Obserwatorzy

czwartek, 14 listopada 2024

Jesieni nieuchronność

 






Potrzebna ciepła czapka  na dobre jesiennienie. 
W lesie już się na dobre rozszlochało lato, widziałam jego rozpacz, ukradkiem turlało deszczowe paciorki łez po szarych i barwnych liściach, aż w końcu zmęczone zasnęło pod wilgotnymi mgłami. Nim zbudzi je późna wiosna, zdążymy schować smutek w kradzionych promieniach słońca. 
Cherubin na grobie kota zamyślił się na wieki i ukradkiem, gdy nikt nie widzi, podbiera opadłe liście i rozmiękczone igliwie. Choć sprawia wrażenie kamienia, anielskie serce żyje, tli się w figurce jak świeca ciągle troskliwą pamięcią, a obtłuczone, gipsowe nóżki smaga bez krztyny litości listopadowy ziąb.

Na tle zieleni świerków i wielolistnych akacji, żółcieni dębów i klonów, pod brązowieniem brzóz, i grabów, i kolektywnych jesionów, dostojnie rdzewieją buki. 




Owoce cisu się tłoczą, widowiskowo urocze w swojej trującej, toksycznej, dosadnej niezwykłości.   

                                                  


Niebo się pochyliło pod ciężarem zmartwień, chciałoby się wyrwać w pogoni za słońcem, ale nim zdoła wsunąć się w buty, które mu kupił wiatr, zasnuwa je szary mrok. I nawet bezczelne chmury, z nadmiernie wybujałym, bez przerwy pączkującym poczuciem własnej wielkości, w popłochu zmykają przed nocą, która nadchodzi w płaszczu, czarnym, obszernym, bez gwiazd. Noc, piękna w swej wyniosłości, rzuca chłodne spojrzenia spod oszronionych rzęs.

Czapka z wełny nadziei, szalik spokoju, sweterek bezpieczeństwa i rękawiczki mięciutkie miłością - już można iść w tę jesień. 


środa, 13 listopada 2024

Miniatury

Z nią




W krnąbrności upływu czasu, w nieposłuszeństwie rozwoju, i w arogancji zmienności, nieuchronnie dorastasz. Różowy królik wystygł, mięciutka faktura pluszu utraciła na zawsze ciepło twych małych dłoni. Jeszcze się cieszą kredki, przepychają na biurku i wyraziście kłócą o twoją codzienną uwagę. Jeszcze się rozsypały zazdrosne dziecięce marzenia i skaczą po jasnej pościeli z motywem leśnych przyjaciół; niektóre spadają z łóżka i toczą już bezpowrotnie w ciemne kąciki przeszłości. Inne wskakują pod kołdrę, wpełzają pod poduszkę, będą Cię kołysały, a rano wyjmiesz je senne i schowasz w kieszonkę bluzy. Nadadzą się na przekąskę, kiedy opadniesz z sił w nużących powinnościach, w mozolnej wędrówce niełatwych, takich pomniejszych, powszednich, nudnych dziewczęcych dojrzewań. Będę zapewne zdziwiona, będę w tym zaskoczeniu, w tym przymrużeniu oczu i konsternacji zamyśleń szeroko rozglądać się wokół, i wypatrywać czasu, który się zawieruszył, a przecież odkładałam go wczoraj, jak co dzień, jak zawsze, na półkę stabilnej rutyny. I ani się obejrzę, gdy sama uczeszesz włosy, przeciągniesz błyszczykiem po ustach, a na powiekach położysz cień mojej świeżej troski. Później wywiesisz na drzwiach krzyczące słowa, że priv, i wstęp wzbroniony, i nie przeszkadzać, nie wchodzić, i pukać siedem razy. I powiesz, że w takich spodniach się w życiu nie pokażesz, że obciach i żenada, i nonszalancko się wsuniesz w ubrania z meandrów mody, które dryfują dalej, niż moja i tak rozległa, niezmierzona jak kosmos, matczyna wyobraźnia. Będziesz już dalej ode mnie, choć jednocześnie bliżej, zmienna jak pory roku, jak one - przewidywalna. W nieubłagalności natury wymkniesz się mojej uwadze i jak najpiękniej rozkwitniesz. 
Na chwilę przymknę oczy, a ty się staniesz kobietą.


***

książka na fotografii: "Twoje ciałopozytywne dojrzewanie", B. Pietruszczak.
"Przewodnik po zmianach w ciele, pierwszej miesiączce i ciałopozytywności. (...) To książka o dojrzewaniu dla dziewczynek, przepełniona czułością i empatią"




###################################################################






W skrytości miliona znaczeń


                                                                                                                                                
                                        

Samotność trwała sto lat, i ani słowa dłużej.

Niespiesznym ust dotykiem, i ciepłą pieszczotą oczu, lekką mgiełką oddechu, niecierpliwością ramion, kaskadą zrozumienia w wiecznym splątaniu dłoni. Chcieliśmy się gdzieś zakopać, zaplątać, gdzieś zawieruszyć światu i zgubić codzienności. Wyszliśmy przez bramę piątku, a księżyc się zawstydził. W ciemnościach poznawania, kluczyliśmy niewzroczni po korytarzach soboty, szukając schowka na miłość. 

W okularach odbijał się granat, soczysty jak twoja niepewność, z pestkami mojego zachwytu.


***

książka na fotografii: "Sto lat samotności" G. G. Marquez, Wydawnictwo Muza, edycja ilustrowana (L. Rivera)





niedziela, 10 listopada 2024

Miniatury - Teneryfa

 






Niech sobie będzie wielki świat, niech trwa, wiruje, tętni i pulsuje, niech się rozlewa szczegółami, niech błyszczy feerią barw i krzyczy opętaniem.
Niech niepokoi, zachwyca, hipnotyzuje, niech kusi, tuli i odpycha, niech bawi i zniechęca.
Niech sobie taki jest.
My sobie miejmy własny, w którym niewiele miejsca, zaledwie mały stoliczek i na nim kubek z kotem, jesienna brzoza za oknem, która się otrzepała z liści i stoi, drżąc, nagusieńka, dziecięce trampki przed drzwiami i ciepły koc spokoju na szarej, wytartej kanapie.
My sobie miejmy własny, inny, obok, i dalej, w którym tamtego niewiele, a trochę więcej nas.

***

Nie ustanie szum oceanu i fale nie przestaną bić o brzeg, słońce nie spóźni się z obowiązkiem wschodu i dalej będzie stroiło powierzchnię wody w mieniące się złotem klejnoty. Przybrzeżne kamienie oddawać będą ciepło zbierane troskliwie za dnia, a piasek ukoi pieszczotą, do ostatniego ziarenka.
Świat będzie biegł dalej, i dalej będzie zachwycał, kiedy życie uderzy miłością, chluśnie rozpaczą, i kiedy zabierze oddech, gdy ten już nie będzie potrzebny.

***
 
Narysuj mi świat bez przestrzeni, bez zbędnych odległości, bez tęsknot, bez lęku, bez wiecznych bezsilności. Świat, w którym każdy kwiat, i liść na każdym drzewie, i kropla wody, nieważne, czy z nitki górskiego strumyczka, w którym odbija się promień ledwo zza drzew widoczny, czy też z niezmierzonego w swej głębi oceanu, i każdy blady świt w pastelowym welonie odległych, zaspanych chmur, i każda wieczorna ucieczka słońca, które to szarym, to barwnym okrywa się kocem - pozwolą się poczuć jak w domu. Narysuj mi świat ołówkiem, by można go było upiększyć, poprawić perspektywę, gdy cicho przysiądziesz mi w sercu, i zmienisz wszystko. I nic.

🍀




piątek, 8 listopada 2024

Osiem

        




                                                                    

„Miłość dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca”

("Mistrz i Małgorzata" M. Bułhakow)


Ósemka to cyfra przywódców, władców, ludzi czynu. Jest najpiękniejszą i najpotężniejszą ze wszystkich wibracji. Symbolizuje siłę, przebojowość, odwagę, ambicję, pewność siebie. To także cyfra agresji i nieobliczalności”

(źródło: Internet)



Ściana za miejscem zaaranżowanym na scenę wyłożona była tapetą imitującą stary, ceglany mur. Nikłe światełka lampek ledowych ukrytych w papierowych kloszach zwisających z sufitu podkreślały atmosferę kojącego, niemalże zadymionego ciepła. W sali bez okien panował przyjazny  półmrok, drewniane framugi kilku par drzwi, niskie ławy, kanapa z palet zajmująca całą długość przeciwległej ściany, wyłożona kocami w kolorach ziemi, wzorzyste włóczkowe pufy na podłodze, sznurkowe łapacze snów zawieszone tu i ówdzie, delikatnie kołysane ruchem powietrza przegarnianego z kąta w kąt przez przechodzących słuchaczy – wszystko to nadawało temu miejscu klimat przepełniony swojskością i przytulnością. Trwała przerwa, szumiały ciche rozmowy, snuły się pogodne szepty przerywane podmuchami przytłumionych śmiechów. Ludzie siedzieli lub przemieszczali się w spokojnych trajektoriach spraw, związanych głównie z potrzebami ciała, nieśli ostrożnie papierowe kubki z kawą i butelki z zimnymi napojami. Muzyk siedział sam, z lekko pochyloną w kierunku instrumentu głową, trącał struny gitary, przekładał kapodaster i wydobywał pojedyncze akordy z korpusu, czule i łagodnie, jak gdyby na kolanach trzymał dziecko, któremu trzeba poprawić czapkę i zapiąć guzik pod brodą. Od czasu do czasu unosił wzrok w przestrzeń pubu i uśmiechał się do widowni, nie przerywając strojenia gitary. W końcu zaczął szarpać struny energiczniej i układać akordy w kolejną melodię płynącą z krainy łagodności, do zamieszkiwania której przyznawało się kilkadziesiąt istot zgromadzonych w pubie. Melodia rozsnuła się cała, opresyjnie zawłaszczając podsufitową przestrzeń lokalu, radosna, że ktoś ją wypuścił z krainy prosto w ten zimny, ale przekornie fascynujący świat. Rozmowy powoli cichły, wykonawca przysunął lekko usta do mikrofonu i subtelnie wybrzmiały pierwsze słowa ballady: „Nie w każdym życiu znajdziesz czas na kilka niedomkniętych chwil, kiedy pod górę szczęście pchasz, a ono spada między łzy..”; wersy w mgnieniu oka symbolicznie domknęły czas przerwy i usadziły ludzi na swoich miejscach, wprowadzając w stan nuceń, śpiewań, zasłuchań, zamglonych refleksją oczu, bujania ciał, i psotnego niemalże szybowania myśli, które uciekały z głów pod sufit, prosto w ramiona tej pogodnej melodii, której już było wszędzie pełno. I nikt właściwie nie zauważył początku, jednego momentu, kiedy w i tak niegłośnym spokoju nagle zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że to kontrolowana cisza sceniczna, że tak stało w scenariuszu – muzyk w natchnieniu rozluźni palce, puści struny, urwie tekst w pół słowa, przymknie oczy, wypuści w stronę widowni barwny obłok swej weny, robił tak nieraz, urywał, dopowiadał, łagodził ciężar przekazów wysublimowanym, inteligentnym żartem. Przez kilka sekund nie działo się nic, dźwięki umilkły, ludzie z uśmiechami na wyciszonych twarzach czekali na dalszy ciąg, na słowa, melodię lub śpiew. Dopiero kiedy chłopak osunął się na podłogę, kiedy upadł eksponując w otwartych oczach wyraz niemego zaskoczenia, kiedy w przedziwnej konfiguracji bezwładnych kończyn przygniótł niemniej zdziwioną gitarę, kiedy przewrócił się stojak z tabletem, na którym wyświetlały się słowa tekstów…, wtedy dopiero rozsypał się chaos, potoczył kulkami strachu po gładkich powierzchniach ław i wzdłuż etnicznych zygzaków siedzisk. Przez klimatyczną salę pubu, już nie przyjazną i spokojną, przelewały się fale krzyków, toczyły ciemne chmury przerażenia i niezrozumienia, dął wiatr złożony z ludzi, którzy wstawali, siadali, wychodzili, wybiegali. Muzyk leżał na drewnianej podłodze smutno i nieruchomo, z niewielkiego otworu nad uchem spływała ciemna krew, tworząc na deskach niepozorną kałużę. Ekran tabletu rozświetlił się na moment, jak gdyby uaktywnił się automatyczny wygaszczacz, jednak ludzie, którzy znaleźli się bliżej mogli stwierdzić, że nie, że urządzenie nie chowa się w stan uśpienia, tylko wyświetla zupełnie nowy tekst. Nie były to słowa ballady, ani zestaw akordów. Tablet świecił zestawem liter i cyfr słusznej wielkości, które układały się w napis: „1.6. TAK”.

***

Nie możesz tego zrobić! Nie w taki sposób, zrozum, to zbyt ryzykowne, zniszczysz sobie życie! Słyszysz? Słyszysz, co mówię do ciebie?! Nie możesz! Rozumiem, co czujesz, ale nie pozwolę ci na to! Emma, zatrzymaj się, nie! Słyszała ten agresywny zlepek słów, ten zapętlający się ciąg głośnych emocji, który miał związać jej ręce i dopiero co nabytą, świeżutką sprawczość. Gówno rozumiesz, gówno wiesz - odpowiadała w myślach, nie chciała rozumieć sensu tego przekazu, bo miała swój własny sens, i oczywiście, że może, dlaczego to ona ma być zawsze tą gorszą, tą pozbawioną wartości funkcyjnej, tą niekompletną, niedorobioną, wyrzuconą przez życie poza zbiór sprzętów potrzebnych i działających, dlaczego ma rdzewieć w schowku między innymi rzeczami, podobnymi sobie przydasiami, ułomnymi formami ludzkimi bez jednej małej, kluczowej śrubki, z przepalonym przewodem, urwanym uchem, wyłamanym włącznikiem, z wadą fabryczną systemu, która nie podlega reklamacji. Nie, to już nie będzie jej trwanie, zrobiła, co musiała, tym jednym małym gestem uruchomiła lawinę, nie ma odwrotu, show must go on, a szczęście puka do twych drzwi, czy jakoś tak, nieważne, ważne jest to, co się teraz wydarzy, a wydarzy się cud, który w końcu przyniesie jej własna, kontrolowana przyszłość. Biegła ciemnymi ulicami miasta, przyciskając do siebie białą, papierową torbę. Na szczęście jej nie gonił, telefon wibrował w kieszeni bluzy, więc przystanęła i drżącymi palcami przycisnęła wyłącznik z boku aparatu, uciszając go na dłużej. Toczące się wąskim strumyczkiem łzy rozmazywały światło ulicznych latarni i neonowych reklam, przez co świat jawił się jako magiczna, świetlista strefa, będąca poza rzeczywistym wymiarem. Tak, to dobry znak, nic już nie będzie takie samo. I ona nie będzie ta sama. Szybko przebiegła skwer przed blokowiskiem, przecinając go w poprzek i wskakując na szeroki chodnik wzdłuż czteropasmowej drogi, cel był już blisko, jeszcze jedna ulica i znajdzie się na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, odnajdzie spośród tylu podobnych ten właściwy i zadzwoni dzwonkiem domofonu, tak, jak się umawiali, trzy krótkie, dwa długie, przerwa, jeden krótki. Nagłe, niespodziewane spotkanie z rowerzystą wyjeżdżającym z zaciemnionej części chodnika sprawiło, że jej serce na moment przystanęło i dokonało ewolucji akrobatycznej w okolicach płuc, którym na chwilkę odcięto dopływ powietrza. Krzyknęła, upuściła torbę i uskoczyła w bok, na trawnik. Sorki, lala – lekko rzucił zakapturzony cyklista i pomknął dalej, zostawiając ją z nadal niemrawym sercem, któremu do ponownego startu brakowało jednego choćby wdechu. Idiota – syknęła pod nosem i pochyliła się nad rozsypaną zawartością torby. Zbierając w pośpiechu i w lekkim półmroku cenne jak złoto skarby o miękkiej fakturze tkanin trafiła ręką na coś zdecydowanie innego, twardego, okrągłego, leżało tu, zdaje się, wcześniej, albo ten nieostrożny palant upuścił. Uniosła płaski przedmiot, płyta, zwykła płyta CD bez opakowania, światło latarni malowało na niej barwny refleks, przesuwający się podczas ruchu. Dostrzegła niechlujny napis, ktoś czarnym markerem napisał na niej: „4.NIE”. Zespół muzyczny? Film? Może to sprawdzi później, a może wyrzuci płytę do najbliższego kosza, nieważne, pomyślała, szkoda czasu, i nie zastanawiając się już dłużej wrzuciła krążek do torby, po czym szybkim krokiem ruszyła dalej. Na trawniku pod krzewem ledwo co rozkwitłej forsycji o soczystym żółcieniu, niezbyt widocznym w mroku późnego wieczoru, został kaftanik. Bladoniebieska, niemowlęca koszulka w rozmiarze 56.

***

- Ja pierdolę, Gruby, to nie był ten, rozumiesz? To pomyłka! Mamy przejebane, Sojuz nam tego nie daruje! – młody, przystojny mężczyzna, zarumieniony z wściekłości, miotał się między dwoma przeciwległymi półkami pełnymi książek miejscowej biblioteki, starając się krzyczeć szeptem, przez co wydobywał z siebie dźwięki podobne do syku wkurzonej gęsi. Tatuaż z misternym, celtyckim wzorem na jego szyi nabrzmiał i mienił się czerwono-sinymi kolorami złości.

- Uspokój się, Tom, nie masz co się rzucać, przecież to w gruncie rzeczy nieważne, zadanie zostało wykonane precyzyjnie, a jeśli cel się podłożył niespodziewanie i wypierdolił z pudełka jak jakaś niespodziewanka, to tym lepiej. Im więcej się uczysz, tym więcej umiesz, młody adepcie szkoły życia – z podziwu godnym spokojem odpowiedział chudy jak patyk mężczyzna, nazwany Grubym, pochylając lekko i przekrzywiając przyprószoną siwizną głowę, w geście odczytywania tytułów książek, przy których akurat toczyła się wartka wymiana zdań. Erich Maria Remarque, tak, zdecydowanie to był jego pisarz, jego kreator świata – Poza tym wszystko da się naprawić, a nie, wybacz, mistrz mój, którego tu dzieła możesz łapskiem swym nieczystym sprofanować dotykając li choćby tylko okładek, rzekł, że niczego nie można naprawić, „inaczej bylibyśmy wszyscy świętymi. W zamiarach życia nie leży nasza doskonałość. Miejsce doskonałości jest w muzeum”, rozumiesz, drogi Watsonie?

- Gruby, co ty pieprzysz? Jaka doskonałość?! Zajebaliśmy nie tego klienta, co trzeba! Zapomniałeś już, jakie metody ma Sojuz na tę twoją niedoskonałość, kurwa?? – Tom z trudem panował nad nieprzepartą chęcią rozładowania emocji poprzez choćby wyrzucenie wszystkich lektur z półki. Albo przez wyprowadzenie celnego ciosu prosto w ten arogancko spokojny ryj przed sobą.

Zza regałów wyłoniła się nagle zgrabna sylwetka atrakcyjnej i niewątpliwie zdenerwowanej bibliotekarki.

- Panowie… – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa – bardzo proszę o ciszę, a przede wszystkim o kulturalne wyrażanie się. Gwałtowna rozmowa panów nie tylko przeszkadza innym czytelnikom, lecz również demoralizuje obecne w bibliotece dzieci. Za moment będę zmuszona panów wyprosić… - spojrzała stanowczo, ale i jakby przepraszająco.

- Najmocniej panią przepraszam – szarmancko skłonił się Gruby – ma pani absolutną rację! Postaram się trzymać w ryzach mojego niepokornego towarzysza, on już, w tej chwili właśnie, postanowił poprawę. Tom! Prawda? Powiedz pani, że uszanujesz klimat i spokój tego cudownego miejsca?

- Przepraszam panią, tak, będziemy już cicho – bąknął Tom, z którego nagle uszło powietrze.

- Jeszcze raz przepraszamy, aczkolwiek jak mawiał mistrz, przy dziełach którego aktualnie kontemplujemy naszą niezwykle skomplikowaną sytuację życiową: „człowiek jest wielki w swych postanowieniach, ale słaby w ich wykonaniu”, więc z góry przepraszamy również za tę jakże typowo męską słabość woli, nierówną i niegodną kobiecej sile determinacji, dla odmiany tak pełnej uroku i wdzięku. Czy wobec tej współczucia godnej niedoskonałości okaże pani zrozumienie i da się zaprosić na kawę po pracy?

- Jezu Chryste – szepnął Tom, unosząc wzrok ku górze i dosadnie eksponując własne, niewątpliwie miażdżące poczucie kompromitacji.

Towarzysz spiorunował go wzrokiem i uśmiechnął się czule do młodej kobiety. Ta odwzajemniła uśmiech, oraz walcząc ze wstydliwym zakłopotaniem, rzuciła cicho:

- Dziękuję, ale nie mogę… - i zniknęła między kolejnymi półkami.

Gruby spojrzał z naganą na Toma, zabrał z półki „Czas życia, czas śmierci”, nabożnie ucałował okładkę w miejscu tytułu, i rzekł, kończąc dyskusję:

- Poprawimy, mój młody przyjacielu! – po czym dziarsko ruszył w stronę stanowiska do wypożyczeń. Nie zauważył, kiedy z książki wypadła stara, tradycyjna karta biblioteczna. Pozostający między półkami Tom schylił się i podniósł świstek. Wolnym krokiem podążył za towarzyszem, z pewnym niejako zdziwieniem zauważając – choć zupełnie nie znał się na zasadach wypożyczania książek z biblioteki, bo kto w tych czasach czyta książki? Tylko tacy odklejeńcy, jak Gruby, zapewne - że zamiast identyfikatorów czytelników i dat, na karcie widniał spory, poprzeczny napis: „3. NA  MNIE”.

***

Deszcz ciągle padał, właściwie siąpił, zamieniając szlak w miękki, coraz bardziej błotnisty trakt. Turysta wyszedł z lasu na zakrzewioną polankę, zostało już niewiele, jeszcze kawałek kolejną połacią lasu, potem dość stromo kamienistą, nieregularną ścieżynką, z której dokładnie widać urokliwe Rawki, i już prawie można stanąć na wypłaszczeniu Caryńskiej, najpiękniejszej połoniny w Bieszczadach. Zachmurzone niebo i snująca się wszędobylska, wilgotna mgła nie obiecywała oszałamiających widoków na szczycie, ale nie szkodzi, widział je już tyle razy, że potrafił sobie wyobrazić każde wybrzuszenie po obu stronach, każde łagodne zbocze, zacienienie, każdą kępę drzew i rozległe wąwozy krzewów. W niepogodzie piękno tego grzbietu nie mniej zachwyca i intryguje. Przysiadł na moment na leżącej kłodzie drewna, która tabunom turystów służyła pewnie za ławkę, tym bardziej, że widoki z niej były już obłędnie bieszczadzkie i pieściły spokojem, kolorami pór roku, załamaniami zboczy, odległymi panoramami wszystkie poszukujące ukojenia głowy, wszystkie zmęczone bieganiem w maratonie codziennych spraw nogi, wszystkie załamujące się w mniejszych i większych problemach istnienia ręce. Dziś na szlaku pusto, deszcz zatrzymał wielu entuzjastów górskiego trekkingu w domach, tudzież w gościnnych kwaterach. Wspaniale, taki czas lubił najbardziej, pustka, samotność i marzenia o niej. O niej... W tej samej chwili, zupełnie jakby jego myśli miały magiczną, telepatyczną moc, w kieszeni kurtki piknął telefon dźwiękiem wiadomości tekstowej. Szybko wyjął aparat. Jak tam, kochanie? Wędrujesz? Nie mokniesz? Wpatrywał się w ekran chłonąc zestaw niepozornych słów i miłość zalewała mu serce. Wędruję, a Ty ze mną. Zostało mi jakieś pół godzinki i będę na połoninie. Deszcz jest niewielki, chłodzi moje stęsknione za Tobą serce. Wyślij. Odpowiedź niemal natychmiast. KC. Uważaj na siebie, proszę. Poczuł zupełnie nie deszczową wilgoć pod powiekami. Twoja troska sprawia, że się rozpływam. Do później, mój promyczku. Kocham Cię. Nie wierzył, ciągle nie wierzył, że to się dzieje, wielokrotnie analizował wszystkie okoliczności tego, jak się poznali, jak od zupełnie pierwszych chwil poczuli hipnotyzującą wręcz potrzebę kontaktu słowem pisanym, jak od pierwszego dnia wymieniali codzienne, niepozorne światełka grypsów pełnych ukrytych znaczeń, jak wysyłali sobie własne zdjęcia, obrazki i śmieszne cytaty, jak przekomarzali się i błyszczeli oboje ciętymi ripostami, jak witali się rankami, życzyli sobie dobrego dnia, w ciągu którego i tak muskali się delikatnie opuszkami palców, pisząc na przykład: Zobacz, jak ładnie już w lesie, jesiennie, albo Jestem w Biedrze, robię zakupy, potem popiszemy. Ona: Pijesz teraz kawę? On: Nie, muszę jechać do przychodni.  Ona: Nie szkodzi. Następną pijemy razem.

Następną pijemy razem. Wieczorem rzucił pomiędzy garścią wielu innych słów, że to mógłby być tytuł książki, którą by napisał o tym, co mu się w związku z nią, z tą nieznajomą osobą z Internetu, przydarzyło. Bo się przydarzyło i pięknie, i przerażająco. Nie byli sami w tym fascynującym związku, oboje w toksycznych relacjach, związani węzłami przysięgi jak sznurem, bez możliwości rozplątania, z nikłą szansą na bezbolesne przecięcie. Ale to wszystko się działo, toczyło, nie było już perspektywy powrotu, chłonęli siebie i od siebie tak wiele, że zwykłe życie stało się znośniejsze, że telefon stał się poduszką, do której wiele razy w ciągu dnia mógł się przytulić, która toczyła z nim fascynujące rozmowy o życiu, o książkach, filmach, która miała poglądy i ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie na świat. Młodość oboje mieli za sobą, ciągle jeszcze musieli być rodzicami, zaangażowanymi i aktywnymi, ale pełne energii życie jakby się kończyło, zaplątani w stagnację, zmuszeni do pozbycia się złudzeń i rezygnacji z oczekiwań, choć oboje oddali to zupełnie bez walki, nie spodziewając się już niczego więcej, ponad to, co było, i co powoli sprowadzało w doliny. Spokojne oczekiwanie na zaawansowaną dojrzałość, i potem, za chwilę - starość. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już mu się nic dobrego w życiu nie przydarzy, pojawiła się ona. Ona, czyjaś żona. I on, czyiś mąż. Historia tak przewidywalna, tak trywialna, tak stara, jak świat.

Zakochałem się w Tobie. Najpierw w Twoich oczach, a potem w Tobie. Proszę, bądź.

Jesteś taki mój. Jesteś we mnie. Z każdym dniem coraz bardziej. Zadomawiasz się. W łazience mojego serca masz już szczoteczkę do zębów, w przedpokoju wisi twoja bluza, w kąt rzuciłeś plecak. Masz też już ulubiony kubek na kuchennej szafce i ładowarkę do telefonu wpiętą w kontakt. W moim sercu masz już całkiem spory kąt, przytulną kawalerkę, gdzie tyle nas razem.

Jestem Tobą przesiąknięty, cały. Jesteś moją pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem. Tak łagodnie istniejesz, głaszczesz moje niepokoje, jesteś taka nieinwazyjna, delikatna, nie wiem, czy można bardziej kochać, chyba już nie. Dobrze, że jesteś. Dobrze, że będziesz.

A potem się spotkali, w połowie drogi, w niewielkim hoteliku niewielkiego miasta. Śmiała się szczęśliwa i radosna, że jest trochę tak, jak w piosence o mężatce, jeszcze całkiem młodej, która poczuła nieodpartą chęć tarzania się w grzechu, jak w pierwszym śniegu, i która chciała w mroku hotelowej nocy „obcych ust lubieżny poznać smak”. Wzruszeni, nie dowierzali, że mogą zatracić się w spojrzeniach, rozpłynąć w dotyku, w czułym doświadczaniu swojego nawzajem cielesnego jestestwa, we wspólnym czytaniu uczuć, które wydobywały się przez ciepłą, spragnioną czułości skórę.

I teraz jest już tylko gorzej. Lepiej i piękniej, ale gorzej, bo tęsknota bywa nie do zniesienia, choć jest to mały doprawdy koszt tego, że Bea jest. Po prostu jest.

Schował telefon z powrotem do kieszeni i wstał. Kiedy zarzucał plecak na ramię, spod pnia wytoczył się kolorowy kamyk. Wędrujący kamyk, znał ideę, chodziło o przenoszenie pomalowanych kamyczków w różne miejsca w kraju i na świecie, i dokumentowanie ich podróży zdjęciami wrzucanymi na odpowiedni fanpage FB. Kamyk był niebieski, nie miał żadnego malunku, żadnego motywacyjnego cytatu. Widniał na nim niezrozumiały tekst: „7. UWODZISZ”. Hm, dziwne, pomyślał, wsunął kamyk do bocznej kieszeni spodni i ruszył dalej.

***

Chłopczyk klęczał na jezdni przy nieruchomym zwierzęciu i cicho płakał. Pies odszedł niemal natychmiast, Lisa wiedziała, że nie ma już sensu zabierać go do weterynarza. Otwarte oczy Frodo zmętniały, z pyska nie wydobywał się najmniejszy nawet cień oddechu. Język wysunął się spomiędzy zębów i złożył płasko na asfalcie, jak bladoczerwona wstążka. Nienaturalnie miękka, bezwładna szyja pozwoliła podejrzewać, że uderzenie spowodowało przerwanie rdzenia kręgowego i natychmiastową śmierć. Śmierć, gwałtowne przerwanie linii życia na oczach zrozpaczonego dziecka. Kierowca po uderzeniu zahamował z piskiem opon, precyzyjnym manewrem wycofywania ominął leżącego psa i szybko odjechał, nie dając żadnych szans na kontakt. Zresztą, nie było to teraz ważne, Lisa sama była zdruzgotana widokiem bezwładnego ciała najlepszego psa na świecie, a musiała jeszcze spróbować utulić i choćby częściowo poskładać do kupy to ośmioletnie, zrozpaczone nieszczęście. Pozwoliła płynąć własnym łzom, tuląc jednocześnie chłopca do boku, ten zaś głaskał łepek i grzbiet Frodo, i próbując pokonać ściśnięte od płaczu gardło, przemawiał czule: Nie martw się, piesku, zaraz będzie wszystko dobrze, śpij, musisz odpocząć, zaraz zabiorę cię do domu, wyśpisz się, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie będzie cię nic bolało, pójdziemy potem na łąkę i znów się wykąpiesz w strumieniu… Serce Lisy pękało na pół. Wiedziała, że muszą zabrać się z pustej, póki co, drogi, sam środek jezdni to nie jest dobry pomysł na przeżywanie dramatu odejścia. Nie miała jednak sumienia przerywać tej niezwykle kojącej kołysanki dla przyjaciela, dla najwierniejszego towarzysza dzieciństwa swojego syna, dla psa, który przeżył z nimi niedawny trudny czas i pełne światła ostatnie chwile, które pulsowały nadzieją. Pulsowały tak wyraźnie, jak bardzo i wyraźnie nie pulsował już krwiobieg zwierzęcia. Znów strata, znów jakiś koniec, znów dni, które trzeba przeżyć, miesiące, które trzeba przetrwać, zmiana, którą będą musieli przepracować. Ile jeszcze?

- Chodź… - szepnęła cicho do synka – musimy zabrać Frodo z drogi. Położymy go na tarasie, na tym brązowym kocyku.

Kiedy unosiła bezwładne i ciepłe jeszcze ciało psa, odpięła się obroża. Powolutku zsunęła się w dół, zatrzymując na opakowanej w czerwony trampek stopie Lisy. Wewnętrzna strona skórzanego paska była zawłaszczona przez kępki brązowej sierści, mimo to Lisa dostrzegła, że jest tam jakiś napis – skąd się tam wziął? Nigdy go nie widziała, wcześniej nie było go tam na pewno. Słowo i cyfra, nic więcej: „2. ŁADNIE.”

***

Przez kilka miesięcy mijali się w korytarzu. Każdego piątku, jak w zegarku, on o 9.55 wychodził z gabinetu psychoterapii, ona zaś, siedząc lub stojąc, trwała w gotowości na ciepłe wezwanie terapeutki, które następowało równo o 10.00. Gabinet psychoterapii był wyciszony, w poczekalni zaś eksponowało się radio, narzucając czekającym muzyczne kawałki rozrywki, ale słyszała czasem jego głośny śmiech dobiegający z wnętrza pomieszczenia z żółtymi fotelami przy ścianie i chusteczkami do łez na okrągłym stoliku. Kiedy wychodził, za każdym razem uderzało ją jego roześmiane, wilgotne spojrzenie, oczy miał chyba niebieskie, ale to ta wilgoć przykuwała uwagę, jak gdyby ciągle płakał, albo odwrotnie – śmiał się do łez. Spoglądał na nią, to spojrzenie go wyprzedzało, hipnotyzowało, czuła je na sobie jeszcze zanim wyłonił się z krótkiego korytarzyka przed gabinetem. Kiedy już je dogonił swoją postacią, wtedy na twarz wypełzał uśmiech, w miarę upływu kolejnych tygodni – coraz szerszy, coraz szczerszy. Mówili sobie najpierw: dzień dobry, miłego dnia, dziękuję, wzajemnie. Potem już: hej, cześć, powodzenia. Nie zamienili ze sobą żadnego innego słowa, poza tymi powitalnymi, które były jednocześnie pożegnaniem. Trwali w takim piątkowo - dopołudniowym porozumieniu, związani tym miejscem i prawdopodobnym podobieństwem doświadczeń, patrząc na siebie jak na element cotygodniowej terapii, nie znając swoich imion, nie wiedząc o sobie zupełnie nic. Wychodziła nieraz zapłakana i myślała – o, mam oczy jak on, gdyby tu siedział, gdyby choć raz pomyliły mu się godziny, wskoczylibyśmy na kolejny poziom porozumienia. Złapała się na tym, że myśli o nim w ciągu tygodnia i kiedy w niektóre piątki go nie widziała, kiedy przychodząc kilka minut wcześniej nie słyszała perkusji jego śmiechu, czuła się w tej sesji zupełnie niekompletna. Pewnego wrześniowego piątku spóźniła się trochę. Słońce próbowało kurczowo trzymać się lata i trwać w zaprzeczeniu (delikwent na psychoterapię), że jesień to przecież nie tu, to zły adres, tu mieszka bóg - słońce potężny i niezgaszalny, więc żadna przereklamowana siła przyrody nie wydrze mu mocy rażenia. Pospiesznie wbiegła na schodek przed wejściem, gdy on akurat otwierał przeszklone drzwi. Stanęła w tej aroganckiej jasności, mrużąc oczy od blasku, on zaś zastygł w pół gestu, uśmiechnął się znów mokrym grymasem oczu i powiedział: Hej. Może… dasz się zaprosić na kawę? Zgodziła się pospiesznie, wyłuskała z torebki notes i wymieniwszy się imionami, numerami telefonów, oraz kurtuazyjnymi uśmiechami, poszli każde w swoją stronę. Rzucił tylko: Zadzwonię albo napiszę, jeszcze dziś, i skręcił na parking, ona zaś pognała przodem, spóźniona jeszcze bardziej na wieczne żłobienie umysłu. Nie odezwał się tego wieczoru, ani następnego. Mężczyźni!, myślała wkurzona na siebie za pożalsięboże naiwność, no ale czego się mogła spodziewać, norma, ciekawe, jak się zachowa w piątek. Nie zachował się, nie przyszedł w najbliższy piątek, ani w kolejny, i jeszcze w następny też, korytarz ział bezosobową pustką, żółty fotel nie trzymał ciepła jego postaci, nie było trzymanych na krótkiej smyczy spojrzeń, wilgotnych przez nieoczywiste łzy. Nie wytrzymała i pewnego piątkowego wieczoru wysłała mu smsa, krótkie pytanie: Wszystko w porządku? Pozdro. Cleo z psychot. Po godzinie przyszła odpowiedź: „5. PATRZYSZ”.

***

Pub powoli pustoszał, technicy zbierali pozostawione na podłodze i na miękkich pufach foliowe woreczki, różne przyrządy, elementy odzieży i teczki z dokumentacją. Młody policjant zwijał żółtą taśmę zabezpieczającą. W głośnikach Poniedzielski muzycznie przekonywał, że jak się nie ma, co się lubi, to nie lubi się i tego, co się ma. Profesor siedział przy kontuarze i popijał kolejną już kawę, próbując ułożyć w myślach, oraz jakoś powiązać, znaleźć tożsamą przestrzeń dla dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą słów i trzech nic nieznaczących cyfr, wraz z  tajemnicą upiornej drogi pocztowej przekazu w tle. W zasadzie nawet się nie zdziwił, kiedy w notatkach z przesłuchania licznych świadków znalazł kartkę ze zwykłego szkolnego zeszytu, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „8. NIESPOGLĄDANIEM”. Wiedział, że układanka będzie trudna, a puzzle niepasujące, nie posiadał wiedzy, ile elementów liczy ta gra, i kto się jeszcze bawi, nie wiedział, dlaczego wypadł muzyk, istota piękna artystycznie, ludzko przyzwoita i pozbawiona jakiegokolwiek ogona, który mógłby się za nim ciągnąć z niechlubnej, ciemnej strony mocy. Nie wiedział, jeszcze nie wiedział, że klocki się rozsypały, i że się niebawem połączą, a kiedy to się stanie, z obrazka wyłoni się twarz. Jego własna, nieruchoma, zastygła twarz.


Ala Biała




Tekst nagrodzony w konkursie pt. "Crime Story" na pierwszy rozdział kryminału, organizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Lipnie, w ramach jednego z elementów inicjatywy lokalnej Szkoły Podstawowej w Górce Duchownej.



piątek, 27 września 2024

Niech są

 



"- Ile książek! Pan je wszystkie przeczytał?
  - Oczywiście, że nie. A po co? Widzi pani, książki istnieją niekoniecznie po to, żeby je od razu czytać.  Po pierwsze, to piękne przedmioty, a po drugie, są jak przyjaciele, warto mieć je przy sobie, nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać."

("Różyczka", reż. Jan Kidawa-Błoński, 2010 r.)


I niech się tłoczą na półkach, niech przytulają do grzbietów, niech kopią się po łydkach, niech pochylają ku sobie w wyrażeniu niezgody na tę miejscową niewygodę, lub wyglądają w papierowym zaciekawieniu, niech się kłócą o ważność, niech się radośnie licytują na treść, która cenniejsza, która bogatsza, czy ta ambitna, szumna i wysokiego lotu, czy prosta, lekka i łatwa. Niech się prężą i chwalą outfitem okładek, oryginalnością barw, starannością edytorskiego makijażu. Niech się wyrywają ze stosów na podłodze, niech gardzą równym rządkiem, wysuwając wachlarze stronic i niepokorne rogi poza porządek i równość, niech się chowają i w kilka chwil znajdują, na biurku, na łóżku, pod zmiętą poduszką, niech się wpraszają w gości i narzucają w podróżach, rozkładając w torebkach, walizkach i na siedzeniach pociągu. Niech się rozsypują słowami na wszelkich plażach świata, niech gubią rzędy liter w kawiarniach i pizzeriach, niech się bezwstydnie cieszą nagością całych zdań wystawianych na widok publiczny. Niech się przyglądają emocjom i  ludzkim uczuciom, niech obserwują kłótnie, rozmowy, radosne śmiechy i łzy, niech są świadkami tajemnic, chowanych w skrytości serca, i zmian, nie zawsze najłatwiejszych. Niech się przeprowadzają na inne półki, do innych domów, niech życzliwie wędrują w gości, ale i szybko wracają na swój kawałek powierzchni. Niech przytulają w smutkach, niech odwracają uwagę i niech zwracają uwagę, niech chłoną, karmią, sycą, i ogrzewają zmarznięte dłonie.

Niech są. Stałe jak słońce, przewidywalne jak dzień po nocy, jak wiosna po zimie.

Niech są szczere, krzepiące i czułe, jak oczy dziecka, jak wiadomość od przyjaciela, jak cisza letniego poranka. 

Niech są jak kotwica, która trzyma mocno w bezpiecznym porcie życia, nie pozwalając wypłynąć dalej, gdy zbiera się na sztorm.

Niech są jak miłość. 

Niech są.



niedziela, 22 września 2024

Przy kawie o Przyjaciółce


Można szeleścić depresją przez wiele miesięcy, nosić ją starą, zniszczoną i brudną, nie zdając sobie sprawy z faktu istnienia i ze szkodliwości szelestu, aż w końcu w początkach jesieni, z niewątpliwym zdumieniem zauważyć jej zwiędłą postać na własnym zgarbionym ramieniu. Próbowała, naprawdę próbowała strzepnąć ją niepostrzeżenie na jeszcze zieloną trawę, ale przywarła zbyt mocno. Mogła więc tylko się zgodzić, zaakceptować fakt, pozwolić na zawłaszczanie, i tylko czasem przesuwać, lekko w górę lub w dół, kryjąc pod włosami, w zagłębieniach obojczyka, lub obnosić ją czasem w lesie na zamarzniętych policzkach. Zaczęła się przyzwyczajać, uznawać oczywistość, stały się nierozłączne, depresja i ona, dwie przyjaciółki w nierównowadze relacji, jedna zależna od drugiej, lecz niezależne od świata. A świat był, przypominał się ciągle uporczywym hałasem życia, tupał wielkimi buciorami dni, wysypywał przed progiem przepastne worki oczekiwań, zrzucał z nieba szorstkie koce dudniących nieprzespaniem nocy. Szły obie w to życie, krok za krokiem, powoli, depresja z nieprzeniknionym wyrazem dumnej twarzy, ona - zrezygnowana, trochę oszołomiona, jak gdyby ta przyjaźń była dlań zaskoczeniem, a przecież nie powinna. Udały się w podróż, niejedną, przeszły kilka górskich szlaków, które wcześniej zachwycały, teraz zaś ciążyły na ramionach; do turystycznego plecaka depresja pieczołowicie wrzucała przydrożne kamienie lęków. A było przecież tak pięknie, słońce dogrzewało, sierpniowa zieleń nieco już przepalona, przepłukana drobnym deszczem, śniada jakby i chłodna, wybijała w suchym piasku i szemrzącej trawie etiudy o jesieni. Potokami płynęły pierwsze opadłe liście. Spokój wylewał się łzami, znaczył ślad na policzkach i próbował zatrzymać chmur wolne wędrowanie. Chciała wcisnąć w siebie te łzy, ten spokój, tę ciszę, i pamięć tego zatrzymania, upchnąć w siebie jak bluzę w przeładowany plecak.

Wybrały się również nad morze posłuchać koncertu życzeń, który morskie prądy niezmiennie organizowały od wieków, wydobywając z toni zestaw dźwięków najoryginalniejszego brzemienia w zachwycającej filharmonii wybrzeża. Niestety, miała wrażenie, że trafiła na jakiś niezbyt ambitny stand up, występ z playback’u, prezentację żądnego sławy śpiewaka, który był tanią podróbką bursztynów ze sztucznego tworzywa. Słońce toczyło się po niebie, niżej już nieco i mniej odważnie, po czym, jak zawsze, chowało się w morzu, rzucając wstydliwe spojrzenia zza koronkowych firanek chmur. A potem już tylko chłód, i coraz ciemniej, i szum fal bardziej złowrogi, jakby złościł je mrok i ta bezczelnie wystawna, codzienna ucieczka słońca.

Kiedy wracały, uświadamiała sobie, że całkiem przyjemnie została oszukana, że radośnie uśpiono jej czujność na pięć, czy sześć dni. Na zdjęciach widziała, że ktoś podobny do niej układał na twarzy misterną mozaikę uśmiechów.

Kiedy depresja stała się czulsza, poczuła rozkoszne ciepło niebytu. Dryfowała z nią na spokojnym jeziorze nieistnienia; wiedziała, że utonie, ale bezwład otumaniał, uzależniał, senność muskała powieki miękkimi ustami obietnic. Poddawała się pieszczotom jak spragniona kochanka, depresja szeptała do ucha czułe słówka, że kocha, że tak trzeba, że się zatroszczy, że to dlatego, że była zbyt zachłanna, za dużo chciała od życia, że była niepokorna, że widziała więcej i czuła więcej, że zapragnęła się z życiem nie zgadzać, że kiedy poszerzała horyzonty to proporcjonalnie zwężała możliwości, że życie w szczęściu i spełnieniu – nie, to się nie uda.

Że życie w szczęściu się nie uda.


Wtedy otworzyła oczy i uniosła dłoń.


💚

 

Dobrego zaczytania, wszelacy Czytacze!
Odwagi!
Dzielnego rąk wyciągania ku zaufanym dłoniom pomocy.
I miłości! Czułej miłości do siebie.

 

Ala Biała

 

Książki na fotografii:

·         „Być tak naprawdę” M. Gierszewska

·         „Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu” J. Hołub

·         „Dziewczyna w spektrum” E. Furgał

·         „Autentyczna w spektrum” E. Furgał

 

sobota, 20 lipca 2024

Kiedy na zawsze odszedłeś




W ciszy letniego wieczoru
który z ciepłą czułością
gładzi pszeniczne włosy umęczonego dnia
odchodzisz aby zniknąć
na zawsze
i na później
A gdy już jesteś jedynie
na ciemnej ścianie lasu
nikłym zaledwie punkcikiem

słyszę twój szept za sobą

Nie umiesz odchodzić
a ja nie potrafię zapomnieć




wtorek, 25 czerwca 2024

Przy kawie o Młodych


Spod koca wystaje tylko stopa, słusznej już, nastoletniej długości. Koc ma kształt nieokreślony, wypełnienie jest dokładne, ale nierównomierne. Pluszowy, zielony tobołek lekko drży w kącie kanapy. „Chcesz pogadać? Zostaw mnie. Będzie ci lepiej, jak to wyrzucisz z siebie. Nie. Jeśli mi nie powiesz, nie będę wiedziała, jak ci pomóc. Nie można mi pomóc, rozumiesz? To nie ma sensu! Nic nie ma sensu! Ma sens to, że tu jesteś. Jesteś dla mnie ważny. Ja się na świat nie prosiłem! Kocham cię, będę w pobliżu, daj znać, jeśli będziesz mnie potrzebował”.  Koc prycha i transformuje w formę podłużną, z boku, jak koła lądującego samolotu wysuwają się obie już stopy w czarnych skarpetkach, ustawiają się miękko i równo na podłodze, i unoszą nieco pochylony tobołek ku górze, a następnie człapiącym krokiem do przedpokoju i dalej, po schodach, na piętro. Cichy stuk zamykanych drzwi dowodzi, że istota, której kształt tak fizyczny, jak i psychiczny pozostaje ciągle w sferze domysłów, teleportowała się do świata niedostępnego dla zwykłych, średnio i przyzwoicie zadowolonych z życia śmiertelników. Nie jest w tym świecie sama. W cieple niedostępności i hermetyczności snują się, biegną, siedzą i leżą istoty człekopodobne, całkiem świeże, trwające w najprzeróżniejszych formacjach cielesnych. Siedzi więc skulona i zdecydowanie za chuda istota nieokreślona, przygląda się własnej pracy, tej niemal artystycznej trajektorii nacięć na obu nadgarstkach; krew, jak karmazynowa farba płynie strumyczkami, łącząc się w rozlewisko ulgi. Ból fizyczny istoty nokautuje na jeden ulotny moment neurony wściekłej, niepozbawionej manii wielkości, patologicznej psychiki. Niedaleko leży kolejny przypadek, trudno stwierdzić, czy ciepły, czy plastikowy, twarz jest woskową maską, bo ogrom zła i cierpienia odciął w końcu zdolności ekspresji; co z tego, że w środku szaleje zgnilizna emocji – twarz pozostaje tarczą, przez zasklepione pory skóry i nie widzące oczy nie może przedostać się zasadniczo już nic, bezwzględnie nic więcej. Dość rozproszoną grupką, niezbyt pewnie i niezbyt prosto, biegną ofiary zaniedbań, skrzywionych moralności, przemocy szumnych placówek, krzywd przejmująco smutnych, różnych niekochań, nieprzytulań, niewiar i niesłuchań. Ofiary egzystencjalnej nieważności i okrutnych manipulacji, ale i zwyczajnych, często niewytłumaczalnych, niezrozumiałych smutków, których nie przepędzono wsparciem.  Na końcu kręcą się niepewnie ofiary słabości ciała i przypadkowych aberracji mózgowych. Zaś w znacznym oddaleniu snują się ci niewidoczni, zwiewni i przezroczyści, tak bardzo i systematycznie zapominani, że ich właściwie już nie ma. Strzępki egzystencji idą prosto w ramiona współczującej, niezawodnej depresji.

Dziwny ten zamknięty, z całym swym dobrodziejstwem wynaturzeń, świat. Z jednej strony bezpieczny, w swoim zamknięciu kojący, z drugiej – to świat głębokiej porażki, upadku ludzkiej moralności i oczywistej troski, świat, który musiał obronić swoich mieszkańców przed konsekwencjami nie tylko kryzysowych zdarzeń i czasem niemalże przypadkowych wątłości umysłu, swoistych przypadłości dojrzewającego organizmu, ale i przed zaniedbaniami dorosłych umysłów -  obojętnych, aroganckich, często zepsutych, egoistycznych i z ograniczonymi perspektywami. Zmuszony był zasłonić przed umysłami, na których ciąży obowiązek prawny, moralny i ludzki, by te istoty chronić, uczyć, wspomagać, kochać.

Młodym ludziom nie jest łatwo. I nigdy nie było. To nie tylko znak naszych czasów – każda rozwijająca się, dorastająca istota ludzka mierzy się z szeroko pojętymi bólami rodzenia się w dorosłość. Szaleństwo wewnątrz ciała i w samym środku świadomości  to prawdziwy rollercoaster. Nic nie jest łatwe, huśtawka zmian buja się bez przerwy, wątpliwości się piętrzą, a karuzela emocji nie pozwala na jeden słuszny i prawdziwy obraz rzeczywistości. Jeżeli do tego zamieszania dochodzą niestabilne i błędne systemy opiekuńczo-wychowawcze, rodzinne, szkolne i rówieśnicze w środowiskach, w których żyją, jeżeli pojawia się przemoc, jeżeli nie są zaspokajane elementarne potrzeby, jeżeli oddziałują skutki kryzysu rodziny, a wpływ świata wirtualnego jest zdecydowanie negatywny, jeżeli młodzi pozostawiani są sami sobie, nie mogą poznać i przeanalizować wzorców, nie potrafią sprostać oczekiwaniom innych ludzi – wtedy z pomocą rusza ten alternatywny świat. Nietrudno zauważyć, że choć dla nich przytłaczająco i paradoksalnie bezpieczny – świat ten nie jest dobry i słuszny, niewyobrażalnie ciężko z niego wyjść, a przecież trzeba, bo rzeczywistość prędzej czy później się o mieszkańca upomni.

Książki, które Wam dziś proponuję do kawy są z rodzaju tych przypominających, otwierających, poszerzających świadomość. Obowiązkowe lektury dla rodziców, i zdecydowanie polecane dla nauczycieli i wychowawców. Są przy tym treściowo bardzo współczesne, dotykają wielu aktualnych problemów młodych ludzi, wskazują zagrożenia – czasem zaskakujące, zwracają uwagę na powszechność bagatelizowania niebezpieczeństw w sieci, wszystko to zaś jest czytelniczo bardzo wdzięczne – rozmowy, wywiady, przykłady, opisy przypadków, profesjonalne i kompetentne konsultacje i wnioski, wstrząsające zwierzenia.

Nie mają nikogo innego poza nami, dorosłymi. Jeśli stają u progu wytrzymałości psychicznej i dane jest im doświadczać dojmującej bezradności - szukają po prostu sposobu na wylogowanie się z tego świata. Nie pozwólmy im na to - chwilą uwagi, zainteresowania, montażem jakiejś dobrej relacji, obecnością, szacunkiem, zrozumieniem, bliskością. Czasem potrzeba pomocy profesjonalistów i zbudowania całego systemu wsparcia, a czasem niewiele trzeba, aby wyszli spod koca, zdjęli maskę, odłożyli ostre narzędzie, wstali od komputera, przestali uciekać, zaczęli mówić, płakać, spać, czuć. Bywa, że potrzeba nam samym najpierw zatroszczyć się o siebie, naprawić lub wręcz zbudować własne zasoby, pozwolić sobie na zmiany, które wygenerują nam nasz własny dobrostan psychiczny - i dopiero wtedy próbować ratować rozbite młode istnienia. Jakąkolwiek drogą poprowadzi nas życie – niech nowe, zdrowe pokolenie, pełne pasji, wiary, motywacji, umiejętności i sił kroczy razem z nami, a właściwie – już przed nami, zbierając po tejże drodze materiał na nowy, lepszy świat.


 

Książki na fotografii:

1.      „Żyletkę zawsze noszę przy sobie” M. Gołota

2.      „Żyję, czy to mało?” M. Łokciewicz, K. Karchel

3.      „Nie zostawaj influencerem” J. Strojny

4.      „Influenza. Mroczny świat influencerów” J. Wątor

 


poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Przy kawie o Przyjaciołach

 


Lokal jest słabo oświetlony, nieliczne lampki i żarówki odbijają się refleksami w szkle kolorowych butelek za kontuarem. Klimat tworzą plakaty, gitary wiszące na ścianach i czarno-białe fotografie zespołów muzycznych goszczących przez lata na małej scenie pubu. Z głośników The Rembrandts kojąco szarpią struny w melodyjnym zapamiętaniu, przekonując, że nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, których znaliśmy. Przetarty welur kanap w kolorze butelkowej zieleni przyjemnie oddaje energię generowaną przez czystą radość cielesnego, osobowego zawłaszczenia powierzchni. Nad stołem przetacza się łoskot śmiechu, snuje się ton rozmów cichych, który przy krawędziach pytań i zadziwień zapętla się nagle, zaczyna wirować, wydobywając dźwięki głośnego przekonywania, emocjonalnego wyrażania wątku, który spadł nieopatrznie. I nic, tylko pobrzękiwanie szkła, te głosy, ten śmiech i ta muzyka. Dwadzieścia lat później nie zmienia się nic, tylko stół zastawiony bardziej szkłem i rozmowami, które dojrzały w słońcu minionych lat, rozrosły się w kiście doświadczeń, zdarzeń, przypadków. Kogoś nie ma, ale ktoś inny ozdabia pustkę ciekawą indywidualnością, komuś posiwiały skronie, ktoś zmienił rozmiar, komuś rozlały się rzeki żył na dłoniach, bo przecież życie to nie bajka, i nie film. I znów wirują słowa radosne, troskliwe, ciche i zawstydzone, onieśmielone, tuż przy odważnych, bystrych, pękatych dumą i satysfakcją. Skrzą się pary oczu, jak jeziorka ukryte w sitowiu pierwszych zmarszczek, różowią się policzki, na ramionach siadają emocje, które zagoszczą tu na dłużej, ołówkiem wspomnień zapiszą sens i podyktują zadanie domowe – nie zapomnij, nie utrać, nie zrezygnuj.

Kilka par dłoni w gestach tętniącej gestykulacji zupełnie nieświadomie rozpina solidny most pomiędzy tym, co było, a tą chwilą, która trwa; stoją na samym środku mostu, tam gdzie błyszczy „friend zone”, która wyznacza trend na całe ich życie. Jakiż to był wspaniały czas, gdy stanowili dla siebie wszystko – nie tylko przyjaciół, ale i rodzinę z wyboru, byli sobie najbliżsi, razem zmagali się z trudami wchodzenia w przerażającą dorosłość, razem próbowali się dopasować do układanki oczekiwań społecznych i jednocześnie nie wypaść z huśtawki własnych, rozbujanych, niedookreślonych pragnień. Razem rozbijali mury pełne absurdów, buntowniczo stawali przeciwko zamachom na wolność i niezależność, po czym wypłakiwali się sobie nawzajem w rękawy zrozumienia, gdy ta upragniona i młoda wolność soczyście policzkowała ich pełne nadziei plany. Rozbierali się przed sobą z kolejnych warstw pozorów, prezentując intymność nagą i dużo bardziej prawdziwą, niż zwyczajowa cielesność. Wyłuskiwali z siebie sekrety i w przypływie frustracji zdradzali je namiętnie, by się w rezultacie zbliżyć do siebie bardziej. Miewali uczty bogów, które czyniły z nich wielkich tytanów, po czym żebrali o resztki złudzeń, mierząc się z depresjami swoich wątłych i delikatnych psychik. Przerzucali się kłamstwami, czasem ranili celnie z precyzyjną dokładnością, dobrze wiedząc w jakie bolesne miejsce uderzyć, a potem tulili się do siebie, wiążąc pakt o nieagresji złotym łańcuszkiem łez.

Na końcu mostu jest dobre dzisiaj, jest ten sam stolik w pubie i te same wiecznie młode twarze. Fabryka czasu dodała akcesoria – zmarszczki, kilogramy, bardziej stonowaną paletę barw włosów, oczu i skóry. Każdy przytargał ze sobą spory plecak doświadczeń, radości i trosk, sukcesów i porażek; upiększający zestaw lat wygładził usposobienia i zaokrąglił kanty charakterów. Ciągle jednakowoż ta sama nić porozumienia wiąże ich pełne uczuć serca, ciągle się znają do granic niedowierzania i lubią w sobie to samo, choć życie ich rozpięło na różnych orbitach zadań, w różnych strefach wszechświata. Ciągle stanowią dla siebie te same cząstki jabłek, nieważne, że nadgryzione i z pomarszczoną skórką.

Przynoszę Wam dzisiaj książki, których treści nie trzeba przedstawiać. „Przyjaciół” znają chyba wszyscy, tak jak i spora część istot współczesnych jest w posiadaniu wiedzy o tym właśnie niepojętym fenomenie kulturowym, serialowym, który wywarł wpływ na ludzi na całym świecie. Pokazał dosadnie, jak ważny jest czas w życiu człowieka, gdy najważniejsi są przyjaciele. Ten czas, gdy czując zew dorosłości, rozrywamy oplatające nas ciasno ramiona rodziców i opiekunów, i strzałą rzucamy się, jak w ogień, w obcy nam, trudny świat. I tylko dzięki podobnym sobie, zagubionym idealistom, współczesnym Werterom błędnych autorytetów, Judymom dobrych chęci, herosom i naprawiaczom wielu społecznych krzywd, jesteśmy w stanie przetrwać, wspierając się nawzajem na swoich niepewnych ramionach.

A kiedy życie nam już dokopie, kiedy przyjdzie moment kryzysu, kiedy w ciemnościach wielu nocy i w smutkach deszczowych poranków, nie wytrzymując oskarżeń, zaczniemy krzyczeć najgłośniej, jak potrafimy, że przecież: „We were on a break!”, możemy się spodziewać, że właśnie najpewniej oni zbiorą z podłogi nasze rozbite i brudne zasoby, i klejąc je własną siłą, miłością, zrozumieniem, zbudują razem z nami zupełnie nową jakość.

Czytajcie i nie zapominajcie o swoich strażnikach dusz. Ja również dziękuję  - z całego serca dziękuję  -moim prywatnym obrońcom, moim Przyjaciołom.

 


Książki na fotografii:

·         Matthew Perry „Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz”

·         Saul Austerlitz „Pokolenie przyjaciół. Zakulisowy obraz kultowego serialu”

·         Kelsey Miller „Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie”

·         G. Susman, J. Dillon, B. Cairns  „Friends. Przyjaciele na zawsze. Ten o najlepszych odcinkach”

 


niedziela, 17 marca 2024

Krótka historia pewnej tęsknoty


 



Niechcący spadł mi świat,

wysunął się z drżących dłoni,

rozbił o kant codzienności.

Rozsypał się w drobny mak.

Nie chciałam go pozbierać, słyszałam tylko ulgę,

i krzyki mew na nieboskłonie.

 

Mówiłeś, że łąki chustę szarpałbyś dla mnie za róg.

Szarpnąłeś, a ja upadłam, 

pośród wstydliwych stokrotek.

Motyle wiatr bezradności leciutko unosi,

ponad horyzont twoich powiek.

 

Wiedziałeś, że czekałam,

choć o mnie nic nie wiedziałeś.

Zostałeś słów murarzem.

Ostrożnie stawiasz nuty na pięciolinii marzeń.

Ja jednak sama nie wiem,

czy my się jeszcze szukamy,

czy to tylko takie gdybanie.

 

I gdy tak ładnie na mnie nie patrzysz,

gdy uwodzisz niespoglądaniem,

gdy w moich słowach się zaplatasz,

i z samotnością zaprzyjaźniasz -

nie mogę ci powiedzieć,

ile dla mnie znaczysz kochaniem.

 

Chciałabym tylko na trochę,

na jedną maleńką chwilę,

zatonąć w twoich oczach,

otoczyć się ramionami,

dotknąć ustami twoich ust.

A później przecież

wrócimy do swych żyć.

 

Jak gdyby nigdy nic.

 

 

Fragmenty zaznaczone kursywą pochodzą z tekstów poezji śpiewanej, w interpretacji Michała Łangowskiego.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 I taka zła ta miłość, taka niewiarygodna, 

raniąca, 
przedziwna, 
na wskroś i obłędnie przygodna. 
Nie mogę spojrzeć Ci w oczy, 
mówisz: nie trzeba, rozumiem, 
całujesz moją skroń,

milcząc najładniej, jak umiesz.

Schowałam się w cień Twoich dłoni, 
pod szorstkim kocem powiek, 
nic nie mów, 
nie jest mi zimno, 
pamiętasz? 
"Miłość to dobry człowiek".

 

 (08.04.2024)