Obserwatorzy

niedziela, 4 maja 2025

Ta druga


Ciężko opiera głowę na bladej, drobnej dłoni, wpatruje się w bliżej nieokreślony punkt przed sobą i machinalnie bawi się sznurkową bransoletką, którą przed momentem zdjęła z nadgarstka. Ekran telefonu świeci blado, kilka łez zastygło na wyświetlaczu tworząc oryginalną tapetę. Puszcza bransoletkę i znów kieruje wzrok i palec na ekran, przesuwa treść jeszcze raz, jakby chciała tym gestem wymazać żal, wyrzucić rozczarowanie, jakby chciała przesunąć w niebyt, w betonową niepamięć, swój własny wstyd i naiwność, jakby chciała odwołać swoje własne stłuczone, skrzywdzone zaufanie. Kiedy mu napisała to wszystko, czym długo nie chciała się dzielić, i kiedy on wzruszająco, tak ciepło-empatycznie zareagował milczeniem, składając, jak pocałunki, małe, płaczące emotki na jej bolesnych zdaniach, kiedy wydawało się, że słucha, czytając uważnie, słowo po słowie, i ona wyobrażała to sobie, widziała, jak lekko zgarbiony siedzi na szarej kanapie, poprawia okulary zsuwające się z nosa, wpatruje się w telefon trzymany w lewej dłoni, a prawą głaszcze psa, śpiącego tuż obok, przy jego silnym ramieniu, kiedy widziała ten obraz i chciała przez wyświetlacz spojrzeć w jego oczy, mądre, serdeczne, z uczuciem, z wdzięcznością, z radością, kiedy poczuła ulgę, że teraz już wszystko wie i nie będzie musiała tego cierpienia wstydliwie zakrywać, tuszować wielokropkami, małymi zawieszeniami, słowami kiedyś ci powiem... Kiedy to wszystko się stało, nagle piknęła wiadomość z któregoś z social mediów. Nie ten czas, nie pora, musi wyłączyć te durne, irytujące dźwięki, powiadomienia z wachlarza bzdur, odruchowo jednak sprawdziła rozwijając skrót, strona błysnęła kolorem, zdjęciami, obrazkami, infantylnymi znaczkami, i wtedy przypadkiem zupełnym, nawet nie zobaczyła, bo w pierwszej kolejności zwyczajnie to poczuła, że jego oczy są tam, zupełnie obce, obce... wpatrzone w kogoś innego, flirtujące, przerzucające się spojrzeniami z jakąś młodą dziewczyną, która wrzuciła zdjęcie z górskiej, słonecznej wycieczki. Z fotki, jak z przelanego dzbanka wyciekał jej biały, świeżutki uśmiech, garnitur równych zębów i duże, błyszczące usta. Dialog skrzył się jak woda w letnim, leniwym słońcu, igrały przekomarzania, wesoło sunęło w kolumnie radosne roześmianie, pocieszne, swobodne, miłe, a i nie brakło oczek puszczanych luźno w eter, niech widzą followersi, niech się zastanawiają, niech trochę nawet zazdroszczą, niech spróbują dorównać.  Ta sama godzina, W dodał komentarz 4 minuty temu, a ona złożyła w jego ręce cały swój zestaw ran 4 minuty temu. Jak śmieszny pajac z pudełka skoczyła kolejna emotka, W zareagował, czerwoniutkie serduszko zaśmiało się szyderczo siadając pod jej słowami: "dziękuję, dzięki Tobie nie czuję już tego lęku". I jakby tych uderzeń ciągle nie wystarczało, ciągle ich było za mało, piknęła kolejna wiadomość W został oznaczony. Wiedziała, że nie powinna, że się połamie jak patyk, że spadnie w szeroki dół, z którego nie będzie odwrotu, żadnego słusznego wyjścia, ale to wszystko przecież już dawno się wydarzyło, musiała tylko podpisać swój własny cyrograf upadku, zobaczyć to, co już było wypalone w jej sercu, jeszcze bijącym, jeszcze żywym, jeszcze zauroczonym. Jego żona i on, objęci, przytuleni, i feeria barw dusznej sali, i scena koncertowa, uśmiechy, butelki z piwem, szyję drobnej blondynki opasywała tasiemka, czarna jak podkreślenie, jak cienka linia zakazu, jak miękkie, ale stanowcze odcięcie twardych złudzeń, jak wstążka pogrzebowa na pożegnalnej wiązance. Kolejne zdjęcia w galerii, spacer między polami, psy, rzepak żółto kwitnący, i rozświetlone ulice jakiegoś dużego miasta. A przecież pisał, że kocha, że jest dla niego wszystkim, że los, niespodzianka i szczęście, i nie da jej już zniknąć, bo przecież to się nie zdarza, takie porozumienie i taka kompatybilność, taka pokrewność dusz. I kiedy to wszystko pisał, zupełnie zwyczajnie był z nią. Na koncertowej sali, w lesie, i między polami, i w dużym ruchliwym mieście. 

Nigdy nie będzie tą pierwszą. Nie będzie nawet drugą. Już zawsze będzie stała w długim ogonku po szczęście, po okruch zainteresowania, po całkiem malutką miłość, większej jej nie potrzeba, ale i tak musi stanąć, i odstać swoje marzenia. A kiedy prawdziwym fuksem trafią się jakieś resztki wyłuskane przez życie spod lady, to tylko tyle, by przeżyć, dać ciału jeden kęs, do tego jeden łyk i jeden mały talon na bezsensowną wiarę. 

Nic więcej. 




poniedziałek, 21 kwietnia 2025

E-mail do NieBoga 2


From: alutka_15
To: wszechmogący_3
Subject: życzenia na podobno z martwych powstanie


Szanowny NieBoże, 

to znowu grzeszna ja. I znów mam dylematy, na które nie odpowiesz, no ale przecież nie szkodzi, wezmę na siebie, jak zawsze, Twe niedostępne milczenie. Świat huczy na około i różne czyni działania na Twoją boską cześć, bo znów rocznica Twojego podobno wstania. Z martwych podobno wstania. Zatem zupełnie szczerze serdecznie gratuluję i życzę Ci powodzenia w realizacji Twych boskich planów, spełnienia marzeń wszelakich i nieustającej kreatywności w tworzeniu animacji, bo przecież zmartwychwstałeś i czymś tych ludzi musisz teraz sensownie zająć. Wręcz zaangażować. Wiesz, to już nie robi na nich takiego wrażenia, niektórzy coś tam pitolą, że wcale nie Wielkanoc, tylko święto nadziei, święto istnienia i wiosny, pogańska radość życia, które się wiecznie odradza. Prawdziwi desperaci mówią, że to święto człowieka, który ciągle powstaje, zmienia się i trwa, pomimo życiowych dociążeń do bezlitosnej ziemi. Tym, co jeszcze uznają, żeś wyszedł z tego grobu po trzech dniach zgonowania, nudzi się już powoli zabawa w sakramenty, w święta skutecznie i twardo nakazane, a nawet w folklor obrzędów. W nowej globalnej wiosce trendy tworzy nie Twoja gruba i, umówmy się, okropnie nudna książka, tylko net i sosziale, a użytkownicy Twych aplikacji nie chcą już strachu, przymusu i ściemy ze zbawieniem, bo potrzebują doznań, emocji i nade wszystko - kopania dopaminą. Zatem, niestety, będziesz potrzebował nowoczesnego wsparcia i solidnego zaplecza przekonujących argumentów, pomysłów, chwytów marketingowych, meandrowania w sieci nie takiej, w którą, zwąc się rybakiem, łowiłeś niewinne duszyczki. Wieczność się trochę przejadła, bo ileż można naciągać, zwodzić ludzi tym hasłem, którego nie szlifujesz, nie banerujesz, nie reklamujesz w sposób dość atrakcyjny. W dodatku nikt nie widział, nikt nie był i nie testował, a całkiem podobną wizję, z palcem w inteligentnym nosie, stworzy Ci w trzy sekundy rozkoszny ChatGPT. Serio, powinniście się poznać i ustalić warunki współpracy, potencjał widzę solidny i zacny jak ta lala. 

Bo, nie obraź się na mnie, ale ta Twoja wieczność, którą żeś ludziom obiecał, nudna jest i okropna. Niektórzy wierzą, bo wierzą, boją się w swojej próżności, że skończy się piękna świadomość i co dalej, co dalej, gorączkowo szukają ratunku dla swojej zachłannej duszy, która ma przecież trwać, być, istnieć, zachwycać. A ja się pytam: po co? Nażyła się już dusza, niech więc spokojnie zaśnie, ja się, drogi NieBoże, boję tej Twojej wieczności, ja nie wiem, co ja tam będę w niej tyle czasu nie-robić, jak tam się w niej odnajdę, ja nie wiem, co mi pozwolisz czuć, co tam zobaczę i kogo, ona mi się wydaje straszna jak najtrudniejszy egzamin, jak dramat, jak napad lęku, jak koszmar ciemnej nocy. Dlatego ja podziękuję, ja, kiedy się już przesypie piasek w mojej klepsydrze, kiedy miękko upadnie ostatnie zmęczone ziarenko, chcę zamknąć oczy i zasnąć, sen jest przecież wspaniały, jest dobry, kojący, łagodny. Chcę sobie mięciutko wpaść w mój całkiem prywatny niebyt, to mój wykupiony kwadrat, mój kawałeczek nieżycia, cichego nieistnienia, w którym byłam sobie tak ładnie przed własnym urodzeniem.

I niech na pożegnanie przyjdzie tylko garsteczka, proszę, niech się nie zbiegnie tłum przypadkowych przechodniów, bo przecież z większością znajomych mijamy się tylko cyklicznie, niech oni nie czują potrzeby pokazowych pożegnań, niech mistrz ceremonii powie, że żyłam całkiem dobrze, i niech mi puszczą na koniec jakąś konkretną muzę, coś ze Scorpionsów, albo Bryana Adamsa, albo Michała z Ciszy, tak, to wystarczy.

A jeśli jednak się zdziwię, jeśli jednak zobaczę na własne martwe oczy, i jeśli się przekonam, że coś tam faktycznie jest, że idę gdzieś jednak dalej, to niech to nie będzie na pewno Twoje przewrotne, smutne i rozpaczliwe, egzaltowane niebo. Sorry, nie moje klimaty.

Zatem z okazji Twojego celebryckiego święta -  raz jeszcze z serca Ci życzę ogromu najlepszości, niech Ci się wiedzie i szczęści, bądź dobry dla ludzi, proszę.

NieTwoja

A.



sobota, 19 kwietnia 2025

E-mail do NieBoga 1


From: alutka_15
To: wszechmogący_3
Subject: Uszkodzony sterownik\reklamacja

 

 Drogi NieBoże, 

piszę do Ciebie znów, uparcie i wytrwale, choć wiem, że znów nie doczekam sensownej, właściwie żadnej, Twej boskiej odpowiedzi. Może moje maile do Ciebie nie dochodzą, może giną gdzieś w ciemnej, ciasnej i nie serwisowanej wieczności, może nastąpił jakiś sending error albo message reception error, no nieważne, zapiszą się w roboczych i wyślę ponownie, jeśli zechcesz aktualizować swoją firmową domenę i staniesz się dostępny dla szarego człowieka, by nie powiedzieć - grzesznika - jak ja. A właśnie, bo z tym mam poważny problem techniczny, stąd moje ponowne i uporczywe próby kontaktu z Twoją niedostępnością, otóż niestety nie działa u mnie sterownik od grzeszności, jakoś nie chce się łączyć z Twoim serwerem zasad, nakazów i zakazów. Odnoszę takie wrażenie, że jest on zupełnie zbędny, ten serwer i jego dość znaczący system przewrotnych blokad, nie zgadzam się też zupełnie z tym, co powiedziałeś ludziom - że jest on jedyny, słuszny i niepodważalny, że tylko łącząc się z nim, zyskają najlepszą jakość życia, że tylko on wyznaczyć im może prawidłowe nawyki istnienia. Pokusiłeś się również o, umówmy się, słaby i tani chwyt work psychology, że tylko wiara w Ciebie, i tylko praca dla Ciebie, i tylko raporty Tobie wysyłane dadzą ludziom wymierne korzyści najwyższych, niebiańskich wręcz, lotów. Dorzuciłeś do tego dodatek motywacyjny w postaci odpuszczenia grzechów, a najwytrwalszym obiecałeś miejsce w zarządzie, tuż przy swojej prawicy. Wydawało Ci się, że to dotarło do wszystkich, że dostosowanie się mas jest tylko kwestią formalną, że nie ma takiej opcji, żeby coś było niejasne, wątpliwe, niezrozumiałe.  A jednak, jednak nie. W swojej pysze i ignorancji umknęli Ci buntownicy, którzy nie dali się nabrać na Twoje łaskawe motto: "człowiek ma wolną wolę", bo wiedzieli, że Ty tej woli wcale ludziom nie dałeś, i nie zauważasz odcieni szarości pomiędzy bielą Twojej boskości, a czernią zwykłego życia. Buntowników miejsce w zarządzie nie kusi. Buntownicy nie widzą w Tobie lidera. Buntownicy są przekonani, że Twój system zasad, nagród i kar, Twoja koronkowa robota manipulacji nie jest dobrem tego świata, a bywa wręcz przeciwnie. Buntownicy wiedzą, że człowiek rodzi się z natury dobry (a wiesz, że są nawet badania naukowe, które temu dowodzą? Doczytaj!), i kręgosłup moralny tworzy się, całe szczęście, nie tylko wtedy, kiedy wierzy się w Ciebie, i pracuje dla Ciebie. Dobro jest pojęciem o wiele szerszym, niż Twoja największa, najbardziej próżna wielkość. 

Dobro jest ludzkie, nie boskie. Dobro wypływa z człowieka, nie z jakiegokolwiek systemu wierzeń. Dobro, choć wszechmogące, jest niezwykle proste, i zawiera się w prostym zdaniu: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.

Dlatego, drogi NieBoże, nie będę naprawiać mojego sterownika od niewinnej grzeszności. Będę sobie grzeszna, i będę sobie dobra na swój własny sposób, nie potrzebuję do tego tabelek, Twoich wykresów i listy dusznych zadań, będę szła dalej przez życie, tak sobie zwyczajnie lubiąc, równie banalnie nie lubiąc, a może nawet kochając. Pozwolę sobie być sobą, i nie chcąc być korpoludkiem, będę sobie rolnikiem, będę uprawiać ziemię mojej radości życia. 

Do nieZobaczenia

A.



piątek, 18 kwietnia 2025

Miniatury z Mistrzem

 


Gdziekolwiek jesteś - bądź

Spleć z moją swoją dłoń

Złap w locie pierwszą łzę.

Reszta się jakoś rozpłynie

Strumieniem

Lub we mgle.

*************************

Schowałam do szuflady nowiutki zestaw lęków, niepotrzebnie kupiłam, zanim dowiózł je kurier przestały być potrzebne. Postanowiłam nie dziergać kolejnego kocyka zwątpień. Uszyłam sobie kołdrę z czarnych dźwięków zaskoczeń, z lamówką fascynacji, z zakładką niewiadomych, które nie będą się pruć nitkami rozczarowań. Ciepło mi pod nią i cicho, uskuteczniam znikanie, które już nie jest nicością.

************************


"Miłość dopadła nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca i poraziła nas oboje od razu" powiedział Mistrz do Iwana. Przyglądam się Mistrzowi i szukam w jego szaleńczo obłąkanych oczach siebie, bezsennej, bezradnej i ciągle, ciągle zbyt słabej, by choćby próbować być Małgorzatą. Nie jestem wystarczająca nawet dla mordercy. Nie umiem czuć w sposób zupełnie oczywisty, nie ufam własnym myślom, zmalałam, nie dosięgam do rozmów pełnych subtelnych znaczeń, nie staję na wysokości kochania, choć wspinam się na palce i tak bym przecież chciała. Małgorzata to ja, choć ciągle jej we mnie za mało, a za dużo mnie samej.

***********************

Po prostu się schowajmy, tak jak się chowa sweter do ciemnej, pachnącej szafy, jak chowa się polna myszka w plączących się źdźbłach suchej trawy, jak znika słońce na horyzoncie mrocznej powierzchni wody. Ukryjmy się jak dzień, który nazywasz dzisiejszym, a nim się dwa razy obejrzysz, staje się jakimś dziwnym i obco brzmiącym wczoraj. Ukryjmy się jak łzy, które wycieram ukradkiem, żeby ich nie wystawiać na widok okrutnie publiczny i nie obnażać swych wątłych, wychudzonych słabości. Zniknijmy jak tęcza, po której nic nie zostaje, a przecież istniała tak ładnie. Ukryjmy się pospiesznie w swoich bezpiecznych objęciach, tuż pod zmarszczonym gniewnie czołem wielkiego świata, który zabroni nam być. Krople troskliwej rosy błysną nam w słońcu rankiem i zmyją poczucie winy, gdy zachwyceni sobą nie wypuścimy się z rąk.



niedziela, 13 kwietnia 2025

Miniatury wiosenne



Przeze mnie wiosna się spóźnia, zatrzymał ją mój lęk i systematycznie tkane siatki niedowierzań, wpadła w nie jakoś w marcu, a nie, to był chyba luty, i gdy się w końcu rozkosznie wyplątała, szybko zabrała szal z rannych mgieł i wybiegła nerwowo, zapalając po drodze zaspane, niemrawe słońce. Lekko stuknęły drzwi na korytarzu przedwiośnia, słychać było jej kroki, gdy czółenkami w obcasach wybijała etiudy piegowatych obietnic. Wie, że już nie ma czasu, więc szybko stawia nogi z żyłami drobnych gałązek, na których ledwo pączki, bez perspektywy rozkwitu. Łaskawą dłonią, zdyszana, zmęczona, rzuca w kąt przebiśniegi, rozkłada od niechcenia kwiatostan drzew owocowych, ustawia na baczność żonkile i wątłe tulipany. W lesie pomazała świeżą zielenią mchy, które już rozochocone nabrzmiewały wilgocią, musnęła też szmaragdem pojedyncze ździebełka traw, które się jeszcze siłują ze zbutwiałymi liśćmi. Przepraszam, nie powinnam jej mówić, że ma poczekać, bo ludziom niespieszno jeszcze do zmian, jeszcze wolą się żalić zimowym wczesnym zmierzchom, jeszcze nie pochowali kożuchów beznadziei, jeszcze nie posprzątali swoich chłodnych uprzedzeń, nie odśnieżyli poczucia winy składanego w hałdy, regularnie, co dnia, nie otworzyli okien w głowach, żeby uwolnić myśli i wpuścić do środka nadzieję. Przepraszam, bo to nie ludzie, to ja, to ciągle niezmiennie ja.  

Wiosna biegnie spóźniona, a we mnie rosną stokrotki. 

*******************************************



Na gładkiej krawędzi kubka subtelny odcisk twych ust, i ciemny, nieznaczny ślad po nikłej kropelce kawy, zatrzymanej w bezruchu, kończącej swój ruch jak kropka na końcu pierwszego zdania. Twoja sportowa bluza rozwieszona na krześle, czekająca razem z pytaniem, które zawisło nad stołem. Twój wzrok na mojej niepewności, ciągle odświeżanej, bo pewność się wiecznie zawiesza. Twój szept niesłyszalny, który zestawem akordów, kombinacją muzycznie właściwie niemożliwą i brzmieniem jednostek zupełnie niezmierzalnych, rozbija atomy winy, brzęczące w mojej głowie. Spadają drobinkami w świeżo zieloną trawę, na której rozłożyłam kraciasty koc, stary i połatany niespełnionym marzeniem o szczęściu. Pytam, czy jesteś zmęczony, i czy idziemy spać, a ciebie przecież nie ma, i nigdy nie było, choć moją drżącą dłoń schowałeś w swojej, ciepłej, zamykasz mnie w czułym spojrzeniu, a ja się otulam tobą jak kaszmirowym kocem.

**********************************************

Nie powinieneś mnie kochać, i nigdy tego nie mów, nie jestem materiałem, z którego można uszyć kogoś do zakochania, nie będę mogła załatać fabrycznie felernego, zepsutego serca, którym chciałabym rozpaczliwie zatrzymać twoją miłość. Nie wiem, jak się obchodzić z twoim kojącym ciepłem, grzeję się nim ostrożnie, skrycie i w tajemnicy, podchodząc małymi kroczkami, ale ciągle gotowa do dramatycznej ucieczki, gdybyś mnie zauważył. Pozbierałam odłamki nadziei, które upadły na drogę, gdy swoim brązowym spojrzeniem rozbiłeś pancerną niewiarę. Nie umiem ich trzymać, boję się zepsuć je bardziej, nie znam zupełnie systemów trzymania i pielęgnowania różnych stanów nadziei. Jestem w  tym bardzo niezręczna, niechcący wszystko psuję, a tu delikatne tworzywo, jak cenna porcelana, która jest najpiękniejsza w swojej cieniutkiej kruchości. Odkładam je na trawę, po cichu i ostrożnie. Dla siebie zabieram jedynie patyk z tej samej drogi. Narysuję nim serce, jak wszędzie, to przecież nic nie znaczy, to tylko przewrotny symbol obłudnej niemiłości.



*******************************

A kiedy zapadasz się cały w poduszki dobrego snu, kiedy wirują przez chwilę drobinki Twojego oddechu, po czym spadają spokojnie na wygładzony policzek, kiedy scrolluję rolki Twoich zwyczajnych marzeń i szukam w nich nieustannie czegoś dla siebie i siebie, kiedy zakładasz za głowę ramię pełne obietnic i sunę po nim łagodnie swoim ciepłym zdziwieniem... Kiedy śpisz całym sobą, ja budzę się z rozczarowań, i oczy szeroko zamykam, żeby zatrzymać tę noc i nie dać jej wyciec z siebie jedną bezradną łzą. 

piątek, 28 marca 2025

Miniatury - ja


Niepokoje zanoszę do lasu. Zbieram je najpierw z podłogi, z ciepłych pofałdowań kołdry, wytrzepuję z mokrych od łez poduszek. Niektóre zaległy jeszcze na dnie filiżanki z kotem, albo skaczą po kartkach porzuconej, niedoczytanej książki. Upycham je po kieszeniach, niektóre wskakują na barki, te są najcięższe, zaczyna się mój survival, muszę się z nimi zatargać, zabiec je tempem niespiesznym, zanieść ciałem i wzrokiem, wiecznie wilgotnym, nieostrym.

Las je odbiera troskliwie, cierpliwie i w ciszy, wchłania w mokrą ściółkę, upycha w wydrążone pnie martwych drzew. Nie potrafię pozbyć się wszystkich. Są jak strzępki, jak wystające nitki, które lekko tylko pociągnięte, w szalonym tempie prują całą tkaninę.

Wracam kojona lekkością, dźwigając ciężar łez.


********************************************


Kiedy zamykam oczy, żeby znów niedosłyszeć, nie widzieć i nie doczuć do końca, szczelinami pękniętego serca wpływa do środka strumień codziennych stokrotek. Nie wiem, co z nimi zrobić, boję się je upuścić, rozsypać, skrzywdzić i niezaopiekować. Wiem, że nie mogę ich zatrzymać. Ta chwila, gdy są ze mną i we mnie, przytula. Fascynuje. Tęskni. Boli.


*********************************************


Rosnąca kula doznań zbiera po drodze wszystko, co napotka jej trajektoria toczenia, doklejają się rozczarowania, poczucie wielkiego ubocza, samotność w tłumie, samotność marzeń sennych, samotność marzeń, samotność nierozumienia. Kula podskakuje na wybojach, pęka w miejscach uderzeń, mimo to przyjmuje kolejne warstwy. Działają jak klej. Jak beton. Jak wieczne więzienie doznań, w których jest ciasno i duszno. 

Kula nie jest wiecznością, cóż to za ulga i obietnica oddechu, rozpadnie się u stóp zbocza, nie mogąc już przyjąć więcej, i pozbawiając się siły napędu. Pęknie. Rozkawałkuje się i rozprzestrzeni. Ale oddech..., oddech, zamknięty w strachu nie będzie mógł się uwolnić. Strach to nie kula. To czasoprzestrzeń. Wielka w swojej małości, okrutna w ograniczeniach, bezwzględna w konsekwencjach.

Nie wiadomo, jak dalej żyć z tym rozpadem, nie wiadomo, gdzie być, jak być, kim być.

Wiadomo, jak dalej nie żyć, i wiadomo, kim nie być. 



*********************************************

Optymizm? 

Chyba nie znam, nie miałam przyjemności. Gdzie mieszka?



poniedziałek, 24 lutego 2025

Miniatury spadłe jak liść



Nie zgub mnie w zabieganiu, nie upuść w codzienności, nie zapomnij wyjąć z kieszeni, kiedy już wrócisz do domu, ale zostaw przy sobie, gdy zrobisz sobie kawę i siądziesz na kanapie. Nie zapomnij pokochać każdego ranka na nowo, kiedy życie nam podaruje kolejny dzień miłości, i postanowi nie zatrzymywać czasu, bo płynąc dalej i szybciej troskliwie wyszlifuje ostre krawędzie ciężarów.

*******************************************

Jakoś się trzeba pozbierać z tych różnych codziennych rozsypań, z nieplanowanych rozproszeń, z rozlań i w deszczu rozmazań. Zebrać siebie z czułością w ciepłą i mocną garść, choć by się siebie niezręcznie przesypywało między palcami i siebie gubiło natychmiast w dywanie jesiennych liści. Choć by się nie potrafiło siebie zatrzymać w całości. Trzeba te resztki siebie, z troską i zrozumieniem, jak najszybciej zawinąć, w kostkę albo w rulonik, i schować do kieszeni. I mieć siebie przy sobie. 

******************************************

Zebrać kilka westchnień nad rozbudzoną rzeką, odszukać w resztkach śniegu bezwstydnie dobre myśli, złapać promienie słońca, wystarczą zaledwie dwa, i schować do kieszeni. Uwolnić motyle nadziei, gdzieś przecież są, ukryte i niebezpieczne, jak słodka tajemnica, jak grzech, jak zakazany owoc, jeszcze nie całkiem dojrzałe w kokonach wiecznej zmiany. Nie bać się, to na początek. Nie bać się iść coraz dalej. Taki jest plan na wiosnę.

*********************************************

Za jedną małą chwilę, zanim świat się zatrzyma i pozwoli być, może pozwoli nam być. Za jedną małą chwilę, zanim zapadnie noc pełna znaczeń, nieśmiałych sączeń myśli, które wypłyną w ciepłym dotyku dłoni. Za jedną małą chwilę, zanim uniosą się mgły w wilgotnej gęstwinie lasu. Zostańmy w nieprzyspieszeniu, w na-nic-oczekiwaniu, w na-trochę-poczekaniu. Pójdziemy za chwilkę.

*********************************************

Tyle złota w całym lesie! Trzeba się napatrzeć, nachłonąć, nacieszyć, zanim wiosna wybuchnie szmaragdami, rozsypie jaspisy, turmaliny, ametysty na świeżych paprociach i młodych listkach olszyn.

*********************************************

W twym bezsłowiu mnie kochasz, gdy słyszę ciszę od ciebie, zapewniasz i zatrzymujesz pięknem słów w pół słowa. I pytasz, pisząc, czy tak, a ja już nie piszę, tylko zupełnie poszłam. Gdy wrócę, będziemy dalej ogrzewać swoje liczne dzień dobre i senne dobranoce, pomiędzy którymi rozkosznie się będzie przeciągał zmarnowany czas na razem sączoną kawę, pamiętasz, następną pijemy razem, złapaną w sieć krótką chwilą, której tak szybko nie ma. Między nami nie mówiąc. 

*********************************************

Nieidealnym ciasteczkom tak naprawdę jest łatwiej. Mogą sobie poistnieć zupełnie bez wymagań, bez zbędnych oczekiwań, bez konieczności czekania na swoją kolej do lukru, bez przepychanek o podium w konkursie na wzór i posypkę. Mogą się schować w tłumie i niezauważone cicho śnić swoje życie, swój słodki, miodowy sen. Nieidealne ciasteczka ktoś szybko odłoży na bok, a one się znajdą natychmiast, połączą w korzenny team, w ułomną, pękniętą drużynę. A może i nawet w miłość.

**********************************************

Chciałabym stworzyć długą opowieść o nas. Nakreślić każdy dzień, z entuzjazmem opowiedzieć ci o mokrych liściach dębu, które tak pięknie błyszczą w świetle dnia, spróbować opisać kolor nieba, kiedy słońce zachodzi za lasem, dłonią wskazać ci ścieżki w zagajniku, w którym się zawsze gubię. Chciałabym ci opowiedzieć o nas, gdybyśmy byli. Gdybyśmy mogli być.

********************************************

W suchym, brązowym dywanie ciągle się zawierusza, przegarniam pachnącą ściółkę, odkładam na mały stosik złote, dębowe liście i ciągle zielone igliwie, i ściskam w palcach zepsute, zgubione przez jesień szyszki. Gałązek nadziei nie widzę, jeszcze bardziej nie czuję. Ciężkie, ponure niebo wchłonęło świeżą zieleń, patrzy z góry na tych, którzy podnoszą bunt. Trudno. Poszukam jeszcze jutro. Na lekko zziębnięte policzki spadają pierwsze krople tęsknoty.

*********************************************

W szczelinie złotego liścia na moment zapłonął świt. Nim zgasł, zdążył rozpalić myśl. Nim zgasł, zostawił obietnicę. Nim zgasł, rozsnuł się dymem ogniska, rozpalonego w ciepłą, czerwcową noc w ogrodzie niespełnienia, tuż przy bieszczadzkim domu. Mieszkają tam marzenia. Nic więcej, nic ponad.  




niedziela, 19 stycznia 2025

Miniatura z Matcha Talks w tle






Grasz znaczonymi kartami, ale i tak przegrywasz. 

Pękają tamy przemyśleń i sypią się odpowiedzi na bardzo ważne pytania, mówisz - to nic, ja przecież nie wiem nic. Ukrywasz w dłoniach wrażliwość, lekką jak piórko troskę i aksamitną empatię, mówisz - drobnostka, ja wcale przecież nie. Wieczorem dziergasz słowa przy słabym świetle lampy, śmiga szydełko natchnienia, ścieg jest ładny i zgrabny, kolory dobrane z gustem, na twoje kolana spada zachwycająca miękkość wyrażeń, przesuwasz dłonią po nienachalnej perfekcyjności przemyśleń, i czujesz pod palcami konsekwentną naturę przekazu, który utuli, pocieszy, ogrzeje, jak chciałaś. Jaki ładny koc - powiedzą, okropny - odpowiesz. Zatrzymujesz w kadrze swój wzrok, swoje ciepłe i gładkie usta, niesforny kosmyk włosów plączący się przy skroni, i pasmo, które kolejny raz uciekło spod kucyka, spoglądasz w swoje oczy, widzisz w nich i łagodność, i lęk, i wieczną senność marzeń, z niesmakiem przesuwasz opuszkiem po kilku wersjach obrazu, wybierasz najlepszy. I czujesz się jak oszust, przyglądasz się jeszcze uważniej, bo chyba tak nie wyglądasz, za dobrze wyszło, nie chcesz być swoim własnym fotograficznym filtrem, chcesz wybrać ten najgorszy, ten niedoskonały, ten krzywy, ułomny obraz, z lekkim cieniem na czole, z siateczką zmarszczek w kącikach oczu, bo tak, bo przecież to jest ci chyba bliższe, i bardziej adekwatne w twoim odczuciu prawdy. Jesteś dla mnie ważna - nie kłam. Pomogłaś, dziękuję - nic nie zrobiłam przecież. Istniejesz tak ładnie - bzdura. Ogarniasz, trzymasz pion, walczysz - nieprawda. Masz ładne spojrzenie - no nie. Jak pięknie się rozwijasz - no przecież stoję w miejscu! Twój kot cię kocha, i psy, i wróbel, którego wczoraj wyplątałaś z gałęzi, drżąc o jego słabe, wystraszone serduszko, bardziej niż o uwięzione pazurki - poproszę bez przesady. Dobra mama z ciebie - żartujesz, te dzieci to przyszłość psychoterapii.

Nie czujesz się estetyczna. Nie jesteś wystarczająca. Nie umiesz być swoją własną dobrą, krzepiącą myślą. Z zażenowaniem odwracasz wzrok, gdy siebie spotykasz w lustrze. Odtrącasz swoje dłonie, kiedy próbują leciutko muskać ciągle gładkie ramiona. Sznurujesz sobie usta, którym się wyrwie zdanie, a może nawet i dwa. Bojkotujesz uśmiechy, bo nie wypada, nie warto. Dotkliwie odczuwasz, że nie ma już możliwości, nie będziesz wersją siebie, lepszą, najlepszą, żadną, bo ciągle będziesz cieniem swych własnych oczekiwań, które, jak metalowe ćwieki, na skórę nabił ci świat.

 I czujesz się jak oszust, czujesz się jak oszust, czujesz się jak...

Znasz? 







************************************************************



Nazywam się Julia Izmałkowa i całe życie cierpiałam na chroniczny syndrom oszusta.

Aktem największej odwagi wciąż pozostaje samodzielne myślenie.
Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeżeli nie jest otwarty.
Czasami to nie ludzie się zmieniają. Czasami to maski im spadają.
Nikt nie umiera jako prawiczek. Życie pieprzy nas wszystkich. 
Świat bardzo cierpi. Nie z powodu przemocy złych ludzi, ale z powodu milczenia dobrych ludzi.
Ptaki urodzone  w klatce myślą, że latanie to choroba.
Im więcej wiesz, tym głupiej brzmisz dla głupich ludzi.
Jeśli czytasz takie książki, które wszyscy czytają, myślisz jedynie to, co wszyscy.
Proszę, anuluj moją subskrypcję twoich problemów.
Media społecznościowe stworzyły zazdrość o iluzję - niektórzy są zazdrośni o przedmioty, związki i styl życia, które nawet nie istnieją...
Jeżeli miłość jest prawdziwa, ocean to tylko kałuża.
Jeżeli uważasz, że jesteś zbyt mały, aby coś zmienić, spróbuj spędzić noc z komarem.
Chcesz mieć granice? Sam musisz ją narysować. Sam musisz ją zbudować. I sam musisz jej bronić.
Głębokie rozmowy z właściwymi ludźmi są bezcenne.

Gdzie się podziali wszyscy mądrzy ludzie?

W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć argumentów - wystarczy mieć donośny głos. W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć doświadczenia - wystarczy mieć zasięgi.
Teraz najbardziej unikatową rzeczą jest bycie sobą bez filtrów. Kimś normalnym . Kimś zwyczajnym. Niedoskonałym. Nieudoskonalonym. Niewygładzonym. Niewypełnionym. Niewylansowanym. Im radykalniej jesteś sobą, tym mocniej się wyróżniasz na tle tych, których misją życiową jest taka niepowtarzalność, jak miliona innych osób w social mediach. 


(fragment zaznaczony kursywą to cytaty z książki  "Matcha Talks 2", autor: Julia Izmałkowa)


środa, 18 grudnia 2024

Myszka

 Tak pięknie byłaś.

Tak łagodnie istniałaś.

Dalej już poszłaś sama. 

Śpij spokojnie, Myszurko. 

💔




czwartek, 14 listopada 2024

Jesieni nieuchronność

 






Potrzebna ciepła czapka  na dobre jesiennienie. 
W lesie już się na dobre rozszlochało lato, widziałam jego rozpacz, ukradkiem turlało deszczowe paciorki łez po szarych i barwnych liściach, aż w końcu zmęczone zasnęło pod wilgotnymi mgłami. Nim zbudzi je późna wiosna, zdążymy schować smutek w kradzionych promieniach słońca. 
Cherubin na grobie kota zamyślił się na wieki i ukradkiem, gdy nikt nie widzi, podbiera opadłe liście i rozmiękczone igliwie. Choć sprawia wrażenie kamienia, anielskie serce żyje, tli się w figurce jak świeca ciągle troskliwą pamięcią, a obtłuczone, gipsowe nóżki smaga bez krztyny litości listopadowy ziąb.

Na tle zieleni świerków i wielolistnych akacji, żółcieni dębów i klonów, pod brązowieniem brzóz, i grabów, i kolektywnych jesionów, dostojnie rdzewieją buki. 




Owoce cisu się tłoczą, widowiskowo urocze w swojej trującej, toksycznej, dosadnej niezwykłości.   

                                                  


Niebo się pochyliło pod ciężarem zmartwień, chciałoby się wyrwać w pogoni za słońcem, ale nim zdoła wsunąć się w buty, które mu kupił wiatr, zasnuwa je szary mrok. I nawet bezczelne chmury, z nadmiernie wybujałym, bez przerwy pączkującym poczuciem własnej wielkości, w popłochu zmykają przed nocą, która nadchodzi w płaszczu, czarnym, obszernym, bez gwiazd. Noc, piękna w swej wyniosłości, rzuca chłodne spojrzenia spod oszronionych rzęs.

Czapka z wełny nadziei, szalik spokoju, sweterek bezpieczeństwa i rękawiczki mięciutkie miłością - już można iść w tę jesień. 


środa, 13 listopada 2024

Miniatury

Z nią




W krnąbrności upływu czasu, w nieposłuszeństwie rozwoju, i w arogancji zmienności, nieuchronnie dorastasz. Różowy królik wystygł, mięciutka faktura pluszu utraciła na zawsze ciepło twych małych dłoni. Jeszcze się cieszą kredki, przepychają na biurku i wyraziście kłócą o twoją codzienną uwagę. Jeszcze się rozsypały zazdrosne dziecięce marzenia i skaczą po jasnej pościeli z motywem leśnych przyjaciół; niektóre spadają z łóżka i toczą już bezpowrotnie w ciemne kąciki przeszłości. Inne wskakują pod kołdrę, wpełzają pod poduszkę, będą Cię kołysały, a rano wyjmiesz je senne i schowasz w kieszonkę bluzy. Nadadzą się na przekąskę, kiedy opadniesz z sił w nużących powinnościach, w mozolnej wędrówce niełatwych, takich pomniejszych, powszednich, nudnych dziewczęcych dojrzewań. Będę zapewne zdziwiona, będę w tym zaskoczeniu, w tym przymrużeniu oczu i konsternacji zamyśleń szeroko rozglądać się wokół, i wypatrywać czasu, który się zawieruszył, a przecież odkładałam go wczoraj, jak co dzień, jak zawsze, na półkę stabilnej rutyny. I ani się obejrzę, gdy sama uczeszesz włosy, przeciągniesz błyszczykiem po ustach, a na powiekach położysz cień mojej świeżej troski. Później wywiesisz na drzwiach krzyczące słowa, że priv, i wstęp wzbroniony, i nie przeszkadzać, nie wchodzić, i pukać siedem razy. I powiesz, że w takich spodniach się w życiu nie pokażesz, że obciach i żenada, i nonszalancko się wsuniesz w ubrania z meandrów mody, które dryfują dalej, niż moja i tak rozległa, niezmierzona jak kosmos, matczyna wyobraźnia. Będziesz już dalej ode mnie, choć jednocześnie bliżej, zmienna jak pory roku, jak one - przewidywalna. W nieubłagalności natury wymkniesz się mojej uwadze i jak najpiękniej rozkwitniesz. 
Na chwilę przymknę oczy, a ty się staniesz kobietą.


***

książka na fotografii: "Twoje ciałopozytywne dojrzewanie", B. Pietruszczak.
"Przewodnik po zmianach w ciele, pierwszej miesiączce i ciałopozytywności. (...) To książka o dojrzewaniu dla dziewczynek, przepełniona czułością i empatią"




###################################################################






W skrytości miliona znaczeń


                                                                                                                                                                   
                                        

Samotność trwała sto lat, i ani słowa dłużej.

Niespiesznym ust dotykiem, i ciepłą pieszczotą oczu, lekką mgiełką oddechu, niecierpliwością ramion, kaskadą zrozumienia w wiecznym splątaniu dłoni. Chcieliśmy się gdzieś zakopać, zaplątać, gdzieś zawieruszyć światu i zgubić codzienności. Wyszliśmy przez bramę piątku, a księżyc się zawstydził. W ciemnościach poznawania, kluczyliśmy niewzroczni po korytarzach soboty, szukając schowka na miłość. 

W okularach odbijał się granat, soczysty jak twoja niepewność, z pestkami mojego zachwytu.


***

książka na fotografii: "Sto lat samotności" G. G. Marquez, Wydawnictwo Muza, edycja ilustrowana (L. Rivera)





niedziela, 10 listopada 2024

Miniatury - Teneryfa

 






Niech sobie będzie wielki świat, niech trwa, wiruje, tętni i pulsuje, niech się rozlewa szczegółami, niech błyszczy feerią barw i krzyczy opętaniem.
Niech niepokoi, zachwyca, hipnotyzuje, niech kusi, tuli i odpycha, niech bawi i zniechęca.
Niech sobie taki jest.
My sobie miejmy własny, w którym niewiele miejsca, zaledwie mały stoliczek i na nim kubek z kotem, jesienna brzoza za oknem, która się otrzepała z liści i stoi, drżąc, nagusieńka, dziecięce trampki przed drzwiami i ciepły koc spokoju na szarej, wytartej kanapie.
My sobie miejmy własny, inny, obok, i dalej, w którym tamtego niewiele, a trochę więcej nas.

***

Nie ustanie szum oceanu i fale nie przestaną bić o brzeg, słońce nie spóźni się z obowiązkiem wschodu i dalej będzie stroiło powierzchnię wody w mieniące się złotem klejnoty. Przybrzeżne kamienie oddawać będą ciepło zbierane troskliwie za dnia, a piasek ukoi pieszczotą, do ostatniego ziarenka.
Świat będzie biegł dalej, i dalej będzie zachwycał, kiedy życie uderzy miłością, chluśnie rozpaczą, i kiedy zabierze oddech, gdy ten już nie będzie potrzebny.

***
 
Narysuj mi świat bez przestrzeni, bez zbędnych odległości, bez tęsknot, bez lęku, bez wiecznych bezsilności. Świat, w którym każdy kwiat, i liść na każdym drzewie, i kropla wody, nieważne, czy z nitki górskiego strumyczka, w którym odbija się promień ledwo zza drzew widoczny, czy też z niezmierzonego w swej głębi oceanu, i każdy blady świt w pastelowym welonie odległych, zaspanych chmur, i każda wieczorna ucieczka słońca, które to szarym, to barwnym okrywa się kocem - pozwolą się poczuć jak w domu. Narysuj mi świat ołówkiem, by można go było upiększyć, poprawić perspektywę, gdy cicho przysiądziesz mi w sercu, i zmienisz wszystko. I nic.

🍀




piątek, 8 listopada 2024

Osiem

        




                                                                    

„Miłość dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca”

("Mistrz i Małgorzata" M. Bułhakow)


Ósemka to cyfra przywódców, władców, ludzi czynu. Jest najpiękniejszą i najpotężniejszą ze wszystkich wibracji. Symbolizuje siłę, przebojowość, odwagę, ambicję, pewność siebie. To także cyfra agresji i nieobliczalności”

(źródło: Internet)



Ściana za miejscem zaaranżowanym na scenę wyłożona była tapetą imitującą stary, ceglany mur. Nikłe światełka lampek ledowych ukrytych w papierowych kloszach zwisających z sufitu podkreślały atmosferę kojącego, niemalże zadymionego ciepła. W sali bez okien panował przyjazny  półmrok, drewniane framugi kilku par drzwi, niskie ławy, kanapa z palet zajmująca całą długość przeciwległej ściany, wyłożona kocami w kolorach ziemi, wzorzyste włóczkowe pufy na podłodze, sznurkowe łapacze snów zawieszone tu i ówdzie, delikatnie kołysane ruchem powietrza przegarnianego z kąta w kąt przez przechodzących słuchaczy – wszystko to nadawało temu miejscu klimat przepełniony swojskością i przytulnością. Trwała przerwa, szumiały ciche rozmowy, snuły się pogodne szepty przerywane podmuchami przytłumionych śmiechów. Ludzie siedzieli lub przemieszczali się w spokojnych trajektoriach spraw, związanych głównie z potrzebami ciała, nieśli ostrożnie papierowe kubki z kawą i butelki z zimnymi napojami. Muzyk siedział sam, z lekko pochyloną w kierunku instrumentu głową, trącał struny gitary, przekładał kapodaster i wydobywał pojedyncze akordy z korpusu, czule i łagodnie, jak gdyby na kolanach trzymał dziecko, któremu trzeba poprawić czapkę i zapiąć guzik pod brodą. Od czasu do czasu unosił wzrok w przestrzeń pubu i uśmiechał się do widowni, nie przerywając strojenia gitary. W końcu zaczął szarpać struny energiczniej i układać akordy w kolejną melodię płynącą z krainy łagodności, do zamieszkiwania której przyznawało się kilkadziesiąt istot zgromadzonych w pubie. Melodia rozsnuła się cała, opresyjnie zawłaszczając podsufitową przestrzeń lokalu, radosna, że ktoś ją wypuścił z krainy prosto w ten zimny, ale przekornie fascynujący świat. Rozmowy powoli cichły, wykonawca przysunął lekko usta do mikrofonu i subtelnie wybrzmiały pierwsze słowa ballady: „Nie w każdym życiu znajdziesz czas na kilka niedomkniętych chwil, kiedy pod górę szczęście pchasz, a ono spada między łzy..”; wersy w mgnieniu oka symbolicznie domknęły czas przerwy i usadziły ludzi na swoich miejscach, wprowadzając w stan nuceń, śpiewań, zasłuchań, zamglonych refleksją oczu, bujania ciał, i psotnego niemalże szybowania myśli, które uciekały z głów pod sufit, prosto w ramiona tej pogodnej melodii, której już było wszędzie pełno. I nikt właściwie nie zauważył początku, jednego momentu, kiedy w i tak niegłośnym spokoju nagle zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że to kontrolowana cisza sceniczna, że tak stało w scenariuszu – muzyk w natchnieniu rozluźni palce, puści struny, urwie tekst w pół słowa, przymknie oczy, wypuści w stronę widowni barwny obłok swej weny, robił tak nieraz, urywał, dopowiadał, łagodził ciężar przekazów wysublimowanym, inteligentnym żartem. Przez kilka sekund nie działo się nic, dźwięki umilkły, ludzie z uśmiechami na wyciszonych twarzach czekali na dalszy ciąg, na słowa, melodię lub śpiew. Dopiero kiedy chłopak osunął się na podłogę, kiedy upadł eksponując w otwartych oczach wyraz niemego zaskoczenia, kiedy w przedziwnej konfiguracji bezwładnych kończyn przygniótł niemniej zdziwioną gitarę, kiedy przewrócił się stojak z tabletem, na którym wyświetlały się słowa tekstów…, wtedy dopiero rozsypał się chaos, potoczył kulkami strachu po gładkich powierzchniach ław i wzdłuż etnicznych zygzaków siedzisk. Przez klimatyczną salę pubu, już nie przyjazną i spokojną, przelewały się fale krzyków, toczyły ciemne chmury przerażenia i niezrozumienia, dął wiatr złożony z ludzi, którzy wstawali, siadali, wychodzili, wybiegali. Muzyk leżał na drewnianej podłodze smutno i nieruchomo, z niewielkiego otworu nad uchem spływała ciemna krew, tworząc na deskach niepozorną kałużę. Ekran tabletu rozświetlił się na moment, jak gdyby uaktywnił się automatyczny wygaszczacz, jednak ludzie, którzy znaleźli się bliżej mogli stwierdzić, że nie, że urządzenie nie chowa się w stan uśpienia, tylko wyświetla zupełnie nowy tekst. Nie były to słowa ballady, ani zestaw akordów. Tablet świecił zestawem liter i cyfr słusznej wielkości, które układały się w napis: „1.6. TAK”.

***

Nie możesz tego zrobić! Nie w taki sposób, zrozum, to zbyt ryzykowne, zniszczysz sobie życie! Słyszysz? Słyszysz, co mówię do ciebie?! Nie możesz! Rozumiem, co czujesz, ale nie pozwolę ci na to! Emma, zatrzymaj się, nie! Słyszała ten agresywny zlepek słów, ten zapętlający się ciąg głośnych emocji, który miał związać jej ręce i dopiero co nabytą, świeżutką sprawczość. Gówno rozumiesz, gówno wiesz - odpowiadała w myślach, nie chciała rozumieć sensu tego przekazu, bo miała swój własny sens, i oczywiście, że może, dlaczego to ona ma być zawsze tą gorszą, tą pozbawioną wartości funkcyjnej, tą niekompletną, niedorobioną, wyrzuconą przez życie poza zbiór sprzętów potrzebnych i działających, dlaczego ma rdzewieć w schowku między innymi rzeczami, podobnymi sobie przydasiami, ułomnymi formami ludzkimi bez jednej małej, kluczowej śrubki, z przepalonym przewodem, urwanym uchem, wyłamanym włącznikiem, z wadą fabryczną systemu, która nie podlega reklamacji. Nie, to już nie będzie jej trwanie, zrobiła, co musiała, tym jednym małym gestem uruchomiła lawinę, nie ma odwrotu, show must go on, a szczęście puka do twych drzwi, czy jakoś tak, nieważne, ważne jest to, co się teraz wydarzy, a wydarzy się cud, który w końcu przyniesie jej własna, kontrolowana przyszłość. Biegła ciemnymi ulicami miasta, przyciskając do siebie białą, papierową torbę. Na szczęście jej nie gonił, telefon wibrował w kieszeni bluzy, więc przystanęła i drżącymi palcami przycisnęła wyłącznik z boku aparatu, uciszając go na dłużej. Toczące się wąskim strumyczkiem łzy rozmazywały światło ulicznych latarni i neonowych reklam, przez co świat jawił się jako magiczna, świetlista strefa, będąca poza rzeczywistym wymiarem. Tak, to dobry znak, nic już nie będzie takie samo. I ona nie będzie ta sama. Szybko przebiegła skwer przed blokowiskiem, przecinając go w poprzek i wskakując na szeroki chodnik wzdłuż czteropasmowej drogi, cel był już blisko, jeszcze jedna ulica i znajdzie się na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, odnajdzie spośród tylu podobnych ten właściwy i zadzwoni dzwonkiem domofonu, tak, jak się umawiali, trzy krótkie, dwa długie, przerwa, jeden krótki. Nagłe, niespodziewane spotkanie z rowerzystą wyjeżdżającym z zaciemnionej części chodnika sprawiło, że jej serce na moment przystanęło i dokonało ewolucji akrobatycznej w okolicach płuc, którym na chwilkę odcięto dopływ powietrza. Krzyknęła, upuściła torbę i uskoczyła w bok, na trawnik. Sorki, lala – lekko rzucił zakapturzony cyklista i pomknął dalej, zostawiając ją z nadal niemrawym sercem, któremu do ponownego startu brakowało jednego choćby wdechu. Idiota – syknęła pod nosem i pochyliła się nad rozsypaną zawartością torby. Zbierając w pośpiechu i w lekkim półmroku cenne jak złoto skarby o miękkiej fakturze tkanin trafiła ręką na coś zdecydowanie innego, twardego, okrągłego, leżało tu, zdaje się, wcześniej, albo ten nieostrożny palant upuścił. Uniosła płaski przedmiot, płyta, zwykła płyta CD bez opakowania, światło latarni malowało na niej barwny refleks, przesuwający się podczas ruchu. Dostrzegła niechlujny napis, ktoś czarnym markerem napisał na niej: „4.NIE”. Zespół muzyczny? Film? Może to sprawdzi później, a może wyrzuci płytę do najbliższego kosza, nieważne, pomyślała, szkoda czasu, i nie zastanawiając się już dłużej wrzuciła krążek do torby, po czym szybkim krokiem ruszyła dalej. Na trawniku pod krzewem ledwo co rozkwitłej forsycji o soczystym żółcieniu, niezbyt widocznym w mroku późnego wieczoru, został kaftanik. Bladoniebieska, niemowlęca koszulka w rozmiarze 56.

***

- Ja pierdolę, Gruby, to nie był ten, rozumiesz? To pomyłka! Mamy przejebane, Sojuz nam tego nie daruje! – młody, przystojny mężczyzna, zarumieniony z wściekłości, miotał się między dwoma przeciwległymi półkami pełnymi książek miejscowej biblioteki, starając się krzyczeć szeptem, przez co wydobywał z siebie dźwięki podobne do syku wkurzonej gęsi. Tatuaż z misternym, celtyckim wzorem na jego szyi nabrzmiał i mienił się czerwono-sinymi kolorami złości.

- Uspokój się, Tom, nie masz co się rzucać, przecież to w gruncie rzeczy nieważne, zadanie zostało wykonane precyzyjnie, a jeśli cel się podłożył niespodziewanie i wypierdolił z pudełka jak jakaś niespodziewanka, to tym lepiej. Im więcej się uczysz, tym więcej umiesz, młody adepcie szkoły życia – z podziwu godnym spokojem odpowiedział chudy jak patyk mężczyzna, nazwany Grubym, pochylając lekko i przekrzywiając przyprószoną siwizną głowę, w geście odczytywania tytułów książek, przy których akurat toczyła się wartka wymiana zdań. Erich Maria Remarque, tak, zdecydowanie to był jego pisarz, jego kreator świata – Poza tym wszystko da się naprawić, a nie, wybacz, mistrz mój, którego tu dzieła możesz łapskiem swym nieczystym sprofanować dotykając li choćby tylko okładek, rzekł, że niczego nie można naprawić, „inaczej bylibyśmy wszyscy świętymi. W zamiarach życia nie leży nasza doskonałość. Miejsce doskonałości jest w muzeum”, rozumiesz, drogi Watsonie?

- Gruby, co ty pieprzysz? Jaka doskonałość?! Zajebaliśmy nie tego klienta, co trzeba! Zapomniałeś już, jakie metody ma Sojuz na tę twoją niedoskonałość, kurwa?? – Tom z trudem panował nad nieprzepartą chęcią rozładowania emocji poprzez choćby wyrzucenie wszystkich lektur z półki. Albo przez wyprowadzenie celnego ciosu prosto w ten arogancko spokojny ryj przed sobą.

Zza regałów wyłoniła się nagle zgrabna sylwetka atrakcyjnej i niewątpliwie zdenerwowanej bibliotekarki.

- Panowie… – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa – bardzo proszę o ciszę, a przede wszystkim o kulturalne wyrażanie się. Gwałtowna rozmowa panów nie tylko przeszkadza innym czytelnikom, lecz również demoralizuje obecne w bibliotece dzieci. Za moment będę zmuszona panów wyprosić… - spojrzała stanowczo, ale i jakby przepraszająco.

- Najmocniej panią przepraszam – szarmancko skłonił się Gruby – ma pani absolutną rację! Postaram się trzymać w ryzach mojego niepokornego towarzysza, on już, w tej chwili właśnie, postanowił poprawę. Tom! Prawda? Powiedz pani, że uszanujesz klimat i spokój tego cudownego miejsca?

- Przepraszam panią, tak, będziemy już cicho – bąknął Tom, z którego nagle uszło powietrze.

- Jeszcze raz przepraszamy, aczkolwiek jak mawiał mistrz, przy dziełach którego aktualnie kontemplujemy naszą niezwykle skomplikowaną sytuację życiową: „człowiek jest wielki w swych postanowieniach, ale słaby w ich wykonaniu”, więc z góry przepraszamy również za tę jakże typowo męską słabość woli, nierówną i niegodną kobiecej sile determinacji, dla odmiany tak pełnej uroku i wdzięku. Czy wobec tej współczucia godnej niedoskonałości okaże pani zrozumienie i da się zaprosić na kawę po pracy?

- Jezu Chryste – szepnął Tom, unosząc wzrok ku górze i dosadnie eksponując własne, niewątpliwie miażdżące poczucie kompromitacji.

Towarzysz spiorunował go wzrokiem i uśmiechnął się czule do młodej kobiety. Ta odwzajemniła uśmiech, oraz walcząc ze wstydliwym zakłopotaniem, rzuciła cicho:

- Dziękuję, ale nie mogę… - i zniknęła między kolejnymi półkami.

Gruby spojrzał z naganą na Toma, zabrał z półki „Czas życia, czas śmierci”, nabożnie ucałował okładkę w miejscu tytułu, i rzekł, kończąc dyskusję:

- Poprawimy, mój młody przyjacielu! – po czym dziarsko ruszył w stronę stanowiska do wypożyczeń. Nie zauważył, kiedy z książki wypadła stara, tradycyjna karta biblioteczna. Pozostający między półkami Tom schylił się i podniósł świstek. Wolnym krokiem podążył za towarzyszem, z pewnym niejako zdziwieniem zauważając – choć zupełnie nie znał się na zasadach wypożyczania książek z biblioteki, bo kto w tych czasach czyta książki? Tylko tacy odklejeńcy, jak Gruby, zapewne - że zamiast identyfikatorów czytelników i dat, na karcie widniał spory, poprzeczny napis: „3. NA  MNIE”.

***

Deszcz ciągle padał, właściwie siąpił, zamieniając szlak w miękki, coraz bardziej błotnisty trakt. Turysta wyszedł z lasu na zakrzewioną polankę, zostało już niewiele, jeszcze kawałek kolejną połacią lasu, potem dość stromo kamienistą, nieregularną ścieżynką, z której dokładnie widać urokliwe Rawki, i już prawie można stanąć na wypłaszczeniu Caryńskiej, najpiękniejszej połoniny w Bieszczadach. Zachmurzone niebo i snująca się wszędobylska, wilgotna mgła nie obiecywała oszałamiających widoków na szczycie, ale nie szkodzi, widział je już tyle razy, że potrafił sobie wyobrazić każde wybrzuszenie po obu stronach, każde łagodne zbocze, zacienienie, każdą kępę drzew i rozległe wąwozy krzewów. W niepogodzie piękno tego grzbietu nie mniej zachwyca i intryguje. Przysiadł na moment na leżącej kłodzie drewna, która tabunom turystów służyła pewnie za ławkę, tym bardziej, że widoki z niej były już obłędnie bieszczadzkie i pieściły spokojem, kolorami pór roku, załamaniami zboczy, odległymi panoramami wszystkie poszukujące ukojenia głowy, wszystkie zmęczone bieganiem w maratonie codziennych spraw nogi, wszystkie załamujące się w mniejszych i większych problemach istnienia ręce. Dziś na szlaku pusto, deszcz zatrzymał wielu entuzjastów górskiego trekkingu w domach, tudzież w gościnnych kwaterach. Wspaniale, taki czas lubił najbardziej, pustka, samotność i marzenia o niej. O niej... W tej samej chwili, zupełnie jakby jego myśli miały magiczną, telepatyczną moc, w kieszeni kurtki piknął telefon dźwiękiem wiadomości tekstowej. Szybko wyjął aparat. Jak tam, kochanie? Wędrujesz? Nie mokniesz? Wpatrywał się w ekran chłonąc zestaw niepozornych słów i miłość zalewała mu serce. Wędruję, a Ty ze mną. Zostało mi jakieś pół godzinki i będę na połoninie. Deszcz jest niewielki, chłodzi moje stęsknione za Tobą serce. Wyślij. Odpowiedź niemal natychmiast. KC. Uważaj na siebie, proszę. Poczuł zupełnie nie deszczową wilgoć pod powiekami. Twoja troska sprawia, że się rozpływam. Do później, mój promyczku. Kocham Cię. Nie wierzył, ciągle nie wierzył, że to się dzieje, wielokrotnie analizował wszystkie okoliczności tego, jak się poznali, jak od zupełnie pierwszych chwil poczuli hipnotyzującą wręcz potrzebę kontaktu słowem pisanym, jak od pierwszego dnia wymieniali codzienne, niepozorne światełka grypsów pełnych ukrytych znaczeń, jak wysyłali sobie własne zdjęcia, obrazki i śmieszne cytaty, jak przekomarzali się i błyszczeli oboje ciętymi ripostami, jak witali się rankami, życzyli sobie dobrego dnia, w ciągu którego i tak muskali się delikatnie opuszkami palców, pisząc na przykład: Zobacz, jak ładnie już w lesie, jesiennie, albo Jestem w Biedrze, robię zakupy, potem popiszemy. Ona: Pijesz teraz kawę? On: Nie, muszę jechać do przychodni.  Ona: Nie szkodzi. Następną pijemy razem.

Następną pijemy razem. Wieczorem rzucił pomiędzy garścią wielu innych słów, że to mógłby być tytuł książki, którą by napisał o tym, co mu się w związku z nią, z tą nieznajomą osobą z Internetu, przydarzyło. Bo się przydarzyło i pięknie, i przerażająco. Nie byli sami w tym fascynującym związku, oboje w toksycznych relacjach, związani węzłami przysięgi jak sznurem, bez możliwości rozplątania, z nikłą szansą na bezbolesne przecięcie. Ale to wszystko się działo, toczyło, nie było już perspektywy powrotu, chłonęli siebie i od siebie tak wiele, że zwykłe życie stało się znośniejsze, że telefon stał się poduszką, do której wiele razy w ciągu dnia mógł się przytulić, która toczyła z nim fascynujące rozmowy o życiu, o książkach, filmach, która miała poglądy i ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie na świat. Młodość oboje mieli za sobą, ciągle jeszcze musieli być rodzicami, zaangażowanymi i aktywnymi, ale pełne energii życie jakby się kończyło, zaplątani w stagnację, zmuszeni do pozbycia się złudzeń i rezygnacji z oczekiwań, choć oboje oddali to zupełnie bez walki, nie spodziewając się już niczego więcej, ponad to, co było, i co powoli sprowadzało w doliny. Spokojne oczekiwanie na zaawansowaną dojrzałość, i potem, za chwilę - starość. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już mu się nic dobrego w życiu nie przydarzy, pojawiła się ona. Ona, czyjaś żona. I on, czyiś mąż. Historia tak przewidywalna, tak trywialna, tak stara, jak świat.

Zakochałem się w Tobie. Najpierw w Twoich oczach, a potem w Tobie. Proszę, bądź.

Jesteś taki mój. Jesteś we mnie. Z każdym dniem coraz bardziej. Zadomawiasz się. W łazience mojego serca masz już szczoteczkę do zębów, w przedpokoju wisi twoja bluza, w kąt rzuciłeś plecak. Masz też już ulubiony kubek na kuchennej szafce i ładowarkę do telefonu wpiętą w kontakt. W moim sercu masz już całkiem spory kąt, przytulną kawalerkę, gdzie tyle nas razem.

Jestem Tobą przesiąknięty, cały. Jesteś moją pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem. Tak łagodnie istniejesz, głaszczesz moje niepokoje, jesteś taka nieinwazyjna, delikatna, nie wiem, czy można bardziej kochać, chyba już nie. Dobrze, że jesteś. Dobrze, że będziesz.

A potem się spotkali, w połowie drogi, w niewielkim hoteliku niewielkiego miasta. Śmiała się szczęśliwa i radosna, że jest trochę tak, jak w piosence o mężatce, jeszcze całkiem młodej, która poczuła nieodpartą chęć tarzania się w grzechu, jak w pierwszym śniegu, i która chciała w mroku hotelowej nocy „obcych ust lubieżny poznać smak”. Wzruszeni, nie dowierzali, że mogą zatracić się w spojrzeniach, rozpłynąć w dotyku, w czułym doświadczaniu swojego nawzajem cielesnego jestestwa, we wspólnym czytaniu uczuć, które wydobywały się przez ciepłą, spragnioną czułości skórę.

I teraz jest już tylko gorzej. Lepiej i piękniej, ale gorzej, bo tęsknota bywa nie do zniesienia, choć jest to mały doprawdy koszt tego, że Bea jest. Po prostu jest.

Schował telefon z powrotem do kieszeni i wstał. Kiedy zarzucał plecak na ramię, spod pnia wytoczył się kolorowy kamyk. Wędrujący kamyk, znał ideę, chodziło o przenoszenie pomalowanych kamyczków w różne miejsca w kraju i na świecie, i dokumentowanie ich podróży zdjęciami wrzucanymi na odpowiedni fanpage FB. Kamyk był niebieski, nie miał żadnego malunku, żadnego motywacyjnego cytatu. Widniał na nim niezrozumiały tekst: „7. UWODZISZ”. Hm, dziwne, pomyślał, wsunął kamyk do bocznej kieszeni spodni i ruszył dalej.

***

Chłopczyk klęczał na jezdni przy nieruchomym zwierzęciu i cicho płakał. Pies odszedł niemal natychmiast, Lisa wiedziała, że nie ma już sensu zabierać go do weterynarza. Otwarte oczy Frodo zmętniały, z pyska nie wydobywał się najmniejszy nawet cień oddechu. Język wysunął się spomiędzy zębów i złożył płasko na asfalcie, jak bladoczerwona wstążka. Nienaturalnie miękka, bezwładna szyja pozwoliła podejrzewać, że uderzenie spowodowało przerwanie rdzenia kręgowego i natychmiastową śmierć. Śmierć, gwałtowne przerwanie linii życia na oczach zrozpaczonego dziecka. Kierowca po uderzeniu zahamował z piskiem opon, precyzyjnym manewrem wycofywania ominął leżącego psa i szybko odjechał, nie dając żadnych szans na kontakt. Zresztą, nie było to teraz ważne, Lisa sama była zdruzgotana widokiem bezwładnego ciała najlepszego psa na świecie, a musiała jeszcze spróbować utulić i choćby częściowo poskładać do kupy to ośmioletnie, zrozpaczone nieszczęście. Pozwoliła płynąć własnym łzom, tuląc jednocześnie chłopca do boku, ten zaś głaskał łepek i grzbiet Frodo, i próbując pokonać ściśnięte od płaczu gardło, przemawiał czule: Nie martw się, piesku, zaraz będzie wszystko dobrze, śpij, musisz odpocząć, zaraz zabiorę cię do domu, wyśpisz się, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie będzie cię nic bolało, pójdziemy potem na łąkę i znów się wykąpiesz w strumieniu… Serce Lisy pękało na pół. Wiedziała, że muszą zabrać się z pustej, póki co, drogi, sam środek jezdni to nie jest dobry pomysł na przeżywanie dramatu odejścia. Nie miała jednak sumienia przerywać tej niezwykle kojącej kołysanki dla przyjaciela, dla najwierniejszego towarzysza dzieciństwa swojego syna, dla psa, który przeżył z nimi niedawny trudny czas i pełne światła ostatnie chwile, które pulsowały nadzieją. Pulsowały tak wyraźnie, jak bardzo i wyraźnie nie pulsował już krwiobieg zwierzęcia. Znów strata, znów jakiś koniec, znów dni, które trzeba przeżyć, miesiące, które trzeba przetrwać, zmiana, którą będą musieli przepracować. Ile jeszcze?

- Chodź… - szepnęła cicho do synka – musimy zabrać Frodo z drogi. Położymy go na tarasie, na tym brązowym kocyku.

Kiedy unosiła bezwładne i ciepłe jeszcze ciało psa, odpięła się obroża. Powolutku zsunęła się w dół, zatrzymując na opakowanej w czerwony trampek stopie Lisy. Wewnętrzna strona skórzanego paska była zawłaszczona przez kępki brązowej sierści, mimo to Lisa dostrzegła, że jest tam jakiś napis – skąd się tam wziął? Nigdy go nie widziała, wcześniej nie było go tam na pewno. Słowo i cyfra, nic więcej: „2. ŁADNIE.”

***

Przez kilka miesięcy mijali się w korytarzu. Każdego piątku, jak w zegarku, on o 9.55 wychodził z gabinetu psychoterapii, ona zaś, siedząc lub stojąc, trwała w gotowości na ciepłe wezwanie terapeutki, które następowało równo o 10.00. Gabinet psychoterapii był wyciszony, w poczekalni zaś eksponowało się radio, narzucając czekającym muzyczne kawałki rozrywki, ale słyszała czasem jego głośny śmiech dobiegający z wnętrza pomieszczenia z żółtymi fotelami przy ścianie i chusteczkami do łez na okrągłym stoliku. Kiedy wychodził, za każdym razem uderzało ją jego roześmiane, wilgotne spojrzenie, oczy miał chyba niebieskie, ale to ta wilgoć przykuwała uwagę, jak gdyby ciągle płakał, albo odwrotnie – śmiał się do łez. Spoglądał na nią, to spojrzenie go wyprzedzało, hipnotyzowało, czuła je na sobie jeszcze zanim wyłonił się z krótkiego korytarzyka przed gabinetem. Kiedy już je dogonił swoją postacią, wtedy na twarz wypełzał uśmiech, w miarę upływu kolejnych tygodni – coraz szerszy, coraz szczerszy. Mówili sobie najpierw: dzień dobry, miłego dnia, dziękuję, wzajemnie. Potem już: hej, cześć, powodzenia. Nie zamienili ze sobą żadnego innego słowa, poza tymi powitalnymi, które były jednocześnie pożegnaniem. Trwali w takim piątkowo - dopołudniowym porozumieniu, związani tym miejscem i prawdopodobnym podobieństwem doświadczeń, patrząc na siebie jak na element cotygodniowej terapii, nie znając swoich imion, nie wiedząc o sobie zupełnie nic. Wychodziła nieraz zapłakana i myślała – o, mam oczy jak on, gdyby tu siedział, gdyby choć raz pomyliły mu się godziny, wskoczylibyśmy na kolejny poziom porozumienia. Złapała się na tym, że myśli o nim w ciągu tygodnia i kiedy w niektóre piątki go nie widziała, kiedy przychodząc kilka minut wcześniej nie słyszała perkusji jego śmiechu, czuła się w tej sesji zupełnie niekompletna. Pewnego wrześniowego piątku spóźniła się trochę. Słońce próbowało kurczowo trzymać się lata i trwać w zaprzeczeniu (delikwent na psychoterapię), że jesień to przecież nie tu, to zły adres, tu mieszka bóg - słońce potężny i niezgaszalny, więc żadna przereklamowana siła przyrody nie wydrze mu mocy rażenia. Pospiesznie wbiegła na schodek przed wejściem, gdy on akurat otwierał przeszklone drzwi. Stanęła w tej aroganckiej jasności, mrużąc oczy od blasku, on zaś zastygł w pół gestu, uśmiechnął się znów mokrym grymasem oczu i powiedział: Hej. Może… dasz się zaprosić na kawę? Zgodziła się pospiesznie, wyłuskała z torebki notes i wymieniwszy się imionami, numerami telefonów, oraz kurtuazyjnymi uśmiechami, poszli każde w swoją stronę. Rzucił tylko: Zadzwonię albo napiszę, jeszcze dziś, i skręcił na parking, ona zaś pognała przodem, spóźniona jeszcze bardziej na wieczne żłobienie umysłu. Nie odezwał się tego wieczoru, ani następnego. Mężczyźni!, myślała wkurzona na siebie za pożalsięboże naiwność, no ale czego się mogła spodziewać, norma, ciekawe, jak się zachowa w piątek. Nie zachował się, nie przyszedł w najbliższy piątek, ani w kolejny, i jeszcze w następny też, korytarz ział bezosobową pustką, żółty fotel nie trzymał ciepła jego postaci, nie było trzymanych na krótkiej smyczy spojrzeń, wilgotnych przez nieoczywiste łzy. Nie wytrzymała i pewnego piątkowego wieczoru wysłała mu smsa, krótkie pytanie: Wszystko w porządku? Pozdro. Cleo z psychot. Po godzinie przyszła odpowiedź: „5. PATRZYSZ”.

***

Pub powoli pustoszał, technicy zbierali pozostawione na podłodze i na miękkich pufach foliowe woreczki, różne przyrządy, elementy odzieży i teczki z dokumentacją. Młody policjant zwijał żółtą taśmę zabezpieczającą. W głośnikach Poniedzielski muzycznie przekonywał, że jak się nie ma, co się lubi, to nie lubi się i tego, co się ma. Profesor siedział przy kontuarze i popijał kolejną już kawę, próbując ułożyć w myślach, oraz jakoś powiązać, znaleźć tożsamą przestrzeń dla dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą słów i trzech nic nieznaczących cyfr, wraz z  tajemnicą upiornej drogi pocztowej przekazu w tle. W zasadzie nawet się nie zdziwił, kiedy w notatkach z przesłuchania licznych świadków znalazł kartkę ze zwykłego szkolnego zeszytu, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „8. NIESPOGLĄDANIEM”. Wiedział, że układanka będzie trudna, a puzzle niepasujące, nie posiadał wiedzy, ile elementów liczy ta gra, i kto się jeszcze bawi, nie wiedział, dlaczego wypadł muzyk, istota piękna artystycznie, ludzko przyzwoita i pozbawiona jakiegokolwiek ogona, który mógłby się za nim ciągnąć z niechlubnej, ciemnej strony mocy. Nie wiedział, jeszcze nie wiedział, że klocki się rozsypały, i że się niebawem połączą, a kiedy to się stanie, z obrazka wyłoni się twarz. Jego własna, nieruchoma, zastygła twarz.


Ala Biała




Tekst nagrodzony w konkursie pt. "Crime Story" na pierwszy rozdział kryminału, organizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Lipnie, w ramach jednego z elementów inicjatywy lokalnej Szkoły Podstawowej w Górce Duchownej.