rozumiem, co
czujesz, ale nie pozwolę ci na to! Emma, zatrzymaj się, nie! Słyszała
ten agresywny zlepek słów, ten zapętlający się ciąg głośnych emocji, który miał
związać jej ręce i dopiero co nabytą, świeżutką sprawczość. Gówno rozumiesz,
gówno wiesz - odpowiadała w myślach, nie chciała rozumieć sensu tego
przekazu, bo miała swój własny sens, i oczywiście, że może, dlaczego to ona ma
być zawsze tą gorszą, tą pozbawioną wartości funkcyjnej, tą niekompletną,
niedorobioną, wyrzuconą przez życie poza zbiór sprzętów potrzebnych i
działających, dlaczego ma rdzewieć w schowku między innymi rzeczami, podobnymi
sobie przydasiami, ułomnymi formami ludzkimi bez jednej małej, kluczowej
śrubki, z przepalonym przewodem, urwanym uchem, wyłamanym włącznikiem, z wadą
fabryczną systemu, która nie podlega reklamacji. Nie, to już nie będzie jej
trwanie, zrobiła, co musiała, tym jednym małym gestem uruchomiła lawinę, nie ma
odwrotu, show must go on, a szczęście puka do twych drzwi, czy jakoś tak,
nieważne, ważne jest to, co się teraz wydarzy, a wydarzy się cud, który w końcu
przyniesie jej własna, kontrolowana przyszłość. Biegła ciemnymi ulicami miasta,
przyciskając do siebie białą, papierową torbę. Na szczęście jej nie gonił,
telefon wibrował w kieszeni bluzy, więc przystanęła i drżącymi palcami
przycisnęła wyłącznik z boku aparatu, uciszając go na dłużej. Toczące się
wąskim strumyczkiem łzy rozmazywały światło ulicznych latarni i neonowych
reklam, przez co świat jawił się jako magiczna, świetlista strefa, będąca poza
rzeczywistym wymiarem. Tak, to dobry znak, nic już nie będzie takie samo. I ona
nie będzie ta sama. Szybko przebiegła skwer przed blokowiskiem, przecinając go
w poprzek i wskakując na szeroki chodnik wzdłuż czteropasmowej drogi, cel był
już blisko, jeszcze jedna ulica i znajdzie się na spokojnym osiedlu domków
jednorodzinnych, odnajdzie spośród tylu podobnych ten właściwy i zadzwoni
dzwonkiem domofonu, tak, jak się umawiali, trzy krótkie, dwa długie, przerwa,
jeden krótki. Nagłe, niespodziewane spotkanie z rowerzystą wyjeżdżającym z
zaciemnionej części chodnika sprawiło, że jej serce na moment przystanęło i dokonało
ewolucji akrobatycznej w okolicach płuc, którym na chwilkę odcięto dopływ
powietrza. Krzyknęła, upuściła torbę i uskoczyła w bok, na trawnik. Sorki,
lala – lekko rzucił zakapturzony cyklista i pomknął dalej, zostawiając ją z
nadal niemrawym sercem, któremu do ponownego startu brakowało jednego choćby wdechu.
Idiota – syknęła pod nosem i pochyliła się nad rozsypaną zawartością
torby. Zbierając w pośpiechu i w lekkim półmroku cenne jak złoto skarby o
miękkiej fakturze tkanin trafiła ręką na coś zdecydowanie innego, twardego,
okrągłego, leżało tu, zdaje się, wcześniej, albo ten nieostrożny palant upuścił.
Uniosła płaski przedmiot, płyta, zwykła płyta CD bez opakowania, światło
latarni malowało na niej barwny refleks, przesuwający się podczas ruchu.
Dostrzegła niechlujny napis, ktoś czarnym markerem napisał na niej: „4.NIE”.
Zespół muzyczny? Film? Może to sprawdzi później, a może wyrzuci płytę do
najbliższego kosza, nieważne, pomyślała, szkoda czasu, i nie
zastanawiając się już dłużej wrzuciła krążek do torby, po czym szybkim krokiem
ruszyła dalej. Na trawniku pod krzewem ledwo co rozkwitłej forsycji o soczystym
żółcieniu, niezbyt widocznym w mroku późnego wieczoru, został kaftanik. Bladoniebieska,
niemowlęca koszulka w rozmiarze 56.
***
- Ja
pierdolę, Gruby, to nie był ten, rozumiesz? To pomyłka! Mamy przejebane, Sojuz
nam tego nie daruje! – młody, przystojny mężczyzna, zarumieniony z wściekłości,
miotał się między dwoma przeciwległymi półkami pełnymi książek miejscowej
biblioteki, starając się krzyczeć szeptem, przez co wydobywał z siebie dźwięki
podobne do syku wkurzonej gęsi. Tatuaż z misternym, celtyckim wzorem na jego
szyi nabrzmiał i mienił się czerwono-sinymi kolorami złości.
-
Uspokój się, Tom, nie masz co się rzucać, przecież to w gruncie rzeczy
nieważne, zadanie zostało wykonane precyzyjnie, a jeśli cel się podłożył
niespodziewanie i wypierdolił z pudełka jak jakaś niespodziewanka, to tym
lepiej. Im więcej się uczysz, tym więcej umiesz, młody adepcie szkoły życia – z
podziwu godnym spokojem odpowiedział chudy jak patyk mężczyzna, nazwany Grubym,
pochylając lekko i przekrzywiając przyprószoną siwizną głowę, w geście
odczytywania tytułów książek, przy których akurat toczyła się wartka wymiana
zdań. Erich Maria Remarque, tak, zdecydowanie to był jego pisarz, jego kreator
świata – Poza tym wszystko da się naprawić, a nie, wybacz, mistrz mój, którego
tu dzieła możesz łapskiem swym nieczystym sprofanować dotykając li choćby tylko
okładek, rzekł, że niczego nie można naprawić, „inaczej bylibyśmy wszyscy
świętymi. W zamiarach życia nie leży nasza doskonałość. Miejsce doskonałości
jest w muzeum”, rozumiesz, drogi Watsonie?
-
Gruby, co ty pieprzysz? Jaka doskonałość?! Zajebaliśmy nie tego klienta, co
trzeba! Zapomniałeś już, jakie metody ma Sojuz na tę twoją niedoskonałość,
kurwa?? – Tom z trudem panował nad nieprzepartą chęcią rozładowania emocji
poprzez choćby wyrzucenie wszystkich lektur z półki. Albo przez wyprowadzenie
celnego ciosu prosto w ten arogancko spokojny ryj przed sobą.
Zza
regałów wyłoniła się nagle zgrabna sylwetka atrakcyjnej i niewątpliwie
zdenerwowanej bibliotekarki.
-
Panowie… – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa – bardzo proszę o ciszę, a
przede wszystkim o kulturalne wyrażanie się. Gwałtowna rozmowa panów nie tylko
przeszkadza innym czytelnikom, lecz również demoralizuje obecne w bibliotece
dzieci. Za moment będę zmuszona panów wyprosić… - spojrzała stanowczo, ale i jakby
przepraszająco.
-
Najmocniej panią przepraszam – szarmancko skłonił się Gruby – ma pani absolutną
rację! Postaram się trzymać w ryzach mojego niepokornego towarzysza, on już, w
tej chwili właśnie, postanowił poprawę. Tom! Prawda? Powiedz pani, że
uszanujesz klimat i spokój tego cudownego miejsca?
-
Przepraszam panią, tak, będziemy już cicho – bąknął Tom, z którego nagle uszło
powietrze.
-
Jeszcze raz przepraszamy, aczkolwiek jak mawiał mistrz, przy dziełach którego
aktualnie kontemplujemy naszą niezwykle skomplikowaną sytuację życiową: „człowiek
jest wielki w swych postanowieniach, ale słaby w ich wykonaniu”, więc z góry
przepraszamy również za tę jakże typowo męską słabość woli, nierówną i niegodną
kobiecej sile determinacji, dla odmiany tak pełnej uroku i wdzięku. Czy wobec
tej współczucia godnej niedoskonałości okaże pani zrozumienie i da się zaprosić
na kawę po pracy?
- Jezu
Chryste – szepnął Tom, unosząc wzrok ku górze i dosadnie eksponując własne,
niewątpliwie miażdżące poczucie kompromitacji.
Towarzysz
spiorunował go wzrokiem i uśmiechnął się czule do młodej kobiety. Ta
odwzajemniła uśmiech, oraz walcząc ze wstydliwym zakłopotaniem, rzuciła cicho:
-
Dziękuję, ale nie mogę… - i zniknęła między kolejnymi półkami.
Gruby
spojrzał z naganą na Toma, zabrał z półki „Czas życia, czas śmierci”, nabożnie ucałował
okładkę w miejscu tytułu, i rzekł, kończąc dyskusję:
-
Poprawimy, mój młody przyjacielu! – po czym dziarsko ruszył w stronę stanowiska
do wypożyczeń. Nie zauważył, kiedy z książki wypadła stara, tradycyjna karta
biblioteczna. Pozostający między półkami Tom schylił się i podniósł świstek.
Wolnym krokiem podążył za towarzyszem, z pewnym niejako zdziwieniem zauważając
– choć zupełnie nie znał się na zasadach wypożyczania książek z biblioteki, bo
kto w tych czasach czyta książki? Tylko tacy odklejeńcy, jak Gruby, zapewne -
że zamiast identyfikatorów czytelników i dat, na karcie widniał spory,
poprzeczny napis: „3.
NA MNIE”.
***
Deszcz
ciągle padał, właściwie siąpił, zamieniając szlak w miękki, coraz bardziej
błotnisty trakt. Turysta wyszedł z lasu na zakrzewioną polankę, zostało już
niewiele, jeszcze kawałek kolejną połacią lasu, potem dość stromo kamienistą,
nieregularną ścieżynką, z której dokładnie widać urokliwe Rawki, i już prawie
można stanąć na wypłaszczeniu Caryńskiej, najpiękniejszej połoniny w
Bieszczadach. Zachmurzone niebo i snująca się wszędobylska, wilgotna mgła nie
obiecywała oszałamiających widoków na szczycie, ale nie szkodzi, widział je już
tyle razy, że potrafił sobie wyobrazić każde wybrzuszenie po obu stronach,
każde łagodne zbocze, zacienienie, każdą kępę drzew i rozległe wąwozy krzewów.
W niepogodzie piękno tego grzbietu nie mniej zachwyca i intryguje. Przysiadł na
moment na leżącej kłodzie drewna, która tabunom turystów służyła pewnie za
ławkę, tym bardziej, że widoki z niej były już obłędnie bieszczadzkie i pieściły
spokojem, kolorami pór roku, załamaniami zboczy, odległymi panoramami wszystkie
poszukujące ukojenia głowy, wszystkie zmęczone bieganiem w maratonie
codziennych spraw nogi, wszystkie załamujące się w mniejszych i większych
problemach istnienia ręce. Dziś na szlaku pusto, deszcz zatrzymał wielu
entuzjastów górskiego trekkingu w domach, tudzież w gościnnych kwaterach.
Wspaniale, taki czas lubił najbardziej, pustka, samotność i marzenia o niej. O
niej... W tej samej chwili, zupełnie jakby jego myśli miały magiczną,
telepatyczną moc, w kieszeni kurtki piknął telefon dźwiękiem wiadomości
tekstowej. Szybko wyjął aparat. Jak tam, kochanie? Wędrujesz? Nie mokniesz?
Wpatrywał się w ekran chłonąc zestaw niepozornych słów i miłość zalewała mu
serce. Wędruję, a Ty ze mną. Zostało mi jakieś pół godzinki i będę na
połoninie. Deszcz jest niewielki, chłodzi moje stęsknione za Tobą serce. Wyślij.
Odpowiedź niemal natychmiast. KC. Uważaj na siebie, proszę. Poczuł
zupełnie nie deszczową wilgoć pod powiekami. Twoja troska sprawia, że się
rozpływam. Do później, mój promyczku. Kocham Cię. Nie wierzył, ciągle nie
wierzył, że to się dzieje, wielokrotnie analizował wszystkie okoliczności tego,
jak się poznali, jak od zupełnie pierwszych chwil poczuli hipnotyzującą wręcz
potrzebę kontaktu słowem pisanym, jak od pierwszego dnia wymieniali codzienne,
niepozorne światełka grypsów pełnych ukrytych znaczeń, jak wysyłali sobie
własne zdjęcia, obrazki i śmieszne cytaty, jak przekomarzali się i błyszczeli
oboje ciętymi ripostami, jak witali się rankami, życzyli sobie dobrego dnia, w
ciągu którego i tak muskali się delikatnie opuszkami palców, pisząc na
przykład: Zobacz, jak ładnie już w lesie, jesiennie, albo Jestem w
Biedrze, robię zakupy, potem popiszemy. Ona: Pijesz teraz kawę? On:
Nie, muszę jechać do przychodni. Ona:
Nie szkodzi. Następną pijemy razem.
Następną
pijemy razem. Wieczorem rzucił pomiędzy garścią wielu innych słów, że to mógłby
być tytuł książki, którą by napisał o tym, co mu się w związku z nią, z tą
nieznajomą osobą z Internetu, przydarzyło. Bo się przydarzyło i pięknie, i
przerażająco. Nie byli sami w tym fascynującym związku, oboje w toksycznych
relacjach, związani węzłami przysięgi jak sznurem, bez możliwości rozplątania,
z nikłą szansą na bezbolesne przecięcie. Ale to wszystko się działo, toczyło,
nie było już perspektywy powrotu, chłonęli siebie i od siebie tak wiele, że
zwykłe życie stało się znośniejsze, że telefon stał się poduszką, do której
wiele razy w ciągu dnia mógł się przytulić, która toczyła z nim fascynujące
rozmowy o życiu, o książkach, filmach, która miała poglądy i ciepłe, pełne
zrozumienia spojrzenie na świat. Młodość oboje mieli za sobą, ciągle jeszcze
musieli być rodzicami, zaangażowanymi i aktywnymi, ale pełne energii życie
jakby się kończyło, zaplątani w stagnację, zmuszeni do pozbycia się złudzeń i
rezygnacji z oczekiwań, choć oboje oddali to zupełnie bez walki, nie
spodziewając się już niczego więcej, ponad to, co było, i co powoli sprowadzało
w doliny. Spokojne oczekiwanie na zaawansowaną dojrzałość, i potem, za chwilę -
starość. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już mu się nic dobrego w życiu nie przydarzy,
pojawiła się ona. Ona, czyjaś żona. I on, czyiś mąż. Historia tak
przewidywalna, tak trywialna, tak stara, jak świat.
Zakochałem
się w Tobie. Najpierw w Twoich oczach, a potem w Tobie. Proszę, bądź.
Jesteś
taki mój. Jesteś we mnie. Z każdym dniem coraz bardziej. Zadomawiasz się. W
łazience mojego serca masz już szczoteczkę do zębów, w przedpokoju wisi twoja
bluza, w kąt rzuciłeś plecak. Masz też już ulubiony kubek na kuchennej szafce i
ładowarkę do telefonu wpiętą w kontakt. W moim sercu masz już całkiem spory
kąt, przytulną kawalerkę, gdzie tyle nas razem.
Jestem
Tobą przesiąknięty, cały. Jesteś moją pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem.
Tak łagodnie istniejesz, głaszczesz moje niepokoje, jesteś taka nieinwazyjna,
delikatna, nie wiem, czy można bardziej kochać, chyba już nie. Dobrze, że
jesteś. Dobrze, że będziesz.
A
potem się spotkali, w połowie drogi, w niewielkim hoteliku niewielkiego miasta.
Śmiała się szczęśliwa i radosna, że jest trochę tak, jak w piosence o mężatce,
jeszcze całkiem młodej, która poczuła nieodpartą chęć tarzania się w grzechu,
jak w pierwszym śniegu, i która chciała w mroku hotelowej nocy „obcych ust
lubieżny poznać smak”. Wzruszeni, nie dowierzali, że mogą zatracić się w
spojrzeniach, rozpłynąć w dotyku, w czułym doświadczaniu swojego nawzajem
cielesnego jestestwa, we wspólnym czytaniu uczuć, które wydobywały się przez
ciepłą, spragnioną czułości skórę.
I
teraz jest już tylko gorzej. Lepiej i piękniej, ale gorzej, bo tęsknota bywa
nie do zniesienia, choć jest to mały doprawdy koszt tego, że Bea jest. Po
prostu jest.
Schował
telefon z powrotem do kieszeni i wstał. Kiedy zarzucał plecak na ramię, spod pnia
wytoczył się kolorowy kamyk. Wędrujący kamyk, znał ideę, chodziło o
przenoszenie pomalowanych kamyczków w różne miejsca w kraju i na świecie, i
dokumentowanie ich podróży zdjęciami wrzucanymi na odpowiedni fanpage FB. Kamyk
był niebieski, nie miał żadnego malunku, żadnego motywacyjnego cytatu. Widniał
na nim niezrozumiały tekst: „7. UWODZISZ”. Hm, dziwne, pomyślał, wsunął kamyk
do bocznej kieszeni spodni i ruszył dalej.
***
Chłopczyk
klęczał na jezdni przy nieruchomym zwierzęciu i cicho płakał. Pies odszedł
niemal natychmiast, Lisa wiedziała, że nie ma już sensu zabierać go do
weterynarza. Otwarte oczy Frodo zmętniały, z pyska nie wydobywał się
najmniejszy nawet cień oddechu. Język wysunął się spomiędzy zębów i złożył
płasko na asfalcie, jak bladoczerwona wstążka. Nienaturalnie miękka, bezwładna
szyja pozwoliła podejrzewać, że uderzenie spowodowało przerwanie rdzenia
kręgowego i natychmiastową śmierć. Śmierć, gwałtowne przerwanie linii życia na
oczach zrozpaczonego dziecka. Kierowca po uderzeniu zahamował z piskiem opon, precyzyjnym
manewrem wycofywania ominął leżącego psa i szybko odjechał, nie dając żadnych
szans na kontakt. Zresztą, nie było to teraz ważne, Lisa sama była zdruzgotana
widokiem bezwładnego ciała najlepszego psa na świecie, a musiała jeszcze
spróbować utulić i choćby częściowo poskładać do kupy to ośmioletnie,
zrozpaczone nieszczęście. Pozwoliła płynąć własnym łzom, tuląc jednocześnie
chłopca do boku, ten zaś głaskał łepek i grzbiet Frodo, i próbując pokonać
ściśnięte od płaczu gardło, przemawiał czule: Nie martw się, piesku, zaraz
będzie wszystko dobrze, śpij, musisz odpocząć, zaraz zabiorę cię do domu,
wyśpisz się, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie będzie cię nic bolało,
pójdziemy potem na łąkę i znów się wykąpiesz w strumieniu… Serce Lisy
pękało na pół. Wiedziała, że muszą zabrać się z pustej, póki co, drogi, sam
środek jezdni to nie jest dobry pomysł na przeżywanie dramatu odejścia. Nie
miała jednak sumienia przerywać tej niezwykle kojącej kołysanki dla
przyjaciela, dla najwierniejszego towarzysza dzieciństwa swojego syna, dla psa,
który przeżył z nimi niedawny trudny czas i pełne światła ostatnie chwile,
które pulsowały nadzieją. Pulsowały tak wyraźnie, jak bardzo i wyraźnie nie
pulsował już krwiobieg zwierzęcia. Znów strata, znów jakiś koniec, znów dni,
które trzeba przeżyć, miesiące, które trzeba przetrwać, zmiana, którą będą
musieli przepracować. Ile jeszcze?
-
Chodź… - szepnęła cicho do synka – musimy zabrać Frodo z drogi. Położymy go na
tarasie, na tym brązowym kocyku.
Kiedy
unosiła bezwładne i ciepłe jeszcze ciało psa, odpięła się obroża. Powolutku zsunęła
się w dół, zatrzymując na opakowanej w czerwony trampek stopie Lisy. Wewnętrzna
strona skórzanego paska była zawłaszczona przez kępki brązowej sierści, mimo to
Lisa dostrzegła, że jest tam jakiś napis – skąd się tam wziął? Nigdy go nie
widziała, wcześniej nie było go tam na pewno. Słowo i cyfra, nic więcej: „2. ŁADNIE.”
***
Przez
kilka miesięcy mijali się w korytarzu. Każdego piątku, jak w zegarku, on o 9.55
wychodził z gabinetu psychoterapii, ona zaś, siedząc lub stojąc, trwała w
gotowości na ciepłe wezwanie terapeutki, które następowało równo o 10.00.
Gabinet psychoterapii był wyciszony, w poczekalni zaś eksponowało się radio,
narzucając czekającym muzyczne kawałki rozrywki, ale słyszała czasem jego
głośny śmiech dobiegający z wnętrza pomieszczenia z żółtymi fotelami przy
ścianie i chusteczkami do łez na okrągłym stoliku. Kiedy wychodził, za każdym
razem uderzało ją jego roześmiane, wilgotne spojrzenie, oczy miał chyba
niebieskie, ale to ta wilgoć przykuwała uwagę, jak gdyby ciągle płakał, albo
odwrotnie – śmiał się do łez. Spoglądał na nią, to spojrzenie go wyprzedzało, hipnotyzowało,
czuła je na sobie jeszcze zanim wyłonił się z krótkiego korytarzyka przed
gabinetem. Kiedy już je dogonił swoją postacią, wtedy na twarz wypełzał
uśmiech, w miarę upływu kolejnych tygodni – coraz szerszy, coraz szczerszy.
Mówili sobie najpierw: dzień dobry, miłego dnia, dziękuję, wzajemnie. Potem
już: hej, cześć, powodzenia. Nie zamienili ze sobą żadnego innego słowa, poza tymi
powitalnymi, które były jednocześnie pożegnaniem. Trwali w takim piątkowo - dopołudniowym
porozumieniu, związani tym miejscem i prawdopodobnym podobieństwem doświadczeń,
patrząc na siebie jak na element cotygodniowej terapii, nie znając swoich imion,
nie wiedząc o sobie zupełnie nic. Wychodziła nieraz zapłakana i myślała – o,
mam oczy jak on, gdyby tu siedział, gdyby choć raz pomyliły mu się godziny, wskoczylibyśmy
na kolejny poziom porozumienia. Złapała się na tym, że myśli o nim w ciągu
tygodnia i kiedy w niektóre piątki go nie widziała, kiedy przychodząc kilka
minut wcześniej nie słyszała perkusji jego śmiechu, czuła się w tej sesji
zupełnie niekompletna. Pewnego wrześniowego piątku spóźniła się trochę. Słońce
próbowało kurczowo trzymać się lata i trwać w zaprzeczeniu (delikwent na
psychoterapię), że jesień to przecież nie tu, to zły adres, tu mieszka bóg -
słońce potężny i niezgaszalny, więc żadna przereklamowana siła przyrody nie
wydrze mu mocy rażenia. Pospiesznie wbiegła na schodek przed wejściem, gdy on
akurat otwierał przeszklone drzwi. Stanęła w tej aroganckiej jasności, mrużąc
oczy od blasku, on zaś zastygł w pół gestu, uśmiechnął się znów mokrym grymasem
oczu i powiedział: Hej. Może… dasz się zaprosić na kawę? Zgodziła się
pospiesznie, wyłuskała z torebki notes i wymieniwszy się imionami, numerami
telefonów, oraz kurtuazyjnymi uśmiechami, poszli każde w swoją stronę. Rzucił
tylko: Zadzwonię albo napiszę, jeszcze dziś, i skręcił na parking, ona
zaś pognała przodem, spóźniona jeszcze bardziej na wieczne żłobienie umysłu. Nie
odezwał się tego wieczoru, ani następnego. Mężczyźni!, myślała wkurzona
na siebie za pożalsięboże naiwność, no ale czego się mogła spodziewać, norma, ciekawe,
jak się zachowa w piątek. Nie zachował się, nie przyszedł w najbliższy
piątek, ani w kolejny, i jeszcze w następny też, korytarz ział bezosobową
pustką, żółty fotel nie trzymał ciepła jego postaci, nie było trzymanych na
krótkiej smyczy spojrzeń, wilgotnych przez nieoczywiste łzy. Nie wytrzymała i
pewnego piątkowego wieczoru wysłała mu smsa, krótkie pytanie: Wszystko w
porządku? Pozdro. Cleo z psychot. Po godzinie przyszła odpowiedź: „5.
PATRZYSZ”.
***
Pub
powoli pustoszał, technicy zbierali pozostawione na podłodze i na miękkich
pufach foliowe woreczki, różne przyrządy, elementy odzieży i teczki z
dokumentacją. Młody policjant zwijał żółtą taśmę zabezpieczającą. W głośnikach
Poniedzielski muzycznie przekonywał, że jak się nie ma, co się lubi, to nie
lubi się i tego, co się ma. Profesor siedział przy kontuarze i popijał kolejną
już kawę, próbując ułożyć w myślach, oraz jakoś powiązać, znaleźć tożsamą
przestrzeń dla dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą słów i trzech nic
nieznaczących cyfr, wraz z tajemnicą
upiornej drogi pocztowej przekazu w tle. W zasadzie nawet się nie zdziwił,
kiedy w notatkach z przesłuchania licznych świadków znalazł kartkę ze zwykłego
szkolnego zeszytu, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „8. NIESPOGLĄDANIEM”.
Wiedział, że układanka będzie trudna, a puzzle niepasujące, nie posiadał
wiedzy, ile elementów liczy ta gra, i kto się jeszcze bawi, nie wiedział,
dlaczego wypadł muzyk, istota piękna artystycznie, ludzko przyzwoita i
pozbawiona jakiegokolwiek ogona, który mógłby się za nim ciągnąć z niechlubnej,
ciemnej strony mocy. Nie wiedział, jeszcze nie wiedział, że klocki się
rozsypały, i że się niebawem połączą, a kiedy to się stanie, z obrazka wyłoni
się twarz. Jego własna, nieruchoma, zastygła twarz.
Ala Biała
Tekst nagrodzony w konkursie pt. "Crime Story" na pierwszy rozdział kryminału, organizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Lipnie, w ramach jednego z elementów inicjatywy lokalnej Szkoły Podstawowej w Górce Duchownej.
"- Ile książek! Pan je wszystkie przeczytał?
- Oczywiście, że nie. A po co? Widzi pani, książki istnieją niekoniecznie po to, żeby je od razu czytać. Po pierwsze, to piękne przedmioty, a po drugie, są jak przyjaciele, warto mieć je przy sobie, nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać."
("Różyczka", reż. Jan Kidawa-Błoński, 2010 r.)
I niech się tłoczą na półkach, niech przytulają do grzbietów, niech kopią się po łydkach, niech pochylają ku sobie w wyrażeniu niezgody na tę miejscową niewygodę, lub wyglądają w papierowym zaciekawieniu, niech się kłócą o ważność, niech się radośnie licytują na treść, która cenniejsza, która bogatsza, czy ta ambitna, szumna i wysokiego lotu, czy prosta, lekka i łatwa. Niech się prężą i chwalą outfitem okładek, oryginalnością barw, starannością edytorskiego makijażu. Niech się wyrywają ze stosów na podłodze, niech gardzą równym rządkiem, wysuwając wachlarze stronic i niepokorne rogi poza porządek i równość, niech się chowają i w kilka chwil znajdują, na biurku, na łóżku, pod zmiętą poduszką, niech się wpraszają w gości i narzucają w podróżach, rozkładając w torebkach, walizkach i na siedzeniach pociągu. Niech się rozsypują słowami na wszelkich plażach świata, niech gubią rzędy liter w kawiarniach i pizzeriach, niech się bezwstydnie cieszą nagością całych zdań wystawianych na widok publiczny. Niech się przyglądają emocjom i ludzkim uczuciom, niech obserwują kłótnie, rozmowy, radosne śmiechy i łzy, niech są świadkami tajemnic, chowanych w skrytości serca, i zmian, nie zawsze najłatwiejszych. Niech się przeprowadzają na inne półki, do innych domów, niech życzliwie wędrują w gości, ale i szybko wracają na swój kawałek powierzchni. Niech przytulają w smutkach, niech odwracają uwagę i niech zwracają uwagę, niech chłoną, karmią, sycą, i ogrzewają zmarznięte dłonie.
Niech są. Stałe jak słońce, przewidywalne jak dzień po nocy, jak wiosna po zimie.
Niech są szczere, krzepiące i czułe, jak oczy dziecka, jak wiadomość od przyjaciela, jak cisza letniego poranka.
Niech są jak kotwica, która trzyma mocno w bezpiecznym porcie życia, nie pozwalając wypłynąć dalej, gdy zbiera się na sztorm.
Niech są jak miłość.
Niech są.
Można szeleścić depresją przez wiele miesięcy, nosić ją starą, zniszczoną i
brudną, nie zdając sobie sprawy z faktu istnienia i ze szkodliwości szelestu,
aż w końcu w początkach jesieni, z niewątpliwym zdumieniem zauważyć jej zwiędłą
postać na własnym zgarbionym ramieniu. Próbowała, naprawdę próbowała strzepnąć
ją niepostrzeżenie na jeszcze zieloną trawę, ale przywarła zbyt mocno. Mogła
więc tylko się zgodzić, zaakceptować fakt, pozwolić na zawłaszczanie, i tylko
czasem przesuwać, lekko w górę lub w dół, kryjąc pod włosami, w zagłębieniach
obojczyka, lub obnosić ją czasem w lesie na zamarzniętych policzkach. Zaczęła
się przyzwyczajać, uznawać oczywistość, stały się nierozłączne, depresja i ona,
dwie przyjaciółki w nierównowadze relacji, jedna zależna od drugiej, lecz
niezależne od świata. A świat był, przypominał się ciągle uporczywym hałasem
życia, tupał wielkimi buciorami dni, wysypywał przed progiem przepastne worki
oczekiwań, zrzucał z nieba szorstkie koce dudniących nieprzespaniem nocy. Szły
obie w to życie, krok za krokiem, powoli, depresja z nieprzeniknionym wyrazem
dumnej twarzy, ona - zrezygnowana, trochę oszołomiona, jak gdyby ta przyjaźń
była dlań zaskoczeniem, a przecież nie powinna. Udały się w podróż, niejedną,
przeszły kilka górskich szlaków, które wcześniej zachwycały, teraz zaś ciążyły
na ramionach; do turystycznego plecaka depresja pieczołowicie wrzucała
przydrożne kamienie lęków. A było przecież tak pięknie, słońce dogrzewało,
sierpniowa zieleń nieco już przepalona, przepłukana drobnym deszczem, śniada
jakby i chłodna, wybijała w suchym piasku i szemrzącej trawie etiudy o jesieni.
Potokami płynęły pierwsze opadłe liście. Spokój wylewał się łzami, znaczył ślad
na policzkach i próbował zatrzymać chmur wolne wędrowanie. Chciała wcisnąć w
siebie te łzy, ten spokój, tę ciszę, i pamięć tego zatrzymania, upchnąć w
siebie jak bluzę w przeładowany plecak.
Wybrały się również nad morze posłuchać koncertu życzeń, który morskie prądy
niezmiennie organizowały od wieków, wydobywając z toni zestaw dźwięków
najoryginalniejszego brzemienia w zachwycającej filharmonii wybrzeża. Niestety,
miała wrażenie, że trafiła na jakiś niezbyt ambitny stand up, występ z
playback’u, prezentację żądnego sławy śpiewaka, który był tanią podróbką
bursztynów ze sztucznego tworzywa. Słońce toczyło się po niebie, niżej już
nieco i mniej odważnie, po czym, jak zawsze, chowało się w morzu, rzucając
wstydliwe spojrzenia zza koronkowych firanek chmur. A potem już tylko chłód, i
coraz ciemniej, i szum fal bardziej złowrogi, jakby złościł je mrok i ta
bezczelnie wystawna, codzienna ucieczka słońca.
Kiedy wracały, uświadamiała sobie, że całkiem przyjemnie została oszukana,
że radośnie uśpiono jej czujność na pięć, czy sześć dni. Na zdjęciach widziała,
że ktoś podobny do niej układał na twarzy misterną mozaikę uśmiechów.
Kiedy depresja stała się czulsza, poczuła rozkoszne ciepło niebytu. Dryfowała
z nią na spokojnym jeziorze nieistnienia; wiedziała, że utonie, ale bezwład
otumaniał, uzależniał, senność muskała powieki miękkimi ustami obietnic.
Poddawała się pieszczotom jak spragniona kochanka, depresja szeptała do ucha
czułe słówka, że kocha, że tak trzeba, że się zatroszczy, że to dlatego, że
była zbyt zachłanna, za dużo chciała od życia, że była niepokorna, że widziała
więcej i czuła więcej, że zapragnęła się z życiem nie zgadzać, że kiedy
poszerzała horyzonty to proporcjonalnie zwężała możliwości, że życie w
szczęściu i spełnieniu – nie, to się nie uda.
Że życie w szczęściu się nie uda.
Wtedy otworzyła oczy i uniosła dłoń.
💚
Dobrego zaczytania, wszelacy Czytacze!
Odwagi!
Dzielnego rąk wyciągania ku zaufanym dłoniom pomocy.
I miłości! Czułej miłości do siebie.
Ala Biała
Książki na fotografii:
·
„Być tak naprawdę” M. Gierszewska
·
„Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum
autyzmu” J. Hołub
·
„Dziewczyna w spektrum” E. Furgał
·
„Autentyczna w spektrum” E. Furgał
Spod koca
wystaje tylko stopa, słusznej już, nastoletniej długości. Koc ma kształt
nieokreślony, wypełnienie jest dokładne, ale nierównomierne. Pluszowy, zielony
tobołek lekko drży w kącie kanapy. „Chcesz pogadać? Zostaw mnie. Będzie
ci lepiej, jak to wyrzucisz z siebie. Nie. Jeśli mi nie powiesz, nie
będę wiedziała, jak ci pomóc. Nie można mi pomóc, rozumiesz? To nie
ma sensu! Nic nie ma sensu! Ma sens to, że tu jesteś. Jesteś dla mnie
ważny. Ja się na świat nie prosiłem! Kocham cię, będę w pobliżu, daj
znać, jeśli będziesz mnie potrzebował”. Koc
prycha i transformuje w formę podłużną, z boku, jak koła lądującego samolotu
wysuwają się obie już stopy w czarnych skarpetkach, ustawiają się miękko i
równo na podłodze, i unoszą nieco pochylony tobołek ku górze, a następnie
człapiącym krokiem do przedpokoju i dalej, po schodach, na piętro. Cichy stuk
zamykanych drzwi dowodzi, że istota, której kształt tak fizyczny, jak i
psychiczny pozostaje ciągle w sferze domysłów, teleportowała się do świata
niedostępnego dla zwykłych, średnio i przyzwoicie zadowolonych z życia
śmiertelników. Nie jest w tym świecie sama. W cieple niedostępności i
hermetyczności snują się, biegną, siedzą i leżą istoty człekopodobne, całkiem
świeże, trwające w najprzeróżniejszych formacjach cielesnych. Siedzi więc
skulona i zdecydowanie za chuda istota nieokreślona, przygląda się własnej
pracy, tej niemal artystycznej trajektorii nacięć na obu nadgarstkach; krew,
jak karmazynowa farba płynie strumyczkami, łącząc się w rozlewisko ulgi. Ból
fizyczny istoty nokautuje na jeden ulotny moment neurony wściekłej,
niepozbawionej manii wielkości, patologicznej psychiki. Niedaleko leży kolejny
przypadek, trudno stwierdzić, czy ciepły, czy plastikowy, twarz jest woskową
maską, bo ogrom zła i cierpienia odciął w końcu zdolności ekspresji; co z tego,
że w środku szaleje zgnilizna emocji – twarz pozostaje tarczą, przez zasklepione
pory skóry i nie widzące oczy nie może przedostać się zasadniczo już nic,
bezwzględnie nic więcej. Dość rozproszoną grupką, niezbyt pewnie i niezbyt prosto,
biegną ofiary zaniedbań, skrzywionych moralności, przemocy szumnych placówek, krzywd
przejmująco smutnych, różnych niekochań, nieprzytulań, niewiar i niesłuchań. Ofiary
egzystencjalnej nieważności i okrutnych manipulacji, ale i zwyczajnych, często niewytłumaczalnych,
niezrozumiałych smutków, których nie przepędzono wsparciem. Na końcu kręcą się niepewnie ofiary słabości
ciała i przypadkowych aberracji mózgowych. Zaś w znacznym oddaleniu snują się ci
niewidoczni, zwiewni i przezroczyści, tak bardzo i systematycznie zapominani,
że ich właściwie już nie ma. Strzępki egzystencji idą prosto w ramiona
współczującej, niezawodnej depresji.
Dziwny ten
zamknięty, z całym swym dobrodziejstwem wynaturzeń, świat. Z jednej strony
bezpieczny, w swoim zamknięciu kojący, z drugiej – to świat głębokiej porażki,
upadku ludzkiej moralności i oczywistej troski, świat, który musiał obronić
swoich mieszkańców przed konsekwencjami nie tylko kryzysowych zdarzeń i czasem
niemalże przypadkowych wątłości umysłu, swoistych przypadłości dojrzewającego
organizmu, ale i przed zaniedbaniami dorosłych umysłów - obojętnych, aroganckich, często zepsutych, egoistycznych
i z ograniczonymi perspektywami. Zmuszony był zasłonić przed umysłami, na
których ciąży obowiązek prawny, moralny i ludzki, by te istoty chronić, uczyć,
wspomagać, kochać.
Młodym
ludziom nie jest łatwo. I nigdy nie było. To nie tylko znak naszych czasów –
każda rozwijająca się, dorastająca istota ludzka mierzy się z szeroko pojętymi
bólami rodzenia się w dorosłość. Szaleństwo wewnątrz ciała i w samym środku świadomości
to prawdziwy rollercoaster. Nic nie jest
łatwe, huśtawka zmian buja się bez przerwy, wątpliwości się piętrzą, a karuzela
emocji nie pozwala na jeden słuszny i prawdziwy obraz rzeczywistości. Jeżeli do
tego zamieszania dochodzą niestabilne i błędne systemy opiekuńczo-wychowawcze,
rodzinne, szkolne i rówieśnicze w środowiskach, w których żyją, jeżeli pojawia
się przemoc, jeżeli nie są zaspokajane elementarne potrzeby, jeżeli oddziałują
skutki kryzysu rodziny, a wpływ świata wirtualnego jest zdecydowanie negatywny,
jeżeli młodzi pozostawiani są sami sobie, nie mogą poznać i przeanalizować
wzorców, nie potrafią sprostać oczekiwaniom innych ludzi – wtedy z pomocą rusza
ten alternatywny świat. Nietrudno zauważyć, że choć dla nich przytłaczająco i
paradoksalnie bezpieczny – świat ten nie jest dobry i słuszny, niewyobrażalnie
ciężko z niego wyjść, a przecież trzeba, bo rzeczywistość prędzej czy później
się o mieszkańca upomni.
Książki,
które Wam dziś proponuję do kawy są z rodzaju tych przypominających,
otwierających, poszerzających świadomość. Obowiązkowe lektury dla rodziców, i
zdecydowanie polecane dla nauczycieli i wychowawców. Są przy tym treściowo
bardzo współczesne, dotykają wielu aktualnych problemów młodych ludzi, wskazują
zagrożenia – czasem zaskakujące, zwracają uwagę na powszechność bagatelizowania
niebezpieczeństw w sieci, wszystko to zaś jest czytelniczo bardzo wdzięczne –
rozmowy, wywiady, przykłady, opisy przypadków, profesjonalne i kompetentne
konsultacje i wnioski, wstrząsające zwierzenia.
Nie mają
nikogo innego poza nami, dorosłymi. Jeśli stają u progu wytrzymałości
psychicznej i dane jest im doświadczać dojmującej bezradności - szukają po
prostu sposobu na wylogowanie się z tego świata. Nie pozwólmy im na to - chwilą
uwagi, zainteresowania, montażem jakiejś dobrej relacji, obecnością, szacunkiem,
zrozumieniem, bliskością. Czasem potrzeba pomocy profesjonalistów i zbudowania
całego systemu wsparcia, a czasem niewiele trzeba, aby wyszli spod koca, zdjęli
maskę, odłożyli ostre narzędzie, wstali od komputera, przestali uciekać,
zaczęli mówić, płakać, spać, czuć. Bywa, że potrzeba nam samym najpierw
zatroszczyć się o siebie, naprawić lub wręcz zbudować własne zasoby, pozwolić
sobie na zmiany, które wygenerują nam nasz własny dobrostan psychiczny - i
dopiero wtedy próbować ratować rozbite młode istnienia. Jakąkolwiek drogą
poprowadzi nas życie – niech nowe, zdrowe pokolenie, pełne pasji, wiary,
motywacji, umiejętności i sił kroczy razem z nami, a właściwie – już przed
nami, zbierając po tejże drodze materiał na nowy, lepszy świat.
Książki na
fotografii:
1. „Żyletkę zawsze noszę przy sobie” M.
Gołota
2. „Żyję, czy to mało?” M. Łokciewicz,
K. Karchel
3. „Nie zostawaj influencerem” J.
Strojny
4. „Influenza. Mroczny świat
influencerów” J. Wątor
Lokal jest słabo oświetlony,
nieliczne lampki i żarówki odbijają się refleksami w szkle kolorowych butelek
za kontuarem. Klimat tworzą plakaty, gitary wiszące na ścianach i czarno-białe
fotografie zespołów muzycznych goszczących przez lata na małej scenie pubu. Z
głośników The Rembrandts kojąco szarpią struny w melodyjnym zapamiętaniu,
przekonując, że nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, których znaliśmy. Przetarty
welur kanap w kolorze butelkowej zieleni przyjemnie oddaje energię generowaną
przez czystą radość cielesnego, osobowego zawłaszczenia powierzchni. Nad stołem
przetacza się łoskot śmiechu, snuje się ton rozmów cichych, który przy
krawędziach pytań i zadziwień zapętla się nagle, zaczyna wirować, wydobywając
dźwięki głośnego przekonywania, emocjonalnego wyrażania wątku, który spadł
nieopatrznie. I nic, tylko pobrzękiwanie szkła, te głosy, ten śmiech i ta
muzyka. Dwadzieścia lat później nie zmienia się nic, tylko stół zastawiony
bardziej szkłem i rozmowami, które dojrzały w słońcu minionych lat, rozrosły się
w kiście doświadczeń, zdarzeń, przypadków. Kogoś nie ma, ale ktoś inny ozdabia
pustkę ciekawą indywidualnością, komuś posiwiały skronie, ktoś zmienił rozmiar,
komuś rozlały się rzeki żył na dłoniach, bo przecież życie to nie bajka, i nie
film. I znów wirują słowa radosne, troskliwe, ciche i zawstydzone,
onieśmielone, tuż przy odważnych, bystrych, pękatych dumą i satysfakcją. Skrzą
się pary oczu, jak jeziorka ukryte w sitowiu pierwszych zmarszczek, różowią się
policzki, na ramionach siadają emocje, które zagoszczą tu na dłużej, ołówkiem
wspomnień zapiszą sens i podyktują zadanie domowe – nie zapomnij, nie utrać,
nie zrezygnuj.
Kilka par dłoni w gestach
tętniącej gestykulacji zupełnie nieświadomie rozpina solidny most pomiędzy tym,
co było, a tą chwilą, która trwa; stoją na samym środku mostu, tam gdzie
błyszczy „friend zone”, która wyznacza trend na całe ich życie. Jakiż to był
wspaniały czas, gdy stanowili dla siebie wszystko – nie tylko przyjaciół, ale i
rodzinę z wyboru, byli sobie najbliżsi, razem zmagali się z trudami wchodzenia
w przerażającą dorosłość, razem próbowali się dopasować do układanki oczekiwań
społecznych i jednocześnie nie wypaść z huśtawki własnych, rozbujanych,
niedookreślonych pragnień. Razem rozbijali mury pełne absurdów, buntowniczo
stawali przeciwko zamachom na wolność i niezależność, po czym wypłakiwali się
sobie nawzajem w rękawy zrozumienia, gdy ta upragniona i młoda wolność
soczyście policzkowała ich pełne nadziei plany. Rozbierali się przed sobą z
kolejnych warstw pozorów, prezentując intymność nagą i dużo bardziej prawdziwą,
niż zwyczajowa cielesność. Wyłuskiwali z siebie sekrety i w przypływie frustracji
zdradzali je namiętnie, by się w rezultacie zbliżyć do siebie bardziej. Miewali
uczty bogów, które czyniły z nich wielkich tytanów, po czym żebrali o resztki
złudzeń, mierząc się z depresjami swoich wątłych i delikatnych psychik.
Przerzucali się kłamstwami, czasem ranili celnie z precyzyjną dokładnością, dobrze
wiedząc w jakie bolesne miejsce uderzyć, a potem tulili się do siebie, wiążąc
pakt o nieagresji złotym łańcuszkiem łez.
Na końcu mostu jest dobre
dzisiaj, jest ten sam stolik w pubie i te same wiecznie młode twarze. Fabryka
czasu dodała akcesoria – zmarszczki, kilogramy, bardziej stonowaną paletę barw
włosów, oczu i skóry. Każdy przytargał ze sobą spory plecak doświadczeń,
radości i trosk, sukcesów i porażek; upiększający zestaw lat wygładził
usposobienia i zaokrąglił kanty charakterów. Ciągle jednakowoż ta sama nić
porozumienia wiąże ich pełne uczuć serca, ciągle się znają do granic
niedowierzania i lubią w sobie to samo, choć życie ich rozpięło na różnych
orbitach zadań, w różnych strefach wszechświata. Ciągle stanowią dla siebie te
same cząstki jabłek, nieważne, że nadgryzione i z pomarszczoną skórką.
Przynoszę Wam dzisiaj książki,
których treści nie trzeba przedstawiać. „Przyjaciół” znają chyba wszyscy, tak
jak i spora część istot współczesnych jest w posiadaniu wiedzy o tym właśnie
niepojętym fenomenie kulturowym, serialowym, który wywarł wpływ na ludzi na
całym świecie. Pokazał dosadnie, jak ważny jest czas w życiu człowieka, gdy
najważniejsi są przyjaciele. Ten czas, gdy czując zew dorosłości, rozrywamy
oplatające nas ciasno ramiona rodziców i opiekunów, i strzałą rzucamy się, jak
w ogień, w obcy nam, trudny świat. I tylko dzięki podobnym sobie, zagubionym
idealistom, współczesnym Werterom błędnych autorytetów, Judymom dobrych chęci,
herosom i naprawiaczom wielu społecznych krzywd, jesteśmy w stanie przetrwać,
wspierając się nawzajem na swoich niepewnych ramionach.
A kiedy życie nam już dokopie,
kiedy przyjdzie moment kryzysu, kiedy w ciemnościach wielu nocy i w smutkach
deszczowych poranków, nie wytrzymując oskarżeń, zaczniemy krzyczeć najgłośniej,
jak potrafimy, że przecież: „We were on a break!”, możemy się spodziewać, że właśnie
najpewniej oni zbiorą z podłogi nasze rozbite i brudne zasoby, i klejąc je
własną siłą, miłością, zrozumieniem, zbudują razem z nami zupełnie nową jakość.
Czytajcie i nie zapominajcie o
swoich strażnikach dusz. Ja również dziękuję
- z całego serca dziękuję -moim
prywatnym obrońcom, moim Przyjaciołom.
Książki na fotografii:
·
Matthew Perry „Przyjaciele, kochankowie i ta
Wielka Straszna Rzecz”
·
Saul Austerlitz „Pokolenie przyjaciół.
Zakulisowy obraz kultowego serialu”
·
Kelsey Miller „Przyjaciele. Ten o najlepszym
serialu na świecie”
·
G. Susman, J. Dillon, B. Cairns „Friends. Przyjaciele na zawsze. Ten o
najlepszych odcinkach”
Niechcący spadł mi świat,
wysunął się z drżących dłoni,
rozbił o kant codzienności.
Rozsypał się w drobny mak.
Nie chciałam go pozbierać,
słyszałam tylko ulgę,
i krzyki mew na nieboskłonie.
Mówiłeś, że łąki chustę
szarpałbyś dla mnie za róg.
Szarpnąłeś, a ja upadłam,
pośród wstydliwych stokrotek.
Motyle wiatr bezradności leciutko
unosi,
ponad horyzont twoich powiek.
Wiedziałeś, że czekałam,
choć o mnie nic nie wiedziałeś.
Zostałeś słów murarzem.
Ostrożnie stawiasz nuty na
pięciolinii marzeń.
Ja jednak sama nie wiem,
czy my się jeszcze szukamy,
czy to tylko takie gdybanie.
I gdy tak ładnie na mnie
nie patrzysz,
gdy uwodzisz
niespoglądaniem,
gdy w moich słowach się zaplatasz,
i z samotnością zaprzyjaźniasz -
nie mogę ci powiedzieć,
ile dla mnie znaczysz kochaniem.
Chciałabym tylko na trochę,
na jedną maleńką chwilę,
zatonąć w twoich oczach,
otoczyć się ramionami,
dotknąć ustami twoich ust.
A później przecież
wrócimy do swych żyć.
Jak gdyby nigdy nic.
Fragmenty zaznaczone kursywą
pochodzą z tekstów poezji śpiewanej, w interpretacji Michała Łangowskiego.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
raniąca,
przedziwna,
na wskroś i obłędnie przygodna.
Nie mogę spojrzeć Ci w oczy,
mówisz: nie trzeba, rozumiem,
całujesz moją skroń,
milcząc najładniej, jak umiesz.
Schowałam się w cień Twoich
dłoni,
pod szorstkim kocem powiek,
nic nie mów,
nie jest mi zimno,
pamiętasz?
"Miłość to dobry człowiek".